Читать книгу Wszystko, co piękne, zaczęło się potem - Simon Van Booy - Страница 10
1
ОглавлениеZawsze będą istniały miasta, w których ludzie zagubieni i samotni czują się jak w domu.
Miejsca, do których uciekają przed życiem, jakie dla nich wymyślono.
Ateny od dawien dawna przyciągają takich ludzi. To miasto skazane na wieczne odtwarzanie samego siebie, ciasno spięte ostrymi wstęgami dróg, wypełnione jednostajnym warkotem, który łatwo pomylić z ciszą. Ateńczycy żyją w chmurze dymu i pyłu, smog snuje się po mieście, tak jak włóczą się po jego zaułkach zdziczałe, spragnione psy, i tylko czasem rozwiewa go na chwilę świeży podmuch wiatru lub wonny aromat buchający z odkrytego garnka.
Spojrzeć Atenom w twarz znaczy wejrzeć w czaszkę świątyni wzniesionej na skale wysoko ponad miastem. Tłumy turystów przemierzają kruszejące korytarze, powłóczą nogami po przekładańcach z marmuru wyślizganych przez stulecia ludzkiej ciekawości.
Poza sferą wyobraźni Partenon jest tylko gruzowiskiem. I właśnie na tym polega sekret życia w mieście spustoszonym przez kult jego wczesnych dni. Ateny żyją w cieniu zamierzchłej przeszłości, która minęła bezpowrotnie.
Podobnie żyją niektórzy ludzie, i są wśród nich również mieszkańcy Aten.
W niedzielne poranki widuje się ich, jak idą powoli z torbami owoców przez pochyły betonowy labirynt, zanurzeni w skrytych myślach, przykuci do świata bezkształtnymi cieniami.
Większość ateńskich mieszkań posiada balkony. W skwarne dni miasto przymyka milion powiek, opadają markizy, ludzie znikają za cienistą kotarą snu.
Już z daleka uderza w oczy biel tynków. Ci, którzy przybywają do Aten od strony morza na zwalistych promach, widzą tylko olśniewająco białe zbocze, z detalami ukrytymi za parawanem ostrego słońca, które wisi nad miastem aż do wieczora, potem zatoka nagle oblewa się rumieńcem pomału przechodzącym w fioletowy zmierzch.
W mieście tym, będącym tysiącem małych miasteczek, rodziny gromadzą się na balkonach i opierają bose stopy na taboretach. W kawiarniach samotni mężczyźni, zgarbieni nad planszą do tryktraka i wpatrzeni w żar papierosów, nurzają się w poświacie wspomnień. Mieszkańcy tego miasta potrafią w jednym oddechu zmieścić uwielbienie i nienawiść.
Zagubione dusze nie przyjeżdżają tu, by odnaleźć siebie, lecz sobie podobnych.
W Atenach człowiek się nie starzeje.
Tutaj czas jest tym, co było, a nie tym, co będzie.
Wszystko już się wydarzyło i nie może się powtórzyć – a mimo to powtarza się.
W nowożytnych Atenach życie obraca się wokół prawdy, w którą wszyscy wierzą, lecz nikt jej nie pamięta. Każdy przybysz musi sam przetrzeć sobie szlak w gąszczu brudnych, spieczonych ulic, przywyknąć do widoku psów, które chodzą za nim jak cień, do murów powyszczerbianych bombami dawno minionych wojen.
Do wszechobecnego dymu i bieganiny, do osobliwej muzyki kataryniarzy, do bycia popychanym przez obcych ludzi.
Tutejsze muzea pełne są okruchów przeszłości niedających się odłożyć na swoje miejsce, odkopanych przez pługi, wyciągniętych ze studni, wyłowionych w rybackich sieciach. Omszałe głowy, kamienne dłonie pokryte pąklami, przegniłe wiosła śniące o miejscu, do którego płynęły.
Jest coś kojącego w tych przedmiotach, przypominają nam, że nie jesteśmy pierwszymi, którzy umrą.
Ale ci, którzy szukają w życiu jedynie uspokojenia, zawsze będą co najwyżej turystami, wzrokowcami próbującymi posiąść rzeczy, które można tylko poczuć. Piękno jest cieniem ułomności.
Zanim Rebecca zamieszkała w Grecji, by rozwijać się jako malarka, latała po świecie i podawała posiłki ludziom, którzy znajdowali ukojenie w jej urodzie.
