Читать книгу Odbiorę ci wszystko - Ruth Lillegraven - Страница 9
Оглавление3 – Haavard
Gdy tylko wkładam biały kitel lekarski i wchodzę na oddział, dociera do mnie, że ten dyżur będzie przypominał maraton. Piękna pogoda sprawiła, że całe miasto ruszyło na łono natury. My zaś odczuwamy wszystkie tego skutki uboczne w formie urazów i chorób. Pacjenci napływają nieprzerwanym strumieniem. 15.35 – mała dziewczynka w śpiączce hipoglikemicznej. 16.21 – cierpiący na astmę chłopiec ze wstrząsem anafilaktycznym. 16.53 – rodzeństwo ranne w karambolu. 17.20 – poważnie odwodniony sześciolatek.
A o godzinie 18.53 wpada do nas cała rodzina.
Mężczyzna po trzydziestce niesie na rękach chłopca, na oko czterolatka, tuż za nim podąża kobieta, zapewne matka. Wszyscy troje wyglądają, jakby pochodzili z Pakistanu, a może to Afgańczycy. Chłopiec jest ubrany w niebieskie szorty i czerwony T-shirt. Na prawym palcu wskazującym ma naklejony plaster z Gwiezdnymi wojnami. Pod paznokciami – brud, na nadgarstku – bransoletka z paciorków z kilkoma literami. Ma drobną twarzyczkę i kruczoczarne włosy.
Nie widać oznak życia.
– Rozmawiać z lekarzem! – wrzeszczy ojciec, ma na sobie niebieską koszulkę Chelsea i czapkę z daszkiem, jego twarz szpecą ślady po młodzieńczym trądziku.
Zaraz za nim wpada Roger, ciągnąc za sobą zapach wody po goleniu. Jakiejś słodkiej, staromodnej, może Jeana Paula Gaultiera we flakonie przypominającym męski tors, marynarski mundur czy Bóg wie co jeszcze.
Nie mam nic przeciwko gejom ani mężczyznom pielęgniarzom. Roger to prawdziwy fachowiec, biegły w tym, co robi, doświadczony, serdeczny i opiekuńczy. Mężczyzna wielu zalet i talentów. Tyle że za mocno się perfumuje.
– Próbowałem tłumaczyć, że ich przyjmę – mówi. – Powinni byli przyjść na oddział ratunkowy. Ale on poleciał z dzieciakiem od razu tutaj. Przecież ich teraz nie wyrzucę?
– No chyba nie – odpowiadam.
Mamy tu w Ullevål najlepszy zespół urazowy. Odsyła się do nas najpoważniejsze przypadki z innych szpitali, najczęściej karetka przywozi pacjentów na izbę przyjęć. Ale czasem rodzice przychodzą z dziećmi bezpośrednio z ulicy. Jeśli wiedzą, gdzie znajduje się oddział pediatryczny, idą prosto do nas.
– Jestem lekarzem dyżurnym – zwracam się do ojca tak dyplomatycznie, jak tylko umiem. – Co się stało pańskiemu synkowi?
– Ślepy jesteś, lekarz? – mówi ojciec, staje przede mną, jego oczy są pełne strachu i wściekłości. Przypomina mi chuliganów, którzy przychodzili czasem na boisko szkolne na Vinderen, gdzie dorastałem.
– Nie widzisz, że zemdlał, lekarz? Nie budzi się!
Matka chłopca ma na sobie hidżab i tunikę włożoną na spodnie od dresu. Mówi coś i gestykuluje. Partner odpowiada jej w języku, którego nie rozumiem i kobieta milknie.
Chłopczyk jest mały i chudy, ma wąskie biodra i ptasią szyję, takie same niebiesko-pomarańczowe adidasy jak Andreas, tyle że zniszczone, brudne i dziurawe na wysokości palucha.
– Ile ma lat? – pytam, wyjmuję chłopca z ramion ojca i układam go na kozetce do badań.
Facet pokazuje mi cztery palce. Matka małego patrzy na mnie błagalnie, unosi dłonie, ma pobielałe knykcie.
– Co się stało? – pytam.
– Spadł – odpowiada ojciec. – Z drzewa. I potem zasnął. A teraz się nie budzi. Zrób coś, lekarz!
Daję znak Rogerowi, by zawołał więcej ludzi.
– Trzeba mu zrobić tomografię – mówię dyskretnie.
Kobieta zaczyna płakać, ojciec chłopca coś do niej krzyczy. Zamieram na środku sali. Muszę się uspokoić, sekunda, dwie, trzy. Dziecko jest nieprzytomne. Za oknem ćwierkają ptaki, chciałbym być teraz na dworze.
Zaczyna mnie już ogarniać to straszne uczucie, jak wtedy, gdy sobie uświadamiam, że ból głowy wywołany jest guzem mózgu, że wysypka to tak naprawdę objaw białaczki, że zaraz będę musiał przekazać wiadomość, której nikt nie chce usłyszeć.
Robi mi się zimno.
