Читать книгу Jutro zaczyna się dziś - Roma J.Fiszer - Страница 6
Rozdział 2
ОглавлениеKsawery ucieszył się jak dziecko, kiedy zobaczył wolne miejsce parkingowe tuż przy wjeździe na teren kompleksu Klif. Kierując się w stronę drzwi wejściowych do galerii, zwolnił obok restauracji McDonald’s, zlokalizowanej tuż przy nich, omiótł wzrokiem jej wnętrze i ruszył wolno korytarzem, wypatrując Soni w sklepach. Dawno tutaj nie był, więc wydawało mu się, że niektóre z nich widzi po raz pierwszy. Gdy dotarł do przestronnego holu, pełniącego w galerii funkcję głównego dziedzińca, jakby atrium z fontanną w okrągłym basenie, omiótł wzrokiem stoliki sąsiadującej z nią największej kawiarni w całym kompleksie. Nie dojrzał przy żadnym z nich Soni. Może więc spaceruje gdzieś na piętrze albo w nowej części galerii, której prawie nie zna?
Zerknął w tamtym kierunku i podrapał się po czole. Postanowił, że pójdzie też tam, ale najpierw rzuci okiem do dwóch innych kawiarenek, na antresoli, bo stamtąd w razie czego ma dobry widok w dół. Wkroczył na ruchomy chodnik zmierzający w górę. Już w połowie jego wysokości zauważył Sonię siedzącą przy jednym ze stolików w kafejce, do której kiedyś często chadzali całą rodziną na lody. Kiedy taśma chodnikowa dotarła do szczytu, on, zamiast ruszyć w kierunku stolika, przy którym siedziała żona, skręcił w przeciwną stronę, by najpierw przyjrzeć się jej z daleka. Stanął za filarem. Dopiero stamtąd dostrzegł, że nie była sama. Rozmawiała z jakimś mężczyzną. Przymrużył oczy.
O kurczę! To przecież Roman! – wykrzyknął bezgłośnie i zacisnął pięści.
Sonia gładziła Romana po dłoni. Ksawery zagryzł z wściekłości usta. Wykonał krok w ich kierunku, ale jakaś siła zatrzymała go na miejscu. Cofnął się. Wpatrywał się w nich. Może powinien podejść i od razu strzelić Romanowi w mordę?! Uderzył się pięściami po udach. Przymknął oczy i pokręcił głową. Raptownie przypomniał sobie, że Sonia po zeszłorocznych wakacjach, kiedy pierwszy raz od czasów sukcesu w Opolu zaczęła drążyć temat powrotu do śpiewania, wspomniała, że przypadkiem spotkała się z Romanem. Był również wokalistą, a w czasie funkcjonowania kapeli Ksawerego pełnił także funkcję ich agenta. Niewykluczone że te wszystkie jej humory, ciągłe wracanie do kwestii powrotu na estradę związane są właśnie z nim. Opuścił głowę. Próbował zebrać myśli. Może w takim razie zaprosić ją dzisiaj na kolację, żeby to sobie spokojnie wyjaśnić? Bezwiednie wyciągnął z kieszeni komórkę. Wpatrywał się w ekran, zastanawiając się, jak zredagować esemesa z takim zaproszeniem. Naciskał wolno klawisze i sam się zdziwił, że na wyświetlaczu pojawiła się zupełnie inna treść, niż zamierzał:
Muszę pojechać do firmy. Wrócę przed 10.
Wysłał go. Przyglądał się, czy Sonia go przeczyta od razu. Po chwili wyciągnęła z torebki komórkę, zerknęła na ekran, powiedziała kilka słów do Romana, a potem kilka razy nacisnęła klawisze. Po chwili jego telefon zawibrował i pojawiła się jej odpowiedź:
Trudno.
