Читать книгу Odbiorę ci wszystko - Ruth Lillegraven - Страница 8

Оглавление

2 – Clara

Minister sprawiedliwości Anton Munch praktycznie nigdy nie kontaktuje się telefonicznie ze swoimi podwładnymi ani nie zaprasza ich osobiście na spotkania. Zazwyczaj to Vigdis, jego sekretarka, dzwoni do mnie z pytaniem, czy mogłabym przyjść do jego gabinetu. Właśnie odebrałam od niej telefon.

Vigdis zadaje to pytanie uprzejmym tonem, mimo że ma ono charakter wyłącznie retoryczny.

Masz przyjść i już. Natychmiast.

– Już idę – odpowiadam także tym razem, wstaję i poprawiam kostium, zapisuję dokument, nad którym pracowałam. Moje trzecie dziecko. Projekt ustawy zmieniającej norweskie prawo. Sygnatura Prop. 220 L. Siedemdziesiąt osiem stron tekstu. Jedenaście rozdziałów. Wstęp, uzasadnienie celowości, opis aktualnie obowiązujących przepisów, ich ocena wraz z komentarzem. Na końcu uwagi. A potem już sam projekt tekstu nowej ustawy.

Zwieńczony absurdalną, standardową formułką: „My, Harald, Król Norwegii”.

Nowa ustawa nakładałaby na pracowników wszystkich instytucji, szpitali, urzędu ochrony praw dziecka, przedszkoli i gabinetów lekarskich obowiązek bezwzględnego informowania organów ścigania w razie podejrzenia stosowania przemocy bądź seksualnego wykorzystywania dzieci.

W dotychczasowym prawodawstwie o obowiązku informowania wspomina się tylko mgliście, duży nacisk kładąc za to na obowiązek dochowania tajemnicy zawodowej.

Ale teraz wszystko się zmieni.

Projekt jest już w zasadzie gotowy. Jeszcze tylko dopieszczam, poleruję i szlifuję tekst, zupełnie jakby był jakąś rzeźbą, staram się, by wszystko pięknie lśniło.

Chlubię się tym, że potrafię unikać mglistego, niejasnego języka, cechującego wiele produkowanych przez nas, prawników, tekstów, w których przecinek goni przecinek, a wtrącenie – kolejne wtrącenie, aż robi się z tego kompletnie nieczytelna, mętna woda, rzecznicy prasowi rwą sobie włosy z głowy, próbując przygotować z tego jakiś komunikat dla mediów, a zastępy zewnętrznych konsultantów pobierają rok po roku sute honoraria za nieprzynoszące żadnych widocznych rezultatów kursy tak zwanego języka dla ludzi, które się dla nas organizuje.

Chcą języka dla ludzi, to będą go mieli.

Przemierzam korytarze w drodze do sekcji politycznej. Obcasy moich butów stukają o parkiet. W naszej, urzędniczej części gmachu ministerstwa chodzi się po linoleum, lecz tu, w tych świętych sferach niedostępnych dla zwykłych śmiertelników, mają podłogi z drewna tekowego z eleganckimi czarnymi fugami oddzielającymi od siebie poszczególne klepki.

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy po wejściu do sekcji politycznej, to ten idiotyczny wypchany niedźwiedź polarny stojący na tylnych łapach, zastrzelony podobno na kościelnych schodach na Svalbardzie. Stoi wyprostowany i gapi się tępo przed siebie. Sięgam mu głową zaledwie do przednich łap.

Od dłuższego czasu współpracuję z ministrem bezpośrednio, z pominięciem zwyczajowej służbowej ścieżki. W ostatnich miesiącach zaczęłam się coraz bardziej zbliżać do Muncha, i – co za tym idzie – również do mojego celu.

Wszystkie wątpliwości i pytania moich przełożonych zostały wyjaśnione w ciągu kilku ostatnich dni. Projekt, zanim będzie wniesiony do Stortingu, ma być co prawda jeszcze poddany dyskusji na posiedzeniu rządu, ale jeśli ma się zielone światło od ministra, to jest to właściwie formalność.

Pracując w ministerstwie, szybko można wyczuć, czy nowy szef to naturalny typ przywódcy, czy też nie. Munch piastuje stanowisko już od roku i czas ten wystarczył nam w pełni, by zdiagnozować go jako pozera, choć osobiście żywię wobec niego cieplejsze uczucia niż moi koledzy, właśnie ze względu na ten projekt.

