Читать книгу Moja doskonała żona - Samantha Downing - Страница 4
Оглавление1
Patrzy na mnie. Jej niebieskie oczy są już nieco szkliste, biegną w dół, w stronę drinka, a potem znowu w górę. Też patrzę na swojego drinka i czuję na sobie jej wzrok. Zastanawia się, czy jestem równie zainteresowany jak ona. Spoglądam na nią, uśmiechając się, żeby pokazać, że tak. Odwzajemnia uśmiech. Większość pomadki starła się z jej ust, jest już tylko czerwonawą smugą na brzegu kieliszka. Podchodzę i siadam obok.
Poprawia włosy. Nie wyróżniają się ani kolorem, ani długością. Porusza ustami, mówi cześć, w jej oczach pojawia się błysk. Jakby coś je podświetliło.
Podobam jej się tak samo, jak podobałbym się większości kobiet w tym barze. Mam trzydzieści dziewięć lat, trzymam się doskonale, moją głowę porasta gęstwina włosów i jestem posiadaczem dwóch głębokich dołeczków w policzkach, a garnitur leży na mnie lepiej niż rękawiczka na dłoni. To dlatego na mnie spojrzała, dlatego się uśmiechnęła, dlatego się cieszy, że się do niej dosiadłem. Myślała o takim mężczyźnie jak ja.
Kładę na barze komórkę i przesuwam ją w jej stronę. Na ekranie widać wiadomość.
Cześć. Jestem Tobias.
Odczytuje ją i marszczy brwi, a potem przenosi wzrok na mnie. Piszę następną wiadomość.
Jestem głuchy.
Gwałtownie unosi brwi, zasłania usta dłonią, a potem się rumieni. Wstyd wygląda tak samo u wszystkich.
Kręci głową. Przeprasza, bardzo mnie przeprasza. Nie wiedziała.
Jasne, że nie. Skąd miałabyś wiedzieć?
Uśmiecha się. Niezbyt szeroko.
Przestałem pasować do obrazu w jej głowie, już nie jestem mężczyzną, którego sobie wyobrażała. Teraz nie jest pewna, co robić.
Bierze mój telefon i odpisuje.
Jestem Petra.
Miło mi, Petro. Jesteś Rosjanką?
Moi rodzice byli Rosjanami.
Kiwam głową i uśmiecham się. Też kiwa głową i się uśmiecha. Czuję, że intensywnie myśli.
Wolałaby ze mną nie siedzieć. Ma ochotę znaleźć faceta, który będzie mógł usłyszeć jej śmiech i nie musi się komunikować za pomocą telefonu.
Jednocześnie sumienie podpowiada jej, że nikogo nie należy dyskryminować. Petra nie chce wyjść na płytką kobietę, która odrzuca mężczyznę dlatego, że jest głuchy. Nie chce być taka jak inne.
Bo zakłada, że inne mnie odrzuciły.
Jej wewnętrzna walka przypomina sztukę w trzech aktach rozgrywającą się przed moimi oczami. Wiem, jak ta sztuka się skończy. Przeważnie kończy się właśnie tak.
Petra zostaje.
Jej pierwsze pytanie dotyczy mojego słuchu, a raczej jego braku. Tak, jestem głuchy od urodzenia. Nie, nigdy niczego nie słyszałem – ani śmiechu, ani głosu, ani szczekającego pieska, ani przelatującego nad głową samolotu.
Petra robi smutną minkę. Nie zdaje sobie sprawy, że to protekcjonalne, a ja jej o tym nie mówię, ponieważ się stara. Ponieważ została.
Pyta, czy umiem czytać z ruchu warg. Kiwam głową. Zaczyna mówić.
– Kiedy miałam dwanaście lat, złamałam nogę w dwóch miejscach. Wypadek na rowerze. – Przesadnie, groteskowo porusza ustami. – W każdym razie musiałam nosić gips, który sięgał od stopy aż po udo. – Urywa i kreśli linię w poprzek uda, w razie gdybym miał kłopot ze zrozumieniem. Nie mam, ale doceniam jej starania. Oraz udo.