Głęboko westchnął i przesunął się kilka kroków w bok, za stoisko, gdzie zlecało się opakowanie kupionych w galerii prezentów. Dopiero teraz zorientował się, że za filarem, za którym stał wcześniej, mógł jednak zostać przez nich dostrzeżony. Przyglądał się teraz z ukrycia żonie i facetowi, z którym niegdyś wygrał rywalizację o wdzięki Soni. Nerwowo poruszał żuchwą, a od zaciśniętych w kułak pięści zrobiło mu się gorąco. Rozprostował palce, dostrzegając, że odpłynęła z nich krew, a we wnętrzu dłoni paznokcie zostawiły głębokie ślady. Przełknął ślinę i kilka razy głęboko odetchnął.
Po cholerę tutaj przyjeżdżałem! – przebiegła mu przez głowę myśl. Spoglądał na Sonię i Romana, którzy rozmawiali, uśmiechając się do siebie. Mogłem jednak poważniej z nią porozmawiać, a teraz co? Kłóciliśmy się, to prawda, ale wciąż się łudziłem, że ona zapomni o śpiewaniu i wszystko się jakoś ułoży, a nie pomyślałem, że może spotykać się z Romanem. Pokręcił głową. Nic tu po mnie. Zaczął powoli przesuwać się bokiem w kierunku holu, nie spuszczając z nich wzroku. Kiedy znalazł się wśród ludzi przemieszczających się wzdłuż sklepów, przyspieszył kroku. Ze schodów już zbiegł. Po chwili siedział w samochodzie. Opuścił szyby i głęboko oddychał.
– Ty kretynie! – wrzasnął. Mężczyzna, który przechodził w pobliżu jego samochodu, trzymając pod ramię kobietę, zatrzymał się i spojrzał w jego kierunku. Ksawery podniósł przepraszająco dłoń i wskazał na siebie. Tamten pokręcił głową i coś powiedział do partnerki. Odchodząc, obejrzeli się jeszcze kilkakroć w jego stronę. – Robię z siebie pośmiewisko… – mruknął.
Wyjechał z parkingu, ale zaraz zatrzymał się, włączył światła awaryjne i wyciągnął komórkę. Postanowił wysłać jeszcze esemesa do Pauliny:
Akcja przerwana, bo muszę pojechać pilnie do firmy.
Po chwili przyszła od niej odpowiedź:
Szkoda. Nie siedź tam zbyt długo. Jutro jadę na wycieczkę, zawieziesz mnie rano do szkoły?
Odpisał natychmiast:
Oczywiście, Córeczko, tylko nie zdradź mnie, że miałem szukać mamy.
Odpowiedź brzmiała:
Tylko wyjątkowo dzisiaj.
Postanowił napisać jeszcze do Soni:
Jutro Paulina jedzie na wycieczkę. Może czegoś potrzebuje?
Po kilku chwilach przyszła odpowiedź:
Dziękuję – zapomniałam. Już do niej dzwonię.
Spojrzał w lusterko wsteczne. Jego samochód, stojący na pulsujących światłach, spowodował, że za nim utworzyła się kolejka. Wyłączył awaryjne światła i ruszył przed siebie. Jechał wolno przez Orłowo w kierunku centrum Gdyni. Nie miał zamiaru pojawiać się w firmie, jak napisał żonie i córce, ale sam nie wiedział, dokąd pojechać. W Redłowie skręcił więc w prawo, obok dawnej zajezdni autobusów i trolejbusów, gdzie teraz znajdowało się Centrum Nauki Experyment i miejska biblioteka. Po obu stronach ulicy wyrosły w ciągu ostatnich kilkunastu lat olbrzymie bloki. W miejscu stacji paliw dawniej ustawiano namiot, kiedy przyjeżdżał do miasta cyrk – omiótł wzrokiem prawą stronę ulicy. Zdążył być tutaj jeszcze z rodzicami, zanim miasto przeniosło miejsce dla cyrków na dużą łąkę przy ulicy Śląskiej, na Wzgórzu Nowotki. Uśmiechnął się blado. Ale, ale… A od kiedy wzgórze nosi nazwę Maksymiliana Kolbego? Chyba od początku lat dziewięćdziesiątych, bo kiedy zaczął jeździć do gimnazjum, to już się tak nazywało.
