Читать книгу Kronika Niedzielna - Sandor Marai - Страница 7
Biedny Winnetou
Оглавление4 kwietnia 1937
Wszędzie tam, gdzie czyta się i mówi po niemiecku, wspomina się w tych dniach pisarza, który zmarł dokładnie ćwierć wieku temu, a jego spuścizna to nie tylko sześćdziesiąt tomów powieści przygodowych, które nam pozostawił, lecz i gatunek, który wynalazł i który wciąż żyje nie tylko w literaturze. Ten pisarz to Karol May, gatunek zaś, który wynalazł i pozostawił światu w spadku, to karolmayizm. Nie znam lepszego słowa na tę spuściznę. Autor zmarł przed ćwierćwieczem, a jego utwory rozeszły się w niemieckim świecie w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy; wydań zagranicznych w ogóle nie potrafimy zliczyć. Wątpliwe, by żył obecnie w Europie i w Ameryce człowiek piśmienny, w wieku od trzydziestu do sześćdziesięciu lat, który nie zareagowałby, słysząc nazwisko Karola Maya, i nie przypomniał sobie jednej i drugiej godziny z dzieciństwa, gdy – leżąc na brzuchu w uczniowskim pokoju – z rozczochranymi z podniecenia włosami, z błyszczącymi oczami pochłaniał, pożerał, z drżeniem przeżywał od pierwszej do ostatniej strony powieść, na której okładce Old Shatterhand albo Winnetou dopiero co okazali łaskę jakiemuś złoczyńcy; w tle zaś kwitną krzewy pampasów albo wulkan pluje lawą i dymem. Amazonka i Missisipi niosą tubylców uciekających w wąskich czółnach, Irokezi – dobrze mówię? – kogoś akurat skalpują i już na stronie tytułowej Zło spotyka należna kara, Cnota zaś zdobywa zasłużoną nagrodę; a najbardziej cudowne jest to, że wszystko to wynaleziono w Lipsku, przed pół wiekiem. W ciągu pięćdziesięciu lat dwa pokolenia pożarły w siedmiu milionach egzemplarzy tę przygodę, pławiły się w pierwotnym, prymitywnym uroku rozlewającym się z utworów saskiego autora. Przed jego czarem nie można było się uchronić; kto w młodości nie poświęcał się Karolowi Mayowi, tak naprawdę nigdy nie był młody. Jego wpływ był zagadkowy i szamańsko-magiczny, jak każde masowe oddziaływanie literackie.
Duchowy twórca Winnetou i Olda Shatterhanda – nie mówiąc już o Karze Ben Nemzim, który, jeśli dobrze pamiętam, był tożsamy z naszym kochanym Oldem Shatterhandem! – młodość spędzał możliwie w więzieniu. Podobnie jak tak wielu bohaterów jego powieści, to piąte dziecko biednego saskiego tkacza (piąte z czternaściorga!) w małym jedynie stopniu cechowały we wczesnej młodości wrażliwość i pojętność co do wielkiej idei własności prywatnej. Przyszły pisarz urodził się w nędzy, wychowywał się w nędzy, do piątego roku życia był ślepy, potem został złodziejem, przywódcą bandy. Nim zaczął pisać, wiele lat siedział w więzieniu. Ta młodość, która w istocie była bardziej awanturnicza aniżeli wszystko, co Old Shatterhand mógł przeżyć na pampasach, cudownymi pobocznymi ścieżkami zabłądziła na teren myśliwski literatury, gdzie nagle poczuła się jak u siebie w domu – dla niegdysiejszego przywódcy bandy literatura była przygodą, sferą, w której niemal bezkarnie mógł się wyżyć, dać upust wszystkim swym niewyraźnym, stłamszonym, zastraszonym, urażonym popędom i namiętnościom. Niemal bezkarnie, jako że później w życiu literackim musiał zauważyć, iż pola myśliwskie świata umysłowego są tak samo pełne zasadzek, jak prerie Dzikiego Zachodu, a Wielki Duch, który w zasadzie jest szlachetny i rycerski i sufluje działania swym czerwonoskórym wyznawcom, w stosunku do cierpiących ludzi wykazuje się dużo większą życzliwością niż Wielkie Duchy literatury, nie mówiąc już o krytykach, tych pobocznych postaciach literackich polowań na skalpy, krytykach, którzy z tak zabójczą wprawą strzelają z tej gęstwy zatrutymi strzałami. Nie, biedny Karol May, po tym jak ze złodziejstwa nawrócił się na literaturę, uniewinnienia nie otrzymał za darmo; przeciwnicy wciągnęli wtedy już popularnego pisarza w literackie procesy niebezpieczniejsze od polowania na jaguary, wywlekli mu jego przeszłość, oskarżyli, że jego wiedza o wszystkim, o czym pisze, jest jeszcze bardziej mglista niż tumany pyłu na pampasach, ubliżali mu, że nigdy nie był na Zachodzie ani na Wschodzie, a