Читать книгу Moja doskonała żona - Samantha Downing - Страница 5
Оглавление2
Nie nazywam się Tobias. Używam tego imienia tylko wtedy, kiedy chcę, żeby ktoś mnie zapamiętał. W tym wypadku barman. Przedstawiłem mu się i napisałem to imię na telefonie, gdy pierwszy raz wszedłem do tego baru i zamówiłem drinka. Zapamięta mnie. Będzie pamiętał, że Tobias to ten głuchy facet, który wyszedł z baru z ledwie co poznaną kobietą. To imię było dla niego, nie dla Petry. Ona i tak mnie zapamięta – bo niby z iloma głuchymi facetami zdarzyło jej się
przespać?
Gdyby nie to, że popełniłem błąd, byłbym dziwacznym przypisem do historii jej doświadczeń seksualnych. Teraz jednak zapamięta mnie jako „gościa, który udawał głuchego” albo „gościa, który prawdopodobnie udawał głuchego”.
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej się zastanawiam, czy przypadkiem nie popełniłem dwóch błędów. Może zastygłem, gdy spytała, czy jestem głuchy. To niewykluczone, bo właśnie tak reagują ludzie, kiedy niespodziewanie coś słyszą. A jeśli na chwilę zastygłem, prawdopodobnie to zauważyła. Prawdopodobnie wie, że skłamałem.
W drodze do domu wszystko mnie drażni. Fotel w samochodzie wydaje się szorstki i bolą mnie od niego plecy. Radio gra za głośno, jakby każdy mówił wrzaskliwym głosem. Ale nie winię za to Petry. Już od jakiegoś czasu chodzę podenerwowany.
W domu jest cicho. Millicent, moja żona, jeszcze nie wstała. Jestem żonaty od piętnastu lat i żona nie mówi do mnie Tobias. Mamy dwoje dzieci: Rory ma czternaście lat, Jenna rok
mniej.
W naszej sypialni jest ciemno, ale rozpoznaję zarys Millicent pod kołdrą. Zdejmuję buty i na palcach idę do łazienki.
– No i?
Głos Millicent brzmi tak, jakby od dawna nie spała.
Odwracam się lekko i widzę w ciemności jej sylwetkę podpartą na łokciu.
Znowu to samo. Wybór. Millicent rzadko mi go daje.
– Nie – mówię.
– Nie?
– Nie nadaje się.
Powietrze między nami zamarza. Zaczyna topnieć dopiero, gdy Millicent wzdycha i kładzie głowę z powrotem na poduszce.
Wstaje wcześniej niż ja. Gdy wchodzę do kuchni, Millicent organizuje śniadanie, kanapki do szkoły, dzień, nasze życie.
Wiem, że powinienem jej powiedzieć o Petrze. Nie o seksie – o tym bym żonie nie powiedział. Ale powinienem powiedzieć, że się pomyliłem, że Petra się nadaje. Powinienem to zrobić, bo zostawienie Petry samej sobie jest ryzykowne.
Ale nic nie mówię.
Millicent patrzy na mnie, jej rozczarowanie uderza we mnie, sprawiając mi autentyczny ból. Moja żona ma zielone oczy, oczy w wielu odcieniach zieleni. Wyglądają jak kamuflaż.
Zupełnie nie przypominają oczu Petry. Millicent i Petra nie mają ze sobą nic wspólnego oprócz tego, że obie ze mną spały. A raczej z jakąś wersją mnie.
Dzieci z łoskotem schodzą z góry i już na siebie wrzeszczą: kłócą się, kto i co o kimś tam powiedział wczoraj w szkole. Są ubrane i gotowe do wyjścia. Ja też jestem gotowy do pracy – mam na sobie biały strój do tenisa. Nie jestem księgowym i nigdy nim nie byłem.
Podczas gdy moje dzieci są w szkole, a żona sprzedaje domy, pracuję na korcie, w słońcu, ucząc ludzi gry w tenisa. Większość moich klientów to osoby w średnim wieku i w kiepskiej formie, mające za dużo pieniędzy i czasu. Niekiedy z moich usług korzystają rodzice, przekonani, że ich dziecko ma wielki talent, jest przyszłym mistrzem albo wzorem do naśladowania. Jak dotąd wszyscy się mylili.
Zanim jednak wyjdę, by kogokolwiek czegokolwiek nauczyć, Millicent zmusza nas wszystkich, żebyśmy przez co najmniej pięć minut posiedzieli razem przy stole. Nazywa to śniadaniem.
Jenna przewraca oczami i nerwowo tupie, nie mogąc się doczekać, kiedy odzyska komórkę. Przy stole telefony są zabronione. Rory jest spokojniejszy niż siostra. Przez te nasze pięć minut stara się zjeść jak najwięcej, a potem napycha kieszenie tym, co nie zmieściło mu się do ust.
Millicent siedzi naprzeciw mnie i trzyma przy ustach kubek kawy. Jest ubrana do pracy: w spódnicę i bluzkę, na nogach ma buty na obcasie, rude włosy upięła z tyłu. W porannym słońcu mają miedziany kolor. Jesteśmy równolatkami, ale ona wygląda lepiej – zawsze wyglądała. To kobieta, która powinna być poza moim zasięgiem.
Córka wystukuje jakiś rytm na moim ramieniu, coś jakby piosenkę, i przestaje dopiero wtedy, gdy zwracam na nią uwagę. Nie jest podobna do matki. Oczy, włosy oraz kształt twarzy ma po mnie, i czasami mnie to zasmuca. A czasami nie.
– Tato, pojedziesz dziś ze mną po nowe buty? – pyta. Uśmiecha się, bo wie, że się zgodzę.
– Tak – odpowiadam.
Millicent kopie mnie pod stołem.