Jego auto wolno wspinało się na Płytę Redłowską.
Kiedy wtoczył się na jej szczyt, z impetem przejechał obok szkoły podstawowej i okrążył stare stoczniowe bloki, tak jak przebiega trasa autobusów. Nie miał pomysłu, co dalej robić, więc ruszył ponownie w kierunku centrum Gdyni, ale wybrał tym razem zjazd ulicą Kopernika rozpoczynającą się obok nowego kościoła. Zatrzymał się przy nim na chwilę, by zrzucić z pleców kurtkę, bo zrobiło mu się ciepło. Gdy zjechał na dół, skręcił w ulicę Legionów, a po minięciu swojego liceum, „trójki”, skierował się w kierunku morza, aleją Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tutaj, pośród ocienionych drzewami alejek, zawsze było sporo spacerujących. Dzisiaj nie inaczej. W głębi, po prawej stronie, wyrosła duża bryła Domu Marynarza, a po lewej, wysoko, na wierzchołku Kamiennej Góry, hotel Różany Gaj. W okresie międzywojennym był to luksusowy pensjonat, który powstał w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku, stanowiąc jedną z pereł przedwojennej Gdyni. Jego historię opowiedział mu kiedyś dziadek, który urodził się tutaj w połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku. Spacerował z dziadkiem po tej okolicy wiele razy i poznał od niego historie także innych okolicznych przedwojennych pensjonatów.
Zatrzymał się na prawie pustym o tej porze parkingu przy Bulwarze Nadmorskim. Musiał trochę ochłonąć, ruszył więc w kierunku miasta, chociaż na ogół trasa jego spacerów z rodziną wiodła w prawo, w kierunku dzikiej redłowskiej plaży, położonej u podnóża klifu. Na tej drodze była jednak restauracja Barracuda, przy której mógł-by spotkać kogoś ze znajomych, a tego chciał sobie dzisiaj oszczędzić. Niewiele już osób spacerowało bulwarem, mógł więc oddać się rozmyślaniom o sobie i Soni.
Jeszcze będąc w liceum, trochę muzykował w zespole kolegi, ale po maturze nie chciał dalej grać jego mrocznej
muzyki. Miał swoje pomysły, które trudno mu było realizować. Zawsze pociągało go bardziej melodyjne granie, chociaż nie miał zamiaru stronić od mocnych solówek gitarowych i dynamicznych riffów. Z początkiem studiów zaczął więc organizować własną kapelę. Po roku dołączyła do zespołu młodziutka wokalistka o niespotykanie głębokiej, nieco zachrypniętej barwie głosu – była to piękna szatynka Sonia, o twarzy cherubina, wówczas jeszcze licealistka. Zaraz na pierwszej próbie wymyśliła nazwę dla kapeli, Wanilia, bo uwielbiała ten zapach. Spodobała mu się zaproponowana nazwa, zresztą coraz bardziej podobała mu się także sama Sonia. To dla niej i dla wyeksponowania jej niespotykanego tembru głosu komponował piosenki. Po roku można było je usłyszeć w lokalnych stacjach, a zespół pracował na swoją markę, uczestnicząc także w najróżniejszych imprezach w regionie. Nie stronili również od chałturzenia na weselach, bo to dawało szybką i większą kasę niż inne imprezy, chociaż było bardziej męczące. Wszystkie zarobione pieniądze inwestował we wzmacniacze, głośniki, gitary, mikrofony i inny sprzęt niezbędny dla kapeli. Dobrze, że kuzyn Krzysiek, który był perkusistą, mieszkał w domku po wspólnym dziadku w Małym Kacku, bo dzięki temu było gdzie przechowywać coraz liczniejszy sprzęt. W połowie studiów jego artystyczne ścieżki skrzyżowały się ze ścieżkami Romana, którego występy wcześniej słyszał, i podobał mu sie tembr jego głosu, podobny do barwy Briana Adamsa. Umówili się na współpracę, a Roman zaczął dodatkowo zajmować się promocją kapeli, pełniąc funkcję ich nieetatowego agenta. Dzięki jego działaniom mieli coraz więcej koncertów, wyjazdów, no i co najważniejsze, pieniędzy. Nigdy nie było kłótni pomiędzy członkami kapeli co do ich rozdziału, bo wszyscy akceptowali propozycje Ksawerego. On przecież sprawował pieczę nad bazą sprzętową, więc jego udział w zyskach musiał być największy. Nie było też konfliktów na tle artystycznym. Na przełomie dwa tysiące szesnastego i dwa tysiące siedemnastego roku Roman pojawił się na jednej z prób z „bombą”, że jest szansa na udział zespołu w konkursie Młodych Talentów na festiwalu w Opolu.