wszystko, co w swych powieściach przedstawia głosem mówiącym w pierwszej osobie liczby pojedynczej, wyssał z palca – jakby można było obdarzyć pisarza większą pochwałą! Wysoka literatura z grymasem odwróciła się od autora powieści przygodowych, w którego życiu nie podróże, nie więzienie, nie czerwonoskórzy, tylko pisanie było prawdziwą przygodą, zazdrosna literatura ludowa oskarżyła go o to, że jego mowa nie jest „wiarygodna” – ale publiczność nie przejmowała się tym sporem, nie badała, czy ulubiony autor występuje w rejestrze skazanych, lecz z głową wspartą na łokciach pochylała się nad historią Winnetou i tę historię pożerała. Siedem milionów egzemplarzy, licząc siedmiu, ośmiu czytelników na jeden egzemplarz jego książek – a książki Karola Maya podawały sobie z rąk do rąk całe rodziny, dziadkowie – wnukom! – to oznacza, że każdy Niemiec, jaki tylko żyje na świecie, uległ raz w życiu Oldowi Shatterhandowi. Jeśli był pisarz, który „oddziaływał” na swoje czasy, to właśnie ów nawrócony, biedny przestępca. Jego popularność rozbroiła z czasem również jego przeciwników, z jego utworów odczytywano moralizatorską intencję, doceniano jego umiejętność snucia bajkowych opowieści i siłę obrazowania, ożywiania przedstawień. Doceniać Karola Maya z literackiego bądź moralnego punktu widzenia to odgrywać mądralę i ważniaka. On był Karolem Mayem; a nawet, mocą kreacji, które tworzył, kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. Mówi się, że zmarł tak jak Winnetou; w godzinie śmierci krzyczał: „Triumf, wielki triumf! Wszystko widzę na różowo!”11.
Sam gatunek, karolmayizm, potężnie kwitł w dziecięcych pokojach zdyscyplinowanej, nieco już przywiędłej mieszczańskiej idylli u końca jednego i na początku drugiego wieku. Ta epoka była epoką doskonałej maszyny parowej, prototypów samolotu, triumfalnego stylu wilhelmińskiego i powieści Karola Maya. Ludzie mieli poczucie, że ta era i ten świat szykują się do przygody – naturalnie do przygody Cnoty i Zła, z wszelkimi rekwizytami, imperializmem, nieskończonymi możliwościami, pampasami i kolorowymi, których będzie można podbić, z giełdami, akcjami, skalpami i dyplomatami o sokolim wzroku. To była epoka przygody, kiedy to pewne pokolenie wyczuwało węchem, wysubtelnionym bardziej niż u dzikich zwierząt prerii, oznaki ogromnej przygody, sygnały odległego, apokaliptycznego tętentu koni, północno-wschodniego wiatru, podboju przemysłowego i zbrojeń międzynarodowych; epoka przygody, kiedy to wynaleziono gramofon, tanie sposoby podróżowania, telefon i dywidendy fabryk produkujących na potrzeby wojenne, a świat w dziecięcym podnieceniu i ze świadczącym o braku rozeznania entuzjazmem popatrywał poza mieszczański horyzont, do którego nawykł, podobnie jak drabanci Olda Shatterhanda spoglądali w kierunku widnokręgu wypchanego skarbami. Było w tej cywilizacji u początku wieku coś z charakteru Dzikiego Zachodu, coś karolmayowego, jakaś ubrana w bluzę jegra awanturniczość, którą w jednakowym stopniu wyczuwało się w polityce i społecznych umowach, w przemyśle i sztuce, w filozofii i rozwoju techniki komunikacji. Świat, węsząc, śledząc spod przystawionej do czoła dłoni, z romantycznym pragnieniem ekscytującej wyprawy, które podgrzewały już maszyna parowa i silnik spalinowy, z przyjemnym dreszczem, nabożnie i chciwie, trzęsąc się jak w febrze, przeczuwał przygodę. Taki sukces, jak ten Karola Maya, nie był przypadkowy. Ludzie nie kupują bez powodu książek jakiegoś pisarza w siedmiu milionach egzemplarzy i podobnie jak Dickens oddał dokładnie te poglądy i atmosferę wiktoriańskiej Anglii, których od niego oczekiwano, tak też Karol May dał wilhelmińskiej Europie Środkowej przeżycie przygody, w którym były gaz rozkoszy i skalp, odległość i ukryty skarb, rycerskość i obdzieranie człowieka ze skóry, wydestylowane ideały, egzotyczne możliwości; ale ze wszystkim tym łącznie była to przygoda, dlatego działała. Wykombinowano ją w Lipsku, jednakże akcja rozgrywała się na pampasach powszechnej aktualnej tęsknoty. Przed wpływem i siłą przyciągania tej przygody nie sposób było się uchronić.