Pochylam się nad chłopcem. Czuć od niego kwaśną woń wymiocin. Lecz także zapach kurzu, słońca i jeszcze czegoś, gumy do żucia, pasty do zębów, szamponu, a gdzieś pod tym – zwietrzały aromat imbiru, czosnku i curry.
– Proszę na chwilę wyjść – zwracam się do rodziców. – Zaopiekuję się państwa synkiem.
Zerkają na mnie sceptycznie, ale opuszczają salę. Po kilku minutach wpada do środka Sabija.
– Co się dzieje? – pyta zdyszana.
Sabija ma zaledwie metr pięćdziesiąt pięć, jej lekki, bezszelestny chód sprawia, że wygląda, jakby unosiła się nad podłogą. Ma włosy do ramion, zawsze gładko uczesane i spięte klamrą. Nie nosi ozdób na dłoniach, nie maluje paznokci, wszystko zgodnie z regulaminem. Działa wydajnie, porusza się z gracją. Ma wąskie biodra i smukłą szyję.
– Nie wiem – odpowiadam. – W najlepszym wypadku mamy tu poważne wstrząśnienie mózgu. Chłopak spadł z drzewa.
Sabija milknie na chwilę, przygląda się małemu z dziwnym wyrazem twarzy.
– Aha – mówi i zaczyna go rozbierać, wydając jednocześnie polecenia Rogerowi i Bente, również pielęgniarce.
Puszczam za jej plecami oko do Bente, która jak zawsze się rumieni.
Takie rozbieranie i dokładne oglądanie dzieci to niemal obsesja Sabii. Kilka tygodni temu opowiadała o tym na porannym zebraniu personelu, miała nawet prezentację w PowerPoincie z mnóstwem fotografii dziecięcych pleców po biciu pejczem, ust pełnych ran, zdjęć rentgenowskich ukazujących złamane kości. Oczywiście uczy się nas o tym na studiach. Ale w naszej pracy człowiek ma mnóstwo do zrobienia, a niektóre znaki naprawdę łatwo przeoczyć. Musimy być uważni, poświęcić tych kilka dodatkowych sekund, obejrzeć dzieci, które trafiają do nas z czymś niby zupełnie innym, tłumaczyła Sabija, a ludzie kiwali głowami z wyraźnym poczuciem winy.
Teraz moja koleżanka pochyla się nad chłopcem, podwija rękaw czerwonej koszulki.
– Kurwa mać – mówię, widząc ślady na wewnętrznej stronie ramienia chłopca, przecież to się w głowie nie mieści. Ubrania są zwodnicze, sprawiają, że wszystko wygląda normalnie. Sabija chwyta nożyczki, zaczyna rozcinać tkaninę.
Więcej krwiaków. Na barkach i udach.
Wstrzymuję oddech.
– Szlag by to trafił.
– Cóż, tu nie ma wątpliwości – mówi Sabija. Nadal udaje jej się zachować zaskakujący profesjonalizm. Z pomocą pielęgniarzy układamy chłopca na łóżku na kółkach, biegniemy z nim truchtem korytarzami w kierunku izby przyjęć, gdzie mają mu zrobić tomografię. W takich sytuacjach nie poradziłbym sobie bez Rogera. Nikt nie ma większego doświadczenia na pierwszej linii niż on, nikt nie odebrał z ambulansu i nie załadował do niego większej liczby chorych i rannych.
Badanie tomografem zostaje wykonane o 19.40. Czekamy z Sabiją na wyniki. Dołączają do nas inni lekarze, radiolodzy i anestezjolodzy.
Nagle słyszymy za drzwiami szybkie kroki i ciężki oddech, do środka wpada ojciec chłopca, musiał tu za nami przyjść.
– Tu nie wolno wchodzić – oświadczam zdecydowanie, ruszając w jego stronę.
Facet zamiera na progu.
– Co mówisz, lekarz?
– Musi pan zaczekać na korytarzu.
– Jebany rasista – rzuca ojciec chłopca.
– Te reguły obowiązują wszystkich – wyjaśnia Roger oschle.
Mężczyzna wycofuje się niechętnie, ale słyszymy, jak tupie za drzwiami, miota się po korytarzu jak rozjuszony byk.
Odwracam się i widzę, że Sabija patrzy na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
– Znasz go? – pytam.
Kiwa głową, ale nic nie mówi, a chwilę później dostajemy wyniki tomografii. Chyba pierwszy raz w życiu słyszę, jak Sabija przeklina. Zaglądam jej przez ramię, patrzę na rozległe zacienienie na zdjęciu.
Na złowrogiego, zwiastującego nieszczęście kleksa.
– Urazowy krwotok podtwardówkowy. Trzeba go na cito operować – mówię.
Sabija kiwa nieznacznie głową, jest blada i ma łzy w oczach.
Odwozimy chłopca z powrotem na oddział, jego ojciec depcze nam po piętach.
W szpitalnej sali anestezjolodzy mierzą mu ciśnienie krwi, puls, saturację i kontrolują rytm serca na podpiętym ekranie. Przygotowują narkozę i sprzęt do intubacji, szykują respirator.