Tysiące z nich do dziś noszą w pamięci jej dekolt, błękit uniformu, gładkie krawędzie wysokich obcasów i ciasno związany bukiet ognistych włosów.
Poruszała się w prostej linii jak mechaniczny łabędź, zawsze uśmiechnięta. Rano przed pracą spinała niesforne miękkie włosy przed lustrem. Trzymała spinki w ustach i wyjmowała jedną po drugiej niczym niewypowiedziane zdania. Jej włosy miały ciemnoczerwony kolor, jak gdyby były wiecznie zawstydzone.
Będąc z natury małomówna, zrobiła coś, co robi wiele nieśmiałych osób: patrząc w lustro, nauczyła się przybierać maskę i odpowiedni do niej ton. Używała ich tak, jak używa się narzędzi: by upewnić się, czy szanowny pan życzy sobie herbatę, a nie kawę, albo czy szanowna pani potrzebuje dodatkowej poduszki. Prawdziwa Rebecca chowała się głęboko w środku. Przemycona pod uniformem na pokład, czekała na właściwy moment, żeby się ujawnić.
Ale taki moment nigdy nie nadszedł. Jej prawdziwe ja było coraz bardziej zapomniane i niepostrzeżenie znikało z tego świata.
Nie znaczy to, że jej praca w ogóle nie miała jasnych punktów. Rebecca lubiła zwłaszcza samotnie podróżujące dzieci. W przerwach siadywała obok nich, trzymała je za dłonie, zaplatała im warkoczyki, patrzyła, jak kartka papieru ożywa pod dotykiem kredek. Marzyła o zostaniu artystką – chciała być kochana nie tylko za życia.
Wychowała się z siostrą bliźniaczką u dziadka. Całe jej dzieciństwo było daremnym wyczekiwaniem na powrót pewnej osoby. Z biegiem czasu ta osoba stała się dla Rebekki kimś obcym, kogo i tak pewnie by nie rozpoznała.
Gdy zaczęła stawać się kobietą, poczuła, że świat nie kończy się na jej smutku. Jej siostra też to czuła. Któregoś szarego popołudnia przyglądały się sobie w kąpieli niczym dwie porcelanowe lalki – bohaterki dwóch splecionych ze sobą opowieści.
Rzadko rozmawiały o nieobecnej matce. O ojcu – który, jak im powiedziano, zginął w wypadku samochodowym, zanim się urodziły – nie wspominały wcale. Gdy w telewizji padała jakakolwiek aluzja do macierzyństwa, obie sztywniały, bo nawet najmniejszy ruch byłby przyznaniem się do uczuć, o których wolały milczeć.
Potem w jej życiu pojawił się inny rodzaj miłości. Odkryła go w łóżku, gdy miała szesnaście lat. Ściskając kołdrę, obudziła w sobie coś dziwnego, coś żywego, sięgającego aż do skłębionego źródła jej istoty, a nawet jeszcze dalej – w przeszłość.
Dla tej cichej dziewczyny, chodzącej co dzień do szkoły przez aksamitne pola, której rude włosy tańczyły z wiatrem jak liście – dla niej pokochać kogoś bez lęku oznaczałoby tyle, co zanurzyć się w drugiej osobie. Pierwszy łyk, jej twarz znika, słońce zmienia kształt – jest jak jasna krawędź butelki, do której wpadła. Potem jej ciało napełnia się wodą i płynie z prądem.
Przełożoną Rebekki w Air France była czterdziestopięcioletnia rozwódka. Jej eksmąż mieszkał w Brukseli i pracował w tamtejszej administracji. Miała bardzo szczupłą twarz, poruszała się z szykiem, który dodawał jej kilka centymetrów wzrostu. Właśnie tak Rebecca wyobrażała sobie matkę.
Na pierwszym szkoleniu pokazano jej filmy instruktażowe: stewardesy pływały na morzu w pomarańczowych pontonach, malutkie twarze pasażerów wyglądały przez plastikowe szyby samolotu. Zapytano ją, czy miałaby odwagę ratować ludzi.
W sześć tygodni nauczyła się gasić pożary, wybijać okna i uwalniać pasażerów uwięzionych do góry nogami w fotelach. Wszystko to, rzecz jasna, w spódniczce i w szpilkach.
Nauczono ją rozbrajać terrorystów za pomocą buta na obcasie Diora i unieszkodliwiać odbezpieczony granat przy użyciu spinki do włosów. Oczekiwano od niej, że dokona tego, nie prując sobie rajstop – w przeciwnym razie rozlegał się gwizdek i musiała zaczynać od nowa.