Tym smutniejsze, jeśli nawet nie w pełni niezrozumiałe, jest wielkie otrzeźwienie, które nastąpiło po tej słynnej na cały świat przygodzie, a które pogrzebało w dole z wapnem również Winnetou. Karol May nie jest już „towarem”. Jego dzieło zostało zabite przez rozczarowanie, powieść fantastycznonaukową, sport, szczegółową znajomość pomniejszonego świata; Winnetou zabiła skwaszona trzeźwość przenikająca rozczarowane dziecko tej epoki – boimy się egzotycznych bohaterów, nawet wówczas, gdy zwyciężają. Ta epoka otrzeźwiała z przygody i wie, z gorzkim wyczuciem rzeczywistości, że prawdziwa powieść grozy to nie spotkanie Kary Ben Nemziego z wodzem czerwonoskórych na zachodnich polach, lecz na przykład nędza i zmagania robotników rolnych, pracujących na południowoamerykańskich pampasach, z białolicymi wodzami prymitywnego feudalizmu albo walka dziesięciu milionów bezrobotnych dalekiego zachodu z pewnym systemem gospodarczym; wie, że przebiegłość Winnetou i okrucieństwo Indian Irokezów nie dotrzymują kroku okropnościom i dyplomatycznym sztuczkom hiszpańskiej wojny domowej, wie, że rzeczywistość potrafi być tak awanturnicza, tak nie do uwierzenia, tak indiańska i stawiająca włosy na głowie, że Oldowi Shatterhandowi nigdy się nawet nie śniło o takiej przygodzie. Karol May, autor książek sprzedanych w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy, nie jest już lekturą dla dzieci tej epoki; Winnetou stał się szarą postacią, otrzymującym dzienne wynagrodzenie urzędnikiem i filistrem przygody, jeśli porównać go z bohaterami społecznych i politycznych powieści przygodowych prezentowanych w codziennej prasie. To otrzeźwiałe pokolenie wie, że nie ma przecież bardziej niedorzecznej przygody niż to, by w pojedynku Cnoty i Zła być szeregowym żołnierzem na wyasfaltowanych pampasach Europy, wie, że Hadżi Halef Omar żyje znacznie bezpieczniejszym życiem na stokach Turkmenistanu aniżeli europejski mieszczanin, obywatel, który swoje życie ze stałą pensją naiwnie przeżywa w aktualnym rozdziale powieści grozy o wyścigu zbrojeń. Bohater powieści przygodowej to dzisiaj jedno i drugie miasto, które z dnia na dzień giną, albo też ludzkość, która z podniesionymi rękoma poddaje się barbarzyńskiemu, białoskóremu fatum – a przebiegli czerwonoskórzy zostali z tyłu w tym wywołującym ciarki na plecach wyścigu. Biedny Winnetou! Nikomu już nie jest potrzebny. Oskalpował go czas, który jest dużo bardziej awanturniczy aniżeli wszystko, co kiedykolwiek hurtem wyśnił sobie autor powieści grozy.
11
Sieg, großer Sieg! Ich sehe alles rosenrot (niem.) – takie ostatnie słowa miał wypowiedzieć Karol May 30 marca 1912 roku. Przyczyną jego śmierci było silne zapalenie oskrzeli, dodatkowo powiązane z astmą, oraz zatrzymanie akcji serca, choć podejrzewa się również, że był to rak płuc. Winnetou natomiast zmarł od strzału w pierś.