Читать книгу Kronika Niedzielna - Sandor Marai - Страница 13

Piątek, 11 marca

Оглавление

13 marca 1938

Po południu, kiedy wychodzę z mieszkania, na dole, na ulicy uderza we mnie gorący wiatr, sirocco. Powietrze jest ciężkie jak w lecie przed burzą. Nim zajdę do redakcji, przemierzam całą basztę. O tej godzinie promenada jest zupełnie wymarła. Mijam wystawione tam stare armaty, odczytuję tekst na tablicy ostrzegawczej, który informuje spacerowiczów, że „nie wolno dotykać armat!”. Przypomina mi się pewien przyjaciel, który kilka dni wcześniej ze zdziwieniem na twarzy stał przed tą tablicą, jakby czegoś nie rozumiał. „O co chodzi?” – zapytałem. „Spójrz – odparł – słyszałem już o tym, że ludność cywilną chroni się przed armatami. Ale żeby armat bronić przed ludnością cywilną…” Idę wzdłuż północnego frontu baszty, patrzę na armaty, na te wybrakowane, zniszczone, ułomne potwory, które służyły jeszcze w wojnie światowej, a teraz pełnią straż honorową przed Muzeum Historii Wojny oraz Archiwum, jak weterani. Armaty przypominają mi o zbrojeniach i o tym, że nigdy dość siły i szybkości w tym, jak się zbroimy, wszelkimi środkami, za każdą cenę. Obok pomnika seklerskiego jeźdźca przechylam się przez poręcz, oglądam migdałowiec, który nocą rozkwitł daleko w głębi, uczepiony murów baszty, giętki i szczupły stoi tam w galowym mundurze. „Jakże się śpieszył!” – myślę. To pierwsze kwitnące drzewo w okolicy. Ten pośpiech przypomina mi, nie wiem dlaczego, Austrię. Idę do redakcji.

Spróbuję opowiedzieć o tych kilku godzinach, które tak oto później wspominano: „To było w piątek, 11 marca”. Najpierw przeglądam austriackie gazety, które na pierwszych stronach wielkimi literami ogłaszają: „Referendum nie zostanie odwołane”. Człowiek nigdy się nie nauczy, jak pisać gazetę, ale jak gazetę czytać, tego to już się nauczyliśmy w trakcie tych dwudziestu lat. „Słowem, zostanie odwołane” – myślę i gapię się na wiedeńską gazetę. „Dlaczego zostanie odwołane? Schuschnigg się przeliczył”. W tym momencie, bardzo wyraźnie, zdecydowanie czuję: „Coś się zaczyna”. Tego uczucia nie sposób wytłumaczyć. Już kilka razy w życiu to czułem, tak zdecydowanie, jakbym otrzymał jakąś urzędową informację, jak gdyby odezwał się telefon i ktoś precyzyjnymi i stanowczymi słowami powiadomił mnie o pewnym wydarzeniu. Telefon rzeczywiście się odzywa, chodzi o to, żebyśmy wieczorem poszli do teatru. Dobrze, jeśli skończę w porę, to chętnie. Słowem, o ósmej. Już niemal odkładam słuchawkę, gdy ogarnia mnie niepewność, naraz zauważam, że nie mam ochoty iść do teatru, akurat dzisiaj wieczorem nie. Proszę, niech zadzwonią do mnie jeszcze raz, mniej więcej kwadrans przed ósmą. Trzymając w ręce słuchawkę, spoglądam na zegarek, za kwadrans siódma, naprawdę już czas, żebym zabrał się do pracy. Muszę napisać jeszcze trzy listy. Siadam za biurkiem, przeglądam francuskie i niemieckie gazety, Ribbentrop zostaje w Londynie dłużej, niż planował, oczywiście pertraktują. Wszystko zależy teraz od tego, czy Chamberlain będzie potrafił dojść do porozumienia z Mussolinim. (Tymczasem wciąż to uczucie, jakby ktoś monotonnie i konsekwentnie dyktował: „Coś się zaczyna”). Jaki mądry jest człowiek po fakcie! Wszystko zależało bowiem od tego, że Laval dał znak Mussoliniemu w kwestii wyprawy abisyńskiej, a potem Anglicy nie poszli za Hoare’em. Mussolini wtedy jeszcze chętnie by się porozumiał. Plan Hoare’a był dobry… Teraz zaczyna się okazywać, że to polityka Edena była błędna. Czego my możemy od takich oczekiwać? Od Anglików? Od Francuzów? Czytam wieczorne gazety, polityka zagraniczna, polityka wewnętrzna, plotki, trybunał, myślę o tym, że nadejdzie ta chwila, i być może wcale nie jest ona tak odległa, kiedy wszyscy, którzy dzisiaj tu w kraju, w partyzanckich potyczkach światopoglądowych, sycząc nienawiścią, zabijają się nawzajem, wreszcie zrozumieją, że nie idzie o partie ani światopoglądy, lecz o Węgry. Pewnego dnia to zrozumieją, myślę. W tym momencie słyszę, jak na korytarzu ktoś głośno mówi: „Referendum odwołane”. Po tych słowach następuje głucha cisza. Gdzieś, w jakimś pustym pokoju, wyje telefon, gdzieś trzaskają drzwiami. W tym momencie ogarnia mnie osobliwy spokój. Czuję to: „Zaczęło się”. Co się zaczęło? Anschluss… Składam gazety, wiedeńskie dzienniki, jeszcze rankiem ogłaszające wielkimi literami, że referendum nie zostanie odwołane, patrzę na telefon, który jeszcze niedawno zapraszał mnie do teatru, i wychodzę z pokoju.