Punkt kulminacyjny nastąpił tydzień temu, gdy rozmawialiśmy o ustawie w jego biurze. Minister rozparł się w fotelu, splótł dłonie na karku i oświadczył:

– Okej, Claro. Robimy to.

Siedział wtedy, podobnie jak teraz, za ogromnym brązowym biurkiem, do którego kazał dopasować półki na książki.

Wiszące w gabinecie obrazy wyrzucił na śmietnik dzień po przejęciu kluczy. Wstawił sobie za to kolosalny telewizor z płaskim ekranem i ozdobił całą sekcję mnóstwem modeli śmigłowców i pojazdów uprzywilejowanych, który to fakt uwielbiają podkreślać dziennikarze w każdym poświęconym mu artykule.

Lśniący tekowy stół, misa z owocami, białe filiżanki do kawy, telewizor, segregatory za jego plecami, kaktusy przyznawane za gafę tygodnia przez tabloid „Se og Hør”, stosy dokumentów, nic z tego nie wygląda szczególnie ciekawie ani charakterystycznie. Mimo to człowiek siedzący za biurkiem piastuje jedno z najważniejszych stanowisk w kraju.

– Wejdź – mówi, nie podnosząc wzroku znad telefonu.

– Cześć, Claro – odzywa się inny głos i dopiero teraz dostrzegam Ernsta Wolla, który siedzi po drugiej stronie stołu konferencyjnego, wciśnięty właściwie w kąt.

Całe kierownictwo polityczne naszego ministerstwa stanowią mężczyźni. Woll jest z nich wszystkich najbystrzejszy, jako jedyny ma doświadczenie prawnicze. Przypadło mu największe biuro i ma najwyższy nieformalny status.

Wcześniej na czele ministerstwa stał minister wspierany przez sekretarza stanu. Obecnie zaś mamy całą bandę sekretarzy i politycznych doradców. Wszyscy oni rywalizują o względy ministra sprawiedliwości, każdy chce być tym, który pracuje najciężej i najbardziej się stara.

Gdy jest się na stanowisku politycznym, cały czas trzeba udowadniać, że ma się tam coś do roboty, co w praktyce oznacza, iż należy się mieszać absolutnie do wszystkiego. To z kolei sprawia, że sekretarze stanu nieustannie opóźniają wszystkim pracę, przydzielając nonsensowne zadania urzędnikom, którzy powinni zajmować się czymś zupełnie innym.

Sam minister jest kimś w rodzaju symbolu, reprezentanta opowiadającego o naszej pracy w mediach i na Facebooku, sekretarze stanu chodzą natomiast na zebrania, wiszą nad urzędnikami i podejmują wiele decyzji o charakterze politycznym.

Mimo to udało mi się, jak wspomniałam, zaangażować Muncha w sprawę mojego projektu. Wolla zaś udawało mi się unikać. Do teraz.

– Nie zabierzemy ci zbyt wiele czasu – mówi Woll.

– Nigdzie mi się nie spieszy – odpowiadam.

– Słuchaj, Claro – zaczyna Munch, w końcu podnosząc wzrok znad komórki. – Nasz projekt został poddany dyskusji na posiedzeniu rządu...

Zapada cisza.

– Tak? – pytam i dociera do mnie, że to zupełnie inne spotkanie, niż się spodziewałam. Moi rozmówcy zerkają po sobie. Munch wydaje się speszony. Woll wzrusza ramionami, widać, że chce to już mieć za sobą.

– No i cóż... musimy na jakiś czas go odłożyć – oświadcza w końcu Munch.

– Co masz na myśli? – pytam, głos mam zachrypnięty. – Ministrowie przeczytali przecież i zatwierdzili mój wniosek o rozpatrzenie tego punktu?

– Takie rzeczy się zdarzają, przecież wiesz. Projekt był kontrowersyjny. Mamy koalicyjny rząd. Wielu ministrów jest zdania, że taka ustawa byłaby zbyt radykalna. A ja mam inne sprawy, które muszę teraz przepchnąć.

– Ale ta ustawa to najważniejsze, co zrobisz przez wszystkie spędzone tu lata – mówię. – Czy wiesz, co ona oznacza dla najbardziej bezbronnych członków naszego społeczeństwa?

Woll wydaje za moimi plecami krótki, cichy rechot.

– Raz na wozie, raz pod wozem. Sprawa jest już przesądzona – wchodzi mi w słowo, a w jego głosie słyszę nutę mściwej satysfakcji, niczym złośliwe warknięcie.

