Читать книгу Lato nagich dziewcząt - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 4

I

Оглавление

Do Sopotu dotarł przed wieczorem.

Była to godzina deptakowania, pracowitej prezentacji barwnych tkanin i nagich skór, obrumienionych na słońcu. Kolorowy tłum płynął ulicą, przewalał się przez jezdnię, hamował ruch. Grzegorz, prowadząc wóz na pierwszym biegu, przypatrywał się z bliska brązowym łydkom, lśniącym od oliwy ramionom i wszystkim odcieniom pomadki do ust marki „Cutex”. Ogarnęło go zwątpienie, czy Sopot jest naprawdę najidealniejszym miejscem, w którym mógłby pracować i odpocząć trochę w ciągu lata.

Otrzymał zaproszenie do wzięcia udziału w zamkniętym konkursie międzynarodowym na rzeźbę o tematyce młodości. Uważał to za wyróżnienie zmuszające go do największego wysiłku. Równocześnie jednak nie chciał tracić letnich miesięcy, słońca, kontaktu z naturą – uważał zresztą, że jest mu to potrzebne do wytworzenia właściwego nastroju wokół pracy, którą zamierzał podjąć. Dzięki kolegom z Wybrzeża udało mu się uzyskać nieczynną w czasie wakacji pracownię rzeźbiarską, w której również mógł zamieszkać... o ile wojaże zagraniczne i powodzenie stołeczne nie zabiły w nim spartańskich zamiłowań. Tak brzmiało zakończenie listu, na który odpowiedział entuzjastyczną depeszą.

Jechał teraz, by objąć swoją letnią kwaterę. Ponieważ jego protektorzy z nastaniem wakacji porozjeżdżali się gdzieś po świecie, nikt go nie oczekiwał ani nie witał. Wolny od obowiązków towarzyskich, klucz miał odebrać u woźnego, nie oczekując już dalszych objawów opieki poza przygotowaniem garażu, do którego też najpierw się skierował.

Tu okazało się, że nikt o niczym nie wie.

– Pan Bień? Nie, nikt nie zamawiał garażu dla pana Bienia.

Grzegorz doznał niemiłego uczucia osób sławnych i znanych, które przekonują się nagle, że ich nazwisko nikomu nic nie mówi.

– Dostałem list, w którym zapewniono mnie...

– To pan jest może ten rzeźbiarz? – przerwał mu młody chłopak w potłuszczonym smarami kombinezonie. Stanął na progu garażu i patrzył bardziej na wóz niż na niego.

– Ja.

– To czemu pan od razu nie mówił? – mechanik zbliżył się, wycierając dłonie o spodnie. – Garaż zamówiony od tygodnia.

Grzegorz z ulgą wysiadł z samochodu.

Otoczyli go teraz wszyscy ciasnym kołem, przybierając niepowtarzalną w innych okolicznościach postawę, w jakiej zastygają Polacy oglądający zagraniczny samochód. Był to studebaker 58, błękitny jak niebo oglądane oczyma dziewic. Obicia siedzeń miał z różowej skóry i połyskiwał metalowymi szczegółami wnętrza niczym sklep jubilerski.

Ponieważ oglądający zbyt wyraźnie konfrontowali jaskrawą elegancję wozu ze sztruksowymi spodniami i płócienną koszulą rzeźbiarza, Grzegorz zagwizdał, a gdy Gwóźdź jednym susem przesadził przednie siedzenie i znalazł się na ziemi, rzekł wskazując na psa:

– Właścicielem wozu jest on. Ja go tylko prowadzę.

Dodał jeszcze, że zaraz wróci po rzeczy i dopełni formalności w związku z garażowaniem.

Gdy mijając bramę odwrócił głowę, stali wciąż wszyscy w tych samych pozach, w jakich ich zostawił. Zagwizdał jeszcze raz na Gwoździa i w świetnym humorze ruszył przed siebie w poszukiwaniu ulicy, przy której mieszkał woźny z kluczem od pracowni.