– Przez sześć tygodni w ogóle nie mogłam chodzić – ciągnie. – W szkole musiałam jeździć na wózku, bo gips był za ciężki, żebym poruszała się o kulach.
Uśmiecham się, wyobrażając sobie małą Petrę z wielkim gipsem. Chyba wiem, dokąd zmierza ta historia.
– Nie twierdzę, że wiem, jak to jest żyć na wózku albo cierpieć z powodu jakiejkolwiek innej trwałej niepełnosprawności. Po prostu czuję, że… no wiesz, chyba miałam lekki przedsmak tego, jak by to było.
Kiwam głową.
Uśmiecha się z ulgą, bo obawiała się, że mogła mnie urazić.
Piszę:
Jesteś bardzo wrażliwa.
Wzrusza ramionami. Komplement wywołuje promienny uśmiech na jej twarzy.
Zamawiamy jeszcze po drinku.
Opowiadam jej historię zupełnie niezwiązaną z głuchotą. Mówię jej o zwierzątku, które miałem w dzieciństwie: o żabie, którą nazwałem Sherman. Była to żaba byk, siedziała na największym głazie w sadzawce i pożerała wszystkie muchy. Nigdy nie próbowałem złapać Shermana. Po prostu na niego patrzyłem, a on czasami patrzył na mnie. Lubiliśmy tak razem siedzieć, więc zacząłem go nazywać swoim zwierzątkiem.
– Co się z nim stało? – pyta Petra.
Wzruszam ramionami.
Pewnego dnia nie było go na głazie. Nigdy więcej go nie widziałem.
Petra mówi, że to smutne. Odpowiadam, że wcale nie. Smutno byłoby wtedy, gdybym znalazł go martwego i musiał pochować. Nie musiałem tego robić. Po prostu wyobraziłem sobie, że przeniósł się do większej sadzawki, gdzie miał więcej much.
Stwierdza, że takie podejście jej się podoba.
Nie mówię jej o Shermanie wszystkiego. Na przykład tego, że miał długi język, który wystrzelał tak szybko, że był prawie niewidoczny, i że zawsze miałem ochotę go za niego złapać. Siedziałem nad sadzawką i zastanawiałem się, czy takie pragnienie bardzo źle o mnie świadczy. Czy to okropne, że chciałbym złapać żabę za język? I czy to by ją zabolało? Czy gdyby umarła, byłbym mordercą? Nigdy nie spróbowałem złapać Shermana za język, zresztą prawdopodobnie i tak by mi się nie udało, ale rozmyślałem o tym. Czułem przez to, że nie jestem dla Shermana dobrym przyjacielem.
Petra opowiada mi o Lionelu, swoim kocie, który dostał imię po jej kocie z dzieciństwa. Mówię jej, że to zabawne, ale nie jestem pewny, czy rzeczywiście takie jest. Pokazuje mi zdjęcia. Lionel to dwukolorowy kot z czarno-białą mordką. Zbyt zwyczajny, by mógł być ładny.
Opowiada dalej, tym razem o swojej pracy. Zajmuje się brandingiem produktów i przedsiębiorstw. Mówi, że to najłatwiejsza i zarazem najtrudniejsza rzecz na świecie, ponieważ bardzo trudno sprawić, by ludzie coś zapamiętali, ale gdy już zaczną rozpoznawać markę, idzie łatwiej.
– W pewnym momencie przestaje mieć znaczenie, co sprzedajemy. Marka staje się ważniejsza niż produkt. – Wskazuje mój telefon i pyta, czy kupiłem go ze względu na markę, czy dlatego, że mi się spodobał.
Jedno i drugie?
Uśmiecha się.
– Widzisz. Nawet nie jesteś pewny.
Chyba nie.
– Czym się zajmujesz?
Księgowością.
Kiwa głową. To najmniej ekscytująca profesja na świecie, ale jest solidna, stała i głuchy gość może jej bez trudu podołać. Liczby nie mają głosu.
