Читать книгу Wszystko, co piękne, zaczęło się potem - Simon Van Booy - Страница 17
6
ОглавлениеNazajutrz była niedziela. Rebecca po przebudzeniu wzięła prysznic. Potem posprzątała pracownię. Kiedy już wszystko było na swoim miejscu, zachciało jej się wyjść z domu, postanowiła więc przespacerować się wąskimi uliczkami pchlego targu na Monastiraki. Włożyła na siebie parę zwyczajnych białych spodni, niezbyt obcisłych, żeby łysiejący handlarze nie wołali za nią. Dawno wyrosła z potrzeby bycia podziwianą przez mężczyzn, którymi nie była zainteresowana.
Pchli targ przyciągał rzeszę najrozmaitszych ludzi. Słabo sytuowanych robotników, szukających rzeczy, które można odsprzedać z niewielkim zyskiem. Artystów (głównie cudzoziemców) zafascynowanych obfitością różnorakich przedmiotów. Diasporę, u której można się było zaopatrzyć na przykład w radzieckie lornetki wojskowe (z hologramem sierpa i młota). Był też element przestępczy odwiedzający wszystkie plenerowe imprezy w Atenach – ci rozglądali się wśród tłumu, jak gdyby szukali nowych twarzy do swych okrutnych fantazji.
Dla Rebekki najważniejszym członkiem targowej społeczności był grecki kataryniarz z pudłem grającym na kółkach pochodzącym z połowy XIX wieku. Przystawał co chwila na rogu, kręcił korbą i śpiewał głosem starym i popękanym jak trzewia katarynki. Przypominał mityczną postać z innej epoki. Zachwycał Rebeccę, mimo że nic nie rozumiała z jego śpiewu.
W ateńskim metrze było jak w ukropie. Staruszki wachlowały się zwiniętymi gazetami. Pasażerowie siedzieli naprzeciwko siebie na drewnianych siedziskach, przy stołach, jak gdyby czekając na posiłek.
Przed wyjściem Rebecca zjadła na śniadanie dwa croissanty i wygrzała się w słońcu na patio. Potem, stojąc boso, piła z miseczki lodowate kozie mleko i patrzyła, jak samochody omijają martwego psa.
Teraz wychodziła po schodach ze stacji metra, mijając dwóch brudnych nastolatków wstrzykujących sobie heroinę. Monastiraki była zatłoczona – głównie za sprawą turystów, którzy wylewali się z pobliskiej Plaki. Dziesiątki kieszonkowców podążały za Amerykanami i Niemcami, którzy oddalili się od swoich grup.
Na uliczkach Monastiraki było ciemno i gorąco. Handlarze wywieszali towary na każdym wolnym skrawku chodnika. Wąskie zaułki kończyły się schodami, a te wiodły do pomieszczeń pełnych francuskiej zastawy, lalek z porcelany, rodzinnych zdjęć, srebrnego reflektora cichcem wykręconego z rolls royce’a Silver Ghost zaparkowanego pod Akropolem w 1937 roku. Były i inne rzeczy, o bardziej ponurym rodowodzie. Jeden z handlarzy wystawił stertę nazistowskich hełmów z gotyckimi literami „SS” po boku, nazistowskie srebra, kubki pełne różnych pocisków, noże, kajdanki oraz stare, przeżarte rdzą pułapki na myszy.
Kto chciał, mógł kupić przybory lekarskie z lat trzydziestych, zestaw kart do gry z hoteli w południowej Francji, maski chirurgiczne, maski weneckie, a także noże do masła z monogramem.
Rebecca powiodła wzrokiem po górach rupieci zalegających koce, za którymi stały uchodźczynie w chustach. Wszystkie twarze lśniły potem. Tu i ówdzie w jakimś zakamarku gotowano na gazowych kuchenkach włókniste mięso.
Nagle rzuciła jej się w oczy czyjaś twarz. Mężczyzna z zarostem, o czarnych włosach i ciemnych oczach. Rebecca zmrużyła oczy. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że skądś go zna.