To, co się teraz zaczyna i trwa do drugiej w nocy, jest do pewnego stopnia pełne wrażeń, ale treść tych wrażeń jest bardzo zwyczajna. Fakty zawsze są proste. O ósmej Schuschnigg składa dymisję: jego słów słuchamy przez radio w redakcji. „Niech Bóg ma w opiece Austrię!” – mówi. Potakująco kiwamy głowami. Teraz co pięć minut nadchodzą telegramy i przywołania telefoniczne. Zgłaszają się Berlin, Wiedeń, Londyn, Paryż, Rzym, wielokrotnie, telefon za telefonem. Londyn prosi o łączenie na dziesiątą, potem o północy, Wiedeń prosi o łączenie co pół godziny, zgłaszają się Graz i Innsbruck. Wszystko to idzie teraz już całkiem gładko, maszyneria zaczęła działać, telefon brzęczy, wiadomości powoli uzupełniają się wzajemnie, na wezwanie Seyss-Inquarta niemieckie oddziały przekraczają granicę austriacką, w Paryżu tworzy się nowy rząd, podobno pod nadzorem marszałka Pétaina. O wpół do dziewiątej telegram, że Schuschnigg jeszcze w ostatniej chwili poprosił o pomoc Chamberlaina, ale angielski premier już nie mógł go wesprzeć. Ktoś dzwoni z Bratysławy, że w holu jednego z tamtejszych hoteli dopiero co widział Zernatta, który jeszcze przed południem był austriackim ministrem. Mniej więcej przed dziewiątą krąży wieść, że Miklas nie przyjął dymisji Schuschnigga, a zaraz potem dementi mówiące, że pogodził się z nieodwracalnym, powołał Seyss-Inquarta. Kolację jemy w którejś z pobliskich restauracji, ulice są dość puste, ale spokojne. Budapeszt jest spokojny. Przed jednym z kin dużo samochodów. Kilka wcześnie ukazujących się tytułów podaje już tę wielką wiadomość, ale publiczność nie rozchwytuje gazet. Widząc ten spokój, proponuję, żebyśmy w porannej gazecie dali taki oto nagłówek: „Kryzys rządowy w Austrii”. Moja propozycja odnosi sukces. Jakby w godzinach następujących po wybuchu wulkanu ktoś oświadczył: „Wezuwiusz znów jest niespokojny”.

Około jedenastej każda redakcja pracuje w całkowitej permanencji. Telefon odzywa się teraz już co pięć minut, szczegóły przystają do siebie, obraz staje się coraz klarowniejszy, przejrzystszy. Londyn, Paryż, Wiedeń i Berlin co pół godziny sypią wiadomościami. Dużą część telegramów trzeba wyrzucać, tempo zaczyna galopować jak na wyścigach; co jeszcze przed półgodziną było wydarzeniem, do północy zrobiło się już nieaktualne. O drugiej w nocy ogólny zarys sytuacji nabiera klarowności. Idę do domu przez Most Łańcuchowy. Myślę o tym, że w tej chwili oddziały niemieckie, w zwartym szyku, ruszyły już austriackimi górskimi szlakami. Myślę o Wiedniu. Przypomina mi się pewien karnawał, pewien wiedeński karnawał, a potem inne, posępniejsze obrazy z Wiednia, z czasów wojny. Beneš nie śpi dobrze tej nocy, myślę. Pośrodku mostu podnoszę wzrok na niebo, które iskrzy blado, obsypane marcowymi gwiazdami. W oknach pałacu, gdzie mieści się kancelaria premiera, pali się światło. O godzinie drugiej docieram przed bramę mojego domu. Przez chwilę męczę się z kluczami i myślę o tym, że kiedyś, bardzo dawno temu, już tu byłem, tak przed ośmioma, dziewięcioma godzinami. Tymczasem wydarzyło się to i owo. Przeminął jeden dzień. Jaki to był dzień?… Piątek, jedenasty marca.

Kronika Niedzielna

Подняться наверх