Podchodzi barman. Jest schludny, wygląda na studenta. Petra składa zamówienie, ponieważ ja jestem głuchy. Kobietom zawsze się wydaje, że trzeba się mną opiekować. Lubią mnie wyręczać, bo myślą, że jestem słaby.
Petra załatwia nam drinki i przekąski, a potem się uśmiecha, jakby była z siebie dumna. Chce mi się śmiać. Śmieję się tylko w myślach, ale to wciąż śmiech.
Przechyla się w moją stronę i kładzie rękę na moim ramieniu. Nie cofa jej. Zapomniała, że nie jestem jej ideałem mężczyzny, i już łatwo przewidzieć, jak skończy się ta historia. Wkrótce idziemy do niej. Decyzja przychodzi mi łatwiej, niż powinna, ale nie dlatego, że Petra szczególnie mi się podoba. Dokonuję wyboru. Ona daje mi moc decydowania, a ja jestem w tej chwili mężczyzną, który mówi „tak”.
Petra mieszka w centrum, blisko baru, pośród mnóstwa dużych szyldów z nazwami marek. Jej mieszkanie nie jest tak schludne, jak się spodziewałem. Wszędzie walają się jakieś rzeczy: kartki, ubrania i naczynia. Na ich widok myślę, że często gubi klucze.
– Lionel gdzieś tu jest. Pewnie się schował.
Nie rozglądam się za tym nijakim kotem.
Petra krząta się pospiesznie, w jednym miejscu rzuca torebkę, w drugim zdejmuje buty. Przynosi dwa kieliszki wypełnione czerwonym winem, a potem prowadzi mnie do sypialni. Odwraca się do mnie, uśmiecha. Nagle stała się atrakcyjniejsza – nawet jej zwyczajne włosy jakby lśnią. Owszem, to zasługa alkoholu, ale także jej radości. Odnoszę wrażenie, że od jakiegoś czasu nie była równie szczęśliwa, i nie jestem pewny dlaczego. Jest dość atrakcyjną dziewczyną.
Przytula się do mnie, ma ciepłe ciało, oddech przesycony winem. Wyjmuje kieliszek z mojej dłoni i odstawia go.
Dopijam wino znacznie później, gdy jest już ciemno i jedynym źródłem światła jest ekran mojego telefonu. Piszemy do siebie, wygłupiając się i żartując z tego, że zupełnie się nie znamy.
Pytam:
Ulubiony kolor?
Jasnozielony. Smak lodów?
Guma balonowa.
Guma balonowa? To te niebieskie?
Tak.
Jak można je lubić?
A ty które lubisz?
Z francuską wanilią. Ulubiona pizza?
Z szynką.
Od razu przeszła mi ochota.
Serio?
Zaraz, czy wciąż rozmawiamy o pizzy?
Nie, nie rozmawiamy o pizzy.
Potem zasypia pierwsza. Zastanawiam się, czy nie wyjść, później czy nie zostać, i tak długo nie mogę się zdecydować, że w końcu zasypiam.
Gdy się budzę, wciąż jest ciemno. Wyślizguję się z łóżka, nie budząc Petry. Śpi na brzuchu, przekrzywiwszy jedną nogę, z włosami rozrzuconymi na poduszce. Nie potrafię zdecydować, czy naprawdę mi się podoba, więc nie decyduję. Nie muszę.
Na stoliku nocnym leżą jej kolczyki. Są z kolorowego szkła, kłębowisko niebieskich odcieni, przypominają jej oczy. Ubieram się i wsuwam je do kieszeni. Będą mi przypominały, żebym więcej tego nie robił. Prawie wierzę, że to podziała.
Nie odwracając się, ruszam w stronę drzwi.
– Naprawdę jesteś głuchy?
Mówi to głośno do moich pleców.
Słyszę ją, bo nie jestem głuchy.
Idę dalej.
Udaję, że jej nie słyszę, idę prosto do drzwi i zamykam je za sobą, a potem wychodzę z budynku, ruszam chodnikiem i skręcam za róg. Dopiero wtedy przystaję i zaczynam się zastanawiać, po czym poznała. Musiałem popełnić jakiś błąd.