Wstrzymała oddech i przykucnęła, szukając prześwitu w tłumie, by móc się lepiej przyjrzeć. Jakaś kobieta, węsząc w niej złodziejkę, krzyknęła coś po rosyjsku. Rebecca wstała i oddaliła się w pośpiechu.
Godzinę później, przeglądając niezliczone starocie (i wciąż przeżywając tamto zdarzenie), spostrzegła książkę w miękkiej oprawie. Schyliła się odruchowo, by wydobyć ją z gąszczu obszarpanych ubrań, gdy nagle cudza dłoń zacisnęła się na grzbiecie tego samego tomu. Nie puszczając, Rebecca podniosła wzrok i ujrzała nad sobą twarz mężczyzny, pełną surowej urody, jaką kiedyś posiadał jej dziadek. Zastygła pod spojrzeniem tych ciemnych oczu. Nieznajomy uśmiechnął się, ale wciąż ściskał książkę w dłoni.
Rebecca puściła i wstała. Mężczyzna przyglądał jej się bez słowa.
– Ja pierwsza ją zobaczyłam – rzuciła pod wpływem impulsu.
– Skąd wiesz, czy za nią nie zapłaciłem? – zapytał spokojnie.
Rebecca próbowała złowić spojrzenie cudzoziemki, lecz ta była zbyt zajęta wymachiwaniem pięściami chłopcu, który załatwiał się pod murem.
Nieznajomy otworzył książkę. Było to pierwsze wydanie Colette, z nierozciętymi kartkami, przy czym mniej więcej połowa stronic świeciła pustką. Wręczył ją Rebecce.
– Chyba zapomnieli wydrukować drugą połowę – zauważyła.
Cudzoziemka chciała za książkę parę groszy. Mężczyzna dał jej dziesięć funtów brytyjskich.
– Pozer – skwitowała Rebecca.
– Karma – odparł.
Potem, choć wcale tego nie uzgadniali, oboje ruszyli w stronę starożytnej agory. Klucząc w tłumie przechodniów i labiryncie wiekowych zaułków, parę razy niechcący otarli się o siebie dłońmi.
Mężczyzna przystanął i przedstawił się jako Henry. Kiedy Rebecca powiedziała swoje imię, powtórzył je kilka razy, jak gdyby smakował w ustach każdą sylabę.
Opowiedział jej pokrótce o swojej pracy – był archeologiem specjalizującym się w szczątkach ludzkich. Potem rzekł:
– To są te same ulice, po których przechadzał się Platon.
– Platon był po Sokratesie, ale przed Arystotelesem, prawda?
– Wszyscy mieli długie brody.
– Brody? – uśmiechnęła się.
– Jak święty Mikołaj.
– I co mówił?
– Niech pomyślę. Chyba „Ho, ho, ho”?
Zaśmiała się.
– Pytałam o Sokratesa. O czym pisał?
– Prawdę mówiąc, nie wiem.
– Nie wierzę.
– Bo on nie pisał, tylko mówił.
– To tak jak my – zauważyła.
U bramy agory wylegiwały się zbite w kupkę wychudzone psy. Nad ich głowami krążyły muchy.
– To dawny plac targowy – rzekł Henry. – Zenon wymyślił tu kilka swoich sentencji.
– Aha.
Rebecca nie miała pojęcia, kim był Zenon, ale wyobraziła sobie zamaskowanego człowieka w woderach i z mieczem w ręku. Henry zatrzymał się i wydeklamował coś do psa, który siedział skulony pod krzakiem.
– Każdy człowiek posiada całkowitą wolność, o ile potrafi się wyzwolić od przyziemnych pragnień.
Pies podniósł głowę i zasapał.
Rebecca się uśmiechnęła.
– Chyba chce mu się pić.
Przed nimi rozpościerało się marmurowe rumowisko starożytnej agory.
Każdy kopiec był ogrodzony sznurem. Pomiędzy nimi biegły zakurzone żółte ścieżki. Pleniące się wokół posągów chwasty zasłaniały ich podstawy. Kilku turystów kręciło się bez celu, nie wiedząc, czy pochodzić jeszcze trochę, czy wrócić do hotelu i odpocząć.
Na ocienionych ławkach, pod gałęziami drzew oliwnych, siedziały pary kochanków bardziej zainteresowanych sobą niż otaczającymi ich ruinami.