– Tylko musisz stanąć na palcach i napisać coś powalającego – zakomunikował. – Do końca lutego musimy nagrać demo i wysłać do organizatorów.
Po kilku dniach Ksawery miał już skomponowaną linię melodyczną utworu i zamysł jego aranżu, a Sonia w tym czasie napisała tekst. Zatytułowała go Wanilia, co wcale Ksawerego nie zdziwiło. Wszystko do siebie pasowało: melodia, nastrojowa aranżacja i tekst. Piosenka im wszystkim się spodobała, ale on, przed nagraniem ostatecznej wersji, postanowił wyciszyć w kilku miejscach instrumenty, a w zakończeniu utworu zaproponował Soni wokalizę. Miała sama ją opracować. Te zmiany uwypukliły tembr jej głosu, dzięki czemu właśnie on stał się największą siłą utworu. Potem nadszedł czas oczekiwania na opinię komisji kwalifikacyjnej. Kiedy przyszedł list polecony z decyzją o zakwalifikowaniu ich piosenki do konkursu, cała grupa poszła na wspólną imprezę. Sonia, która do tej pory spoglądała z podobną sympatią na nich obu: Romana i niego, podczas wieczoru nie spuszczała z Ksawerego oczu. Była miła jak nigdy dotąd i wówczas pierwszy raz gorąco się całowali. Co prawda działo się to po kilku lampkach szampana, ale smaku tego pocałunku nie był w stanie nigdy zapomnieć. Musiał to zdarzenie jakoś zarejestrować także Roman, bo od tego właśnie wieczoru zaczął przesadnie
nadskakiwać Soni, a krzywo patrzeć na Ksawerego. On jednak zaczął się spotykać z Sonią także poza próbami zespołu. Jeszcze przed wyjazdem do Opola wyznali sobie miłość. Ksawery przedstawił ją swoim rodzicom, odwiedzili również dom Soni.
Pierwsza nagroda, którą otrzymali w Opolu, była dla całego środowiska estradowego nie lada sensacją, a dla nich nieprawdopodobną niespodzianką. Chociaż już podczas prób, kiedy mieli możliwość słuchania innych piosenek, odnosił wrażenie, że ich utwór jest jednym z ciekawszych. Koncert finałowy potwierdził to. Od jednego z jurorów Ksawery usłyszał w tajemnicy, że wszyscy głosowali za ich piosenką.
– Wasz wielki plus, że nie byliście znani w Warszawie ani nie znał was żaden z jurorów z terenu. Wszyscy głosowali tym razem zgodnie z własnym sumieniem. Prawdziwe z was talenty, a głos Soni jest przezabójczy. Pisz dla niej właśnie tak – zakończył i poklepał Ksawerego po ramieniu.