Szkolenie odbywało się w ogromnym nieoznakowanym magazynie pod Paryżem. Uczestniczkom na każdym kroku przypominano, że praca stewardesy to zaszczyt, który spotyka tylko nielicznych. Słysząc to po raz setny, Rebecca zagryzała wargę. W jej odczuciu znaczna cześć szkolenia była całkowicie nieprzydatna.
Większość katastrof lotniczych kończy się śmiercią wszystkich pasażerów i członków załogi.
Tak naprawdę – o czym na szkoleniu mówiono niewiele – jej praca polegała na podawaniu posiłków i umiejętnym balansowaniu między stanowczością a seksapilem. Dawniej, w latach sześćdziesiątych, stewardesy mogły pracować w zawodzie do trzydziestego piątego roku życia, przy czym oczekiwano, że skorzystają z możliwości, jakie stwarza im praca, i dużo wcześniej złowią sobie męża.
Swojego małego renaulta clio trzymała na parkingu pracowniczym obok lotniska im. Charles’a de Gaulle’a. Płyn do spryskiwacza pachniał jak szampon. Tapicerka była szara. Dozorca garażu, muzułmanin, całymi dniami siedział w swoim kantorku, popijając herbatę i karmiąc przybłąkane koty.
Po dwóch latach Rebecca odeszła z Air France i wróciła na wieś do dziadka. Jego znajomi rozjechali się po domach opieki w Paryżu i Tours, bo chcieli być bliżej swoich dzieci. Siostra Rebekki mieszkała na południu, niedaleko Auch, ze starszym mężczyzną, który czasem ją bił.
Długa rozłąka z bliźniaczką dała Rebecce poczucie odrębności. Przestała być jedną z dwóch, nie musiała już przejmować się dziwnymi wybuchami siostry, które w dzieciństwie przerażały ją i odpychały.
Gdy ktoś pytał, czy ma rodzeństwo, uczciwość nakazywała jej wspomnieć o siostrze. Zaraz jednak zmieniała temat. W końcu to było jej życie – i nie miała nic prócz niego.
Pod jej nieobecność dom dziadka w ogóle się nie zmienił: te same obrazy na ścianach; te same produkty w lodówce; te same dźwięki z telewizora; ptaki wijące gniazda na drzewach; odległe kasłanie traktora; chłodne cichuteńkie noce, a potem policzek poranka za szybą; szum wody z kranu; dziadek gwiżdżący w kuchni nad listkami świeżej mięty.
Rysowała rano lub późnym popołudniem. Dziadek patrzył przez kuchenne okno, czy jest w ogrodzie. Czasem przynosił jej kawę z magdalenką. Było bardzo cicho. Od czasu do czasu w górze przelatywał nieduży samolot. Czasem powiał wiatr i grzechotały klamerki na sznurze do wieszania bielizny.
Większość znajomych Rebekki wyjechała szukać pracy i przygody w dużych miastach. Niektórzy studiowali w mniejszych miejscowościach.
Co jakiś czas, ale niezbyt często, zaglądała do ciemnej szopy na tyłach ogrodu. Był tam czarny rower bez powietrza w kołach, puszki oleju, gnijące framugi okienne, pajęczyny oraz skrzynka z akwarelkami, na których widniały inicjały jej matki.
Siostra wiedziała o tych obrazach, ale mało ją obchodziły, bo już jako nastolatka wyzbyła się wszelkich ambicji artystycznych.
Za to Rebecca, kiedy na nie spoglądała, czuła bliskość osoby, która była bardzo daleko. Wszystkie bez wyjątku przedstawiały jezioro niedaleko domu. Na trawiastym brzegu stały dwie postacie, jak gdyby czekały, aż coś zmąci nieruchomą taflę wody. Niebo zasnute chmurami. Malutkie plamki polnych kwiatów – i zawsze te same czerwone inicjały w prawym dolnym rogu.
Po spokojnym roku na wsi – roku odpoczynku od latania i bycia ładną; roku zbierania sił, malowania i szukania w sobie odwagi – Rebecca postanowiła wydać ostatnie oszczędności na przeprowadzkę do Aten. Nie znała tam nikogo. Postanowiła, że weźmie tylko swój szkicownik, farby i parę innych rzeczy, które mogą jej się przydać.
Zamieszka sama ze swoimi pragnieniami. Będzie je malować – nikłe blaski gwiazd, budzące nadzieję, lecz bardzo odległe; piękne, lecz niezmienne.