I wtedy Rebecca zrobiła coś, co nie było w jej stylu.
Kiedy Henry wziął ją za rękę i poprowadził przez agorę, nie tylko nie protestowała, ale nawet zacisnęła swoją dłoń na jego dłoni. Niewątpliwie był przystojnym mężczyzną, jednak miał w sobie coś więcej – każdy jego ruch, każde słowo i gest przyprawiały ją niemalże o drżenie, jak gdyby rzucono na nią czar i sama tylko obecność tego człowieka napełniała ją nieprawdopodobnym szczęściem, które nie podlegało żadnym warunkom ani nakazom rozumu.
Henry objaśniał jej znaczenie poszczególnych rumowisk. Przy okazji mówił trochę o swojej pracy i o różnych odkopanych przez siebie kościach.
Przeszli tam i z powrotem Drogą Panatenajską – główną ulicą starożytnych Aten.
Henry opowiadał o statuach jak o własnych bliskich.
Gdy zwróciła uwagę, że ruiny wyglądają jak ponadgryzane ogromnymi zębami, odparł, że większość pierwotnych budowli zniszczyli religijni fanatycy, wojna oraz najskuteczniejsza metoda destrukcji, czyli zaniedbanie.
* * *
Usiedli w jedynym zacienionym miejscu, jakim była stoa Attalosa – długi marmurowy portyk prowadzący do muzeum. Rebecca zdjęła sandały i położyła stopy na chłodnej posadzce. Obok na cokole stał jeden z fragmentów, które posłużyły za wzorzec w trakcie odbudowy. Zachowało się kilka kamiennych schodków – ludzkie stopy na przestrzeni wieków wyżłobiły w nich głębokie uśmiechy. Rebecca widziała cienie osób przechodzących za jej plecami. Henry opowiadał, że posągi, na które patrzą, uznano za nie dość wartościowe, by przenieść je do któregoś z prestiżowych muzeum, a zarazem zbyt ciekawe, by sprzedać je w prywatne ręce.
Rebecca pomyślała, że to im dodaje szczególnego, realistycznego piękna. Ale nie powiedziała tego na głos. Milcząco wodziła wzrokiem po okazałych torsach Odyseusza i Achillesa. Dopiero po pewnym czasie postanowiła otworzyć usta. Była w końcu artystką mieszkającą w Atenach, a nie tylko biedną, porzuconą przez matkę dziewczyną z francuskiej wioski.
– Bardzo mi się podobają.
– Dlaczego? – zaciekawił się Henry.
– Bo są takie niedoskonałe.
– I to sprawia, że są wyjątkowe?
– To sprawia, że są bardziej realistyczne.
Henry utkwił w nich wzrok.
– Ładnie powiedziane – rzekł. – Nie wpadłem na to.
Rebecca nie znała się na sztuce klasycznej. Wykształcili ją pragmatyczni nauczyciele w średnim wieku, czytający na głos z książek w szarych, ziejących pustką salach lekcyjnych z uchylnymi oknami. Pamiętała wietrzne pola w różnych odcieniach brązu, długie spacery do szkoły, gryzące rajstopy, uczucie ciepła w żołądku po śniadaniu, wlokący się traktor i ptaki, które podążały za nim jak małe latawce.
Poruszyła drętwiejącymi stopami.
Henry nadal mówił, lecz ona miała przed oczyma dłoń swojego dawnego nauczyciela zapisującą coś na tablicy.
Niedługo zadzwoni dzwonek i pójdzie do domu.
Jej nozdrza wypełnił zapach duszonych warzyw dziadka.
Mętny blask wtorkowego popołudnia.
Rebecca nie znała mitycznej Francji, tej krainy, z której współcześni młodzi ludzie zostali po cichu wykluczeni. Choć marzyła o zostaniu artystką, nigdy nie była w centrum Paryża, w jego słynnych muzeach. Bała się, że spotka tam matkę i odstraszy ją na dobre albo, co gorsza, że ona jej nie pozna. Widziała za to wieżę Eiffla w telewizji w sylwestrowy wieczór.