Tak to już jest. Wszystko się kręci wokół władzy.

Wszystko można wynegocjować. Wszystko można wymusić.

– Minister wyczerpał już temat. Dziękujemy, że przyszłaś – rzuca Woll, po czym wstaje. Zostaję ministerialnie wyrzucona za drzwi.

Munch wgapia się w komórkę, nie patrzy mi w oczy.

Odwracam się, właściwie trochę zaskoczona, że moje ciało nadal mnie słucha, idę do drzwi, mijam biurko sekretarki Muncha, mijam gigantyczną misę z owocami, dwa razy większą niż wszystkie misy w naszym wydziale.

Mijam niedźwiedzia, który, mimo że dawno zdążyłam już przywyknąć do tego dość niesamowitego elementu dekoracji, nagle mnie przeraża.

Mijam kolekcje modeli śmigłowców i pojazdów uprzywilejowanych, opuszczam część budynku, w którym urzęduje sekcja polityczna, ruszam przez korytarze.

W końcu wracam do swojego biura, zamykam drzwi, opieram się o nie plecami i osuwam na podłogę, gdzie zamieram z podciągniętymi pod brodę kolanami.

Haavard nazywa mnie królową śniegu. Sam beczy przy byle okazji.

Ja za to nie płakałam chyba od tamtego dnia przed trzydziestoma laty i nie mam zamiaru teraz zaczynać. Muszę jednak zasłonić twarz dłońmi, przycisnąć palce do oczu. Próbuję uspokoić oddech, ale mi się nie udaje.

Gdy skończyłam trzynaście lat, rok po wypadku, zaczęłam nocować sama w chacie na górskich pastwiskach. Po trzy czy cztery noce z rzędu. Gotowałam sobie na kuchni z fajerkami, potem zamykałam chatę i wracałam do domu.

Pewnego razu uparłam się, że wejdę na szczyt Trollskavlen. Trasa była długa i ciężka, ale tata wyjaśnił mi, którędy wspinał się tam w młodości, obejrzałam sobie wszystko na mapie i byłam pewna, że dam radę. Z pewnością bym zresztą dała, gdyby czystego, lazurowego nieba, które rozciągało się nad moją głową, kiedy wychodziłam z domu, nie zasnuły nagle ciemne chmury.

Gdy do szczytu zostało mi zaledwie kilkaset metrów, spłynęła ku mnie gęsta mgła.

Najpierw straciłam z oczu sam szczyt. Potem już w ogóle nic nie widziałam.

Wszystko było białe.

Wyjęłam kompas i mapę, ruszyłam w kierunku, który wydawał mi się właściwy. W końcu doszłam do stromego zbocza, po którym – jak doskonale pamiętałam – wspięłam się wcześniej. Odwróciłam się, położyłam na brzuchu i zaczęłam powoli schodzić, aż w pewnym momencie utknęłam, z rozpostartymi rękoma i nogami, niczym Spider-Man, w połowie wysokości, nie będąc w stanie ruszyć się w górę ani w dół.

Tata opowiadał mi, że czasem tak kończą w górach owce. Włażą na porośniętą trawą półkę skalną, z której nie potrafią zejść, i stoją na tej zielonej półce pośrodku czarnej skały, żałośnie becząc.

Zdarza się, że takie owce pozwalają się wciągnąć na górę, pod warunkiem że ktoś je na czas znajdzie. Zdarza się jednak, że trzeba je po prostu zastrzelić.

Wtedy to ja tak utknęłam. Miałam do pokonania kilka dobrych metrów i nie potrafiłam znaleźć miejsca, o które mogłabym oprzeć stopę.

Po chwili zaczęłam się ostrożnie zsuwać, kawałek po kawałeczku. Przytrzymując się tu i tam, gdzie się dało.

Pokonałam tak z metr albo dwa. A potem odpadłam od skały.

Uderzyłam w ziemię i leżałam kilka dobrych minut, łapiąc powietrze i próbując ustalić, czy coś sobie złamałam.

Tak samo czuję się teraz, gdy siedzę na podłodze w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości i Bezpieczeństwa Publicznego trzydzieści lat później.

Tyle zainwestowałam w ten projekt ustawy, był dla mnie ważniejszy niż cokolwiek innego.

A teraz tamci dwaj mi go zabrali, zniszczyli, nie mając nawet pojęcia, co robią.

Odbiorę ci wszystko

Подняться наверх