Читать книгу Kobe Bryant. Showman - Roland Lazenby - Страница 9

Rozdział 2
Ojcostwo

Оглавление

Kiedy Joe Bryant był młody, jego koszykarska kariera stanowiła pozytywną odskocznię od szarego życia. Dzięki temu sportowi miał szansę odwiedzać miejsca, o których jego rówieśnicy mogli tylko pomarzyć. Ale Jellybean chadzał swoimi ścieżkami i miał własny styl. Jako pierwsza dostrzegła to jego babcia, w której domu w zachodniej Filadelfii spędzał większą część dzieciństwa. Zaraz za rogiem, w pobliżu skrzyżowania Czterdziestej Drugiej Ulicy i Leidy Avenue, znajdowały się asfaltowe boiska do kosza. Babcia pozwalała mu chodzić tam codziennie z wyjątkiem niedziel, kiedy wcześnie ściągała go z łóżka, żeby zdążyli wyjść z domu o szóstej na poranną mszę w Nowym Kościele Baptystów Bethlehem.

„Spędzaliśmy tam cały dzień” – mówił Bryant.

Wspólne śpiewy, oddawanie czci i chwały tworzyły też bazę dla treningu moralnego. Praca nad umiejętnościami koszykarskimi odbywała się przez sześć pozostałych dni tygodnia, zawsze na boisku.

Kiedy zbliżał się do osiągnięcia dojrzałości, przeprowadził się razem z rodziną do południowo-zachodniej Filadelfii, do pełnego przeciągów, skrzypiącego domku szeregowego przy Willows Avenue niedaleko kompleksu boisk Kingsessing Playground, który miał się stać jego nowym koszykarskim laboratorium.

Willows było małą wyboistą uliczką, jakich wiele w tamtej części miasta. Rosło przy niej dużo drzew, a staruszek Jellybeana, Wielki Joe, zasiadał czasem na ganku, uśmiechał się i pozdrawiał otaczający go świat machnięciami ręki. A świat zazwyczaj odwzajemniał się podobną reakcją. W innych czasach Wielki Joe mógłby grać na pozycji obrońcy[8] w futbolowej drużynie Eagles. Miał 190 centymetrów wzrostu, był dobrze zbudowany i miał szeroką klatkę piersiową. Trudno było znaleźć w Filadelfii kogoś, kto nie podziwiałby Wielkiego Joe za jego misiowaty wygląd, pozytywne podejście do otaczającego świata i miłość do syna.

Szacunek, którym darzyła go lokalna społeczność, był sporym osiągnięciem dla faceta, który wychował trójkę dzieci pomimo niesprzyjających warunków finansowych. Kilka dziesięcioleci później okoliczni mieszkańcy nadal bez problemów przypominali sobie Wielkiego Joe albo Staruszka Bryanta, jak nazywały go dzieciaki z sąsiedztwa. „Philadelphia Tribune”, która przez wiele lat cytowała go na swoich stronach sportowych, nazywała go z sympatią „Wesołym Dżentelmenem z Willows Avenue”.

Przyglądanie się temu, jak syn gra w koszykówkę, wydawało się słodkim eliksirem, który wywoływał radość na twarzy Wielkiego Joego. Miał ogromne, umięśnione ręce i wielką twarz, którą łatwo rozjaśniał uśmiech. Ale jego przywiązanie do dyscypliny brało się ze starotestamentowej mentalności i przekonania, że dzieci należy trzymać krótko. Tłumaczył kiedyś filadelfijskiemu dziennikarzowi, Juliusowi Thompsonowi, że często ostrzegał syna, kiedy wychodził wieczorem na miasto, żeby „nie przynosił do domu światła dziennego”. Innymi słowy – żeby nie balował całą noc i nie wracał po świcie. Syn tylko raz przetestował tę zasadę, a Wielki Joe stłukł go tak mocno, że Jellybean dochodził do siebie przez jakieś 20 minut. Thompson wspomina, że młody człowiek zapamiętał tę lekcję na zawsze.

Obecności Wielkiego Joego nie dało się przeoczyć – zawsze starał się pilnować syna. „Gdziekolwiek pojawił się Joe, towarzyszył mu stary Bryant” – wspomina przyjaciel rodziny, Vontez Simpson.

„Wielki Joe na każdym kroku starał się angażować w wychowanie syna – wspomina Dick Weiss, filadelfijski dziennikarz, który przez wiele lat pisał o koszykówce. – Był bardzo dumny ze swojego dziecka”.

„Wielki Joe Bryant był fantastycznym gościem, bardzo ujmującym – wspomina Paul Westhead, trener Jellybeana na Uniwersytecie La Salle. – Był osobą znaną w całym mieście. Starał się zapewnić synowi i całej rodzinie dobrą przyszłość. Mam na myśli również to, że w tej dobrej przyszłości mieli stać się dobrymi ludźmi. Był przemiłym facetem”.

Kiedy Wielki Joe już się postarzał, a nadwaga i problemy z cukrzycą zaczęły wywierać coraz większy wpływ na jego życie, musiał chodzić o lasce. Ale nawet wtedy dobry humor nie przestał go opuszczać – cieszył się najpierw z tego, jak gra Jellybean, a potem z występów wnuka, Kobego. A jak wielkim uczuciem darzył swoją rodzinę, widać było po wielu latach, kiedy cukrzyca zabierała mu już resztki sił. Przychodził wtedy na mecze wnuka, taszcząc ze sobą zapasy tlenu.

Kobe Bryant. Showman

Подняться наверх