Muzeum Agory mieściło się w długim żółtym korytarzu z wysokimi gablotami. Strażniczki pilnujące zbiorów spoglądały krzywo na wchodzących.
Henry zaprowadził Rebeccę do gabloty, która na pierwszy rzut oka zdawała się pusta.
W środku była płytka skrzynia wypełniona piaskiem, z którego wystawały kawałki kości. Henry wskazał ostrą linię szczęki, delikatną kość udową i kilka leżących luzem zębów.
– To grób małej dziewczynki – wyjaśnił. – Umarła w wieku trzech lat. Widzisz te bransoletki?
Rebecca pokiwała twierdząco głową.
– Miała je na nadgarstkach, kiedy chowano ją do trumny. Leżą w tym samym miejscu, co wtedy.
– Kiedy umarła?
– Około trzech tysięcy lat temu.
Rebecca długo wpatrywała się w szczątki. Ludzie przechodzili za jej plecami.
– Dlaczego to takie smutne? – odezwała się w końcu. – Przecież nawet gdyby dożyła starości, to i tak byłaby już martwa.
Henry skinął głową. Nie odszedł pierwszy od gabloty, tylko poczekał, aż Rebecca będzie gotowa.
Nie śpiesząc się, mijali kolejne przedmioty: kamienne figurki, garnki, miski, dziecięcą komodę, biżuterię. Zatrzymali się przed skrzynią z szeregiem oznakowanych pokrywek.
– Ostraka – powiedział Henry. – Imiona ludzi, których Ateńczycy chcieli wygnać.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Może byli palantami.
Henry przeczytał na głos imiona palantów:
Onomastos
Perykles
Arystydes
Kallias
Kalliksenos
Hipparchos
Temistokles
Boutalion
– Jeżeli ktoś został wskazany przez wiele osób, musiał opuścić miasto na dziesięć lat.
– Ciekawe, co się z nim działo – zastanawiała się Rebecca.
– Nareszcie stawał się wolny, jak każdy wygnaniec.
– Pięknie powiedziane.
– Podoba ci się?
– Tak. Bo to o nas.
Henry się zaśmiał.
– Jesteśmy wygnańcami?
Skinęła głową.
– Nie mamy żadnych obowiązków wobec losu.
Uśmiechnął się.
– To piękne.
Przeszli obok witryny z przedmiotami znalezionymi na dnie studni. Były tam lampy oliwne, Henry zgadywał, że wpadły do środka, gdy ktoś nabierał wody po zmroku. Były też kawałki misek i naczyń – okoliczni mieszkańcy zapewne nosili w nich wodę – oraz mała waza w kształcie dziecka, która w swoim czasie musiała być bardzo wartościowa. Rebecca powiedziała Henry’emu, że spośród wszystkich eksponatów właśnie waza podoba jej się najbardziej.
– Bo nie potrafię zrozumieć, dlaczego ludzie wyrzucają różne cenne rzeczy – wyjaśniła.
– Prawda? – odparł cicho, zastanawiając się nad jej słowami. – Chodźmy gdzieś i porozmyślajmy o tym.
Na zewnątrz znaleźli wolną ławkę z marmuru. Henry otworzył swoją zakurzoną skórzaną teczkę. W środku była butelka wody, cienka książka i kilka znalezionych kamieni, które go zaciekawiły.
Otworzył butelkę i poczęstował Rebeccę. Ona jednak ni stąd, ni zowąd sięgnęła po jego notes, otworzyła i przeczytała na głos:
– „Dlaczego niebytu nie ma?”
– Powiedz, czy to nie najciekawsze pytanie, jakie słyszałaś?
Rebecca uśmiechnęła się szeroko.
– Owszem. Ty to napisałeś?
– Przepisałem. Masz tu coś, co na pewno istnieje – podał jej butelkę wody.
Gdy piła, kilka kropli spłynęło jej między piersi, zostawiając wilgotny ślad na spoconej, zakurzonej skórze.
Zobaczyła, że Henry na nią spogląda. Ich spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy, ale to wystarczyło.
Wokół kładły się promienie powoli zachodzącego słońca, a wąskie uliczki Monastiraki wzbierały tłumem głodnych przechodniów.