Rodzice małego wchodzą do sali, jego matka płacze. Ojciec wrzeszczy coś o tym, że mamy się bardziej starać, robić, co do nas należy. Ktoś wypycha go na korytarz. Roger wychodzi do niego i próbuje go uspokoić.
Sabija podchodzi do chłopca, zaczyna go ostrożnie gładzić po policzku, na brudnej od pyłu buzi widać ślady łez. Ujmuje jego rączkę, tę z plastrem z Gwiezdnymi wojnami, zaczyna mówić do niego po pendżabsku, cicho i spokojnie. Chłopiec jest drobny, blady. Nie może nam niczego opowiedzieć ani wyjaśnić. Ale to wszystko musi się dobrze skończyć, wkrótce chłopczyk otworzy oczy i zacznie dochodzić do siebie. W kolejnych dniach będę do niego wpadał, poświęcał mu tyle czasu, ile trzeba, rozmawiał z nim i żartował, będę patrzył, jak zdrowieje i jest coraz szczęśliwszy, coraz bardziej pewny siebie.
W chwili gdy kończę tę myśl, spada mu gwałtownie puls i saturacja.
Kurwa, myślę sobie. Kurwa, kurwa, kurwa. Ogarnia mnie rozpacz. Nie możemy go teraz stracić.
Anestezjolog wkłuwa się błyskawicznie w żyłę na ramieniu chłopca, wstrzykuje mu adrenalinę.
– Zamawiaj krew do transfuzji – mówię do Rogera.
Podajemy małemu pacjentowi płyny i szereg leków, starając się ustabilizować ciśnienie. W końcu chłopiec odjeżdża na blok operacyjny. Biegniemy za nim z Sabiją truchtem. Przy wejściu na blok przejmują go anestezjolodzy, my musimy się wycofać.
Zegar pokazuje 21.10. Nikt nic nie mówi. Sabija spaceruje nerwowo w tę i z powrotem. Podchodzę do okna. Tramwaj pędzi w górę Sognsveien, niemiłosiernie hałasując. Auta stają na czerwonym świetle na Kirkeveien. Ludzie w kawiarnianych ogródkach na Majorstuen po jednej i Torshov po drugiej stronie szpitala wznoszą toasty na cześć wspaniałego lata, świat kręci się jak zawsze, kiedy mały chłopiec w końcu wyjeżdża z bloku.
Neurochirurg, jeden z naszych bardziej doświadczonych kolegów, kręci ponuro głową.
– Krwotok był bardzo rozległy, nic się nie dało zrobić.
Mam ochotę usiąść na podłodze i się rozpłakać.
Czteroletni chłopiec. Cztery lata sińców.
Wiozą go gdzieś dalej.
– Musimy poinformować rodzinę – mówię. – A jego matka nie posługuje się norweskim.
Wypowiedziawszy to zdanie, uświadamiam sobie, jak żałośnie i tchórzliwie brzmią moje słowa, i że tak naprawdę próbuję przerzucić odpowiedzialność na Sabiję.
Koleżanka nic mi na to nie odpowiada, bierze rodziców chłopca na stronę.
Jego ojciec wali pięścią w ścianę. Matka zupełnie się załamuje. Sabija gładzi ją po plecach. Wszyscy pozostali stoimy zażenowani i tylko się im przyglądamy. Później trzeba będzie posłać chłopca na kolejny tomograf, by stwierdzić, że krążenie mózgowe ustało, po czym zostanie stwierdzony zgon. To wszystko trochę zapewne potrwa i formalności będą dopięte dopiero jutro. Trzeba będzie wtedy także zapytać rodziców o kwestię ewentualnego przeszczepu. Zawsze staramy się dać bliskim zmarłego trochę czasu, zanim postawimy to pytanie, ale nie możemy też czekać zbyt długo.
W całym naszym zespole daje się wyczuć jakąś zgodność, zgranie, którego zazwyczaj próżno wśród nas szukać. Śmierć czterolatka wszystkich boleśnie dotknęła. Ale jednocześnie mamy też innych pacjentów, czekają na nas dzieci, którymi nie mieliśmy się do tej pory kiedy zająć. Stan wyjątkowy nie może trwać zbyt długo.
Podbiega do nas ojciec chłopca. Bente próbuje położyć dłoń na jego ramieniu, ale on ją tylko odpycha.
– Bardzo mi przykro – mówię.
– Gdzie jest kaplica?
Nie mówię tego, co sobie myślę: że ojciec, który pobił na śmierć własne dziecko, nie ma czego szukać w kaplicy. Za to, co zrobił, nie ma przebaczenia. Odwracam się od niego.
– Bente – mamroczę. – Pokażesz mu, gdzie to jest?
Facet znika za przeszklonymi drzwiami, a ja opieram dłonie o ścianę, pochylam głowę, biorę głęboki wdech.
Jeden, a po dłuższej chwili kolejny.