Ksawery powtórzył tę opinię Soni. Od tej chwili była przy nim tak blisko, na ile pozwalała obecność innych ludzi, a podczas uroczystego rautu po festiwalu poprosiła go, żeby szybciej się stamtąd urwać. Noc była upojna… Kiedy wrócili do Gdyni, a Sonia po miesiącu przybiegła do niego ze strachem w oczach, że jest w ciąży, on porwał ją w górę z radości.
– A kariera? – zawołała, kiedy postawił ją na ziemi. – Może byśmy…
Zmierzył ją wówczas wzrokiem; zmieszała się. Zapewnił, że kocha ją, kocha dziecko, i zaproponował jak najszybszy ślub. Rodzina nie posiadała się ze szczęścia, chociaż, jak powiedział dzisiaj Paulinie, ciotki i tak szybko zorientowały się w sytuacji. Westchnął kilka razy. Dopiero teraz zauważył, że większość mijanych spacerowiczów bacznie mu się przygląda. Starsza pani, idąca z naprzeciwka pod ramię z mężem, zaszła mu drogę.
– Czy panu naprawdę w tej koszulce jest ciepło? – spytała jak zatroskana matka i wskazała palcem na jego tors. Dopiero teraz Ksawery ze zgrozą zauważył, że zostawił kurtkę w samochodzie, a spaceruje tylko w samej koszulce, tak jak skończył rozmowę z córką. Wstrząsnął nim dreszcz.
– Dziękuję pani. Zapomniałem się. – Skłonił się i ruszył truchtem do samochodu.
Szybko wrzucił na siebie kurtkę i bezwiednie ruszył w kierunku Kamiennej Góry. Tam, w restauracji na jej szczycie, często przemyśliwał w samotności strategie działania na różnych etapach życia. Tam właśnie ułożył mu się w głowie pomysł na szybki ślub z Sonią i konieczność sprzedaży wszystkich instrumentów, żeby rozkręcić jakiś interes. To tam zdecydował się na kupno maszyn do wyrobu toreb foliowych, a za jakiś czas na wynajęcie kompleksu produkcyjnego i niebawem jego zakup. Tam również układał plany kolejnych etapów rozwoju firmy. Wszystkie pomysły linii kredytowych, jakie uruchamiał, zakupów, jakich dokonywał, tam właśnie się rodziły. Miał swój ulubiony stolik przy oknie, z którego spoglądał na port, i siedział tam czasami do późna, aż wszystko mu się w głowie ułożyło, co trzeba zapisał, naszkicował czy skalkulował.
Wszedł do lokalu. Nie było tłoku, ale ucieszyło go, że jego stolik jest wolny. Usiadł przy nim i spojrzał na światła portu. Powoli się uspokajał. Ten widok zawsze na niego tak działał. Po chwili zamówił kawę po turecku w dużej szklance i lody. Kelnerka spojrzała na niego zdziwiona.
– Czy Teresy dzisiaj nie ma? – Ksawery zaskoczył ją jeszcze bardziej swoim pytaniem.
– Ciąża… – powiedziała po chwili dziewczyna, uśmiechając się ujmująco. – Przez ten czas będę ją zastępować.
– Bo ona by się nie zdziwiła mojemu zamówieniu… – rzucił wyjaśniająco i mrugnął. – Robię tak co jakiś czas, a potem na ogół coś jeszcze zjadam.
– Ach, to tak…
– No właśnie. Tak lubię – uśmiechnął się. – I wie pani co? Poproszę jeszcze kieliszek szkockiej.
Przesiedział tam prawie do dziesiątej. Lody na tyle go nasyciły, że niczego więcej już nie zamawiał. Wpatrywał się wciąż w kolorowe światła portu, rozświetlone statki na redzie, fragmenty Skweru Kościuszki i nadmorskiego bulwaru, marszczył czoło, drapał się po głowie, ale pojawił mu się tylko jeden pomysł, żeby jutro zjeść z Sonią kolację w domu i rozmówić się z nią szczerze.