– Te, które masz na nogach, nosisz od niecałego miesiąca – mówi do Jenny.
– Ale są już za ciasne.
Nawet moja żona nie potrafi odeprzeć takiego argumentu.
Rory pyta, czy przed szkołą może przez kilka minut pograć w grę wideo.
– Nie – mówi Millicent.
Rory patrzy na mnie. Też powinienem powiedzieć, że nie, ale nie mogę tego zrobić, bo przecież przed chwilą przystałem na prośbę jego siostry. Rory o tym wie, jest bystry, z wyglądu przypomina Millicent.
– Śmiało – mówię.
Biegnie do pokoju.
Millicent z hukiem stawia kubek na stole.
Jenna sięga po komórkę.
Śniadanie dobiegło końca.
Millicent wstaje, ale przedtem rzuca mi wściekłe spojrzenie. Wygląda całkiem jak moja żona i jednocześnie w ogóle jej nie przypomina.
Pierwszy raz zobaczyłem Millicent na lotnisku. Miałem dwadzieścia dwa lata i wracałem z Kambodży, gdzie spędziłem lato z trzema kumplami. Codziennie jaraliśmy, co wieczór się upijaliśmy i nigdy się nie goliliśmy. Wyjechałem z ojczyzny jako starannie ostrzyżony chłopak z przedmieścia, a wróciłem jako obszarpany, brodaty facet z mocną opalenizną i mnóstwem ciekawych historii. Wszystkie zbladły, gdy ujrzałem Millicent.
Miałem przesiadkę, pierwszą po przylocie do kraju. Przeszed-
łem odprawę celną i zanim dotarłem do terminala krajowego,
zobaczyłem Millicent. Siedziała sama w pustej poczekalni przed bramką, trzymając nogi na walizce. Spoglądała przez wysokie okna wychodzące na płytę lotniska. Rude włosy związała w luźny kok, miała na sobie koszulkę, dżinsy i tenisówki. Zatrzymałem się, zahipnotyzowany jej spojrzeniem.
Wszystko przez sposób, w jaki patrzyła na samoloty.
Patrzyłem tak samo, wyruszając w świat. Marzyłem o podróżowaniu, o ujrzeniu takich miejsc jak Tajlandia, Kambodża oraz Wietnam – i udało mi się. Teraz znów byłem na znajomym terenie, z powrotem tu, gdzie się wychowałem, tyle że już nie miałem rodziców. Choć nie jestem pewny, czy kiedykolwiek naprawdę istnieli. Nie dla mnie.
Gdy wróciłem do kraju, moje marzenie o podróżowaniu było już spełnione, lecz brakowało następnego, które mogłoby je zastąpić. Dopóki nie zobaczyłem Millicent. Wyglądała, jakby właśnie zaczynała spełniać własne marzenie. Od razu zapragnąłem być jego częścią.
Wtedy zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. Dotarło to do mnie dopiero później, gdy próbowałem wyjaśnić jej albo komuś innemu, dlaczego tak bardzo mi się spodobała. Tamtego dnia ruszyłem jednak w stronę swojej bramki. Po dwudziestu godzinach w drodze, mając przed sobą jeszcze dłuższą podróż, nie byłem w stanie wykrzesać z siebie energii, żeby do niej zagadnąć. Mogłem jedynie podziwiać.
Okazało się, że lecimy tym samym samolotem. Odebrałem to jako znak.
Miała miejsce przy oknie, a ja pośrodku w środkowym rzędzie. Musiałem trochę poprzekonywać, trochę poflirtować ze stewardesą i podsunąć jej dwadzieścia dolarów, żeby móc usiąść przy Millicent. Kiedy w końcu zająłem miejsce obok, nawet nie podniosła głowy.
Gdy podjechał wózek z napojami, miałem już plan. Postanowiłem zamówić to co ona, a ponieważ zdążyłem stwierdzić, że jest wyjątkowa, nie wyobrażałem sobie, by mogła zamówić coś tak banalnego jak woda. Byłem pewny, że zdecyduje się na coś bardziej niezwykłego, na przykład na sok ananasowy z lodem, i gdy zamówię to samo, nastąpi chwila symetrii, symbiozy, szczęśliwy zbieg okoliczności – mniejsza o nazwę.
Nie spałem od dłuższego czasu, więc plan wydawał mi się dobry, dopóki Millicent nie powiedziała stewardesie, że niczego nie chce. Nie chciało jej się pić.
Powiedziałem to samo. Nie wywarło to takiego wrażenia, na jakie liczyłem.
Kiedy jednak Millicent odwróciła się w stronę stewardesy, po raz pierwszy zobaczyłem jej oczy. Ich kolor przypomniał mi bujne, otwarte pola, jakie widziałem w całej Kambodży. Zdecydowanie nie były tak ciemne jak teraz.
Znowu odwróciła się do okna. A ja znowu się w nią wpatrywałem, udając, że tego nie robię.
Powtarzałem sobie, że zachowuję się jak kretyn i że po prostu powinienem ją zagadnąć.
Powtarzałem sobie, że coś jest ze mną nie tak, bo normalni ludzie nie zachowują się w ten sposób z powodu dziewczyny, którą widzą pierwszy raz w życiu.
Powtarzałem sobie, że nie powinienem jej stalkować.
Powtarzałem sobie, że jest dla mnie zbyt piękna.
Pół godziny później odezwałem się.
– Cześć.
Odwróciła się w moją stronę. Spojrzała na mnie.
– Cześć.
Chyba dopiero wtedy przestałem wstrzymywać oddech.
Minęły całe lata, zanim spytałem, dlaczego ciągle patrzyła przez okna, zarówno na lotnisku, jak i w samolocie. Powiedziała, że nigdy wcześniej nie latała. Marzyła jedynie o bezpiecznym lądowaniu.