Gwóźdź gwałtownymi susami, szczekaniem i obłąkanym młynkiem puszystego ogona wyrażał radość z zakończenia podróży. Nie lubił jazdy samochodem, nawet tak wygodnym, tak miękko siadającym na teleskopowych amortyzatorach, jak ten, którym teraz podróżował. Nie było ani cienia przesady w twierdzeniu, że to nie jego pan, a on właśnie jest właścicielem błękitnej limuzyny. Grzegorz doznawał zawsze uczucia ponownego przeżywania nieprawdopodobnego snu, ilekroć wspominał tę historię.

Wracając z obozu po zakończeniu wojny znalazł w spalonym majątku niemieckim zagłodzoną i prawie oszalałą ze strachu i tęsknoty za ludźmi, którzy ją opuścili, sukę. Był to piękny okaz wodołaza, ale to dla Grzegorza nie miało większego znaczenia. Lubił psy i zaopiekowałby się zwykłym kundlem, gdyby zaszła tego potrzeba. Suka przywiązała się do niego od pierwszego kawałka chleba, który jej podał na otwartej dłoni. Koledzy, idący razem z nim do kraju, usiłowali wytłumaczyć mu bezsensowność obarczania się psem, kiedy sami nie wiedzieli, gdzie będą spać i co jeść. Ale Grzegorz nie miał siły zawieść tego żbiedzonego stworzenia, które nie odstępowało go ani na krok, nie spuszczając z jego twarzy ufnych oczu.

Pies dowlókł się razem z nim do Warszawy.

Tu po kilku pierwszych chudych latach obydwojgu zaokrągliły się boki. Grzegorz popadł w splendory znakomite, a suka odzyskała pańskie maniery z dworu pruskich junkrów. Nie zadawała się też z byle kim, rezygnując ze słodyczy macierzyństwa na rzecz rodowej dumy. Aż któregoś lata Grzegorz wyjechał na urlop do leśniczówki pod Ruciane. Powiew natury wpłynął destrukcyjnie na zasady moralne suki. Musiała ulec któremuś z psów leśniczego, bo po powrocie do Warszawy niepodejrzewający niczego Grzegorz został obdarzony nagle trzema wspaniałymi szczeniakami. Matka była z nich tak dumna, że – powiwszy je w nocy w przedpokoju, gdzie sypiała – rankiem przetaszczyła je na dywanik przed tapczanem Grzegorza. Obudził go pisk i radosne mlaskanie. Niespodziewana idylla przeraziła go. Wyskoczył z pościeli z niesprecyzowanym uczuciem potrzeby natychmiastowego działania. Chciał dzwonić do weterynarza, biec po dozorczynię, przywołać kogokolwiek, kto by szczenięta zaraz potopił. Otworzył okno i wyjrzał na podwórze – nikt nie nadchodził. Wrócił do pokoju i pochylił się nad psami. Przyszło mu na myśl, że właściwie mógłby zrobić to sam, że sam mógłby je potopić. Wyciągnął rękę i podniósł jednego ze szczeniaków. I wtedy napotkał spojrzenie suki, uśmiechnięte psie spojrzenie, którym prowadziła jego rękę przez całą długość gestu. Grzegorz załamał się. – Ty, ty, ty – powiedział, sepleniąc pieszczotliwie, do ślepego malca i oddał go matce.

Odtąd jego mieszkanie zmieniło się w psie przedszkole. Grzegorz ograniczył pracę i stosunki towarzyskie, pilnie przestrzegając godzin posiłków i spacerów swoich wychowanków. Gdy zdarzyło mu się dłużej zabawić na mieście, brał taksówkę i przynaglał kierowcę do pośpiechu. Wszystkie jego spóźnienia karane były doraźnie kałużami na parkiecie, nie licząc bardziej dobitnych dowodów psiej zemsty.

Zaczął przemyśliwać w tym czasie, czyby się nie ożenić. Wszystkie gosposie, które przyjmował, uciekały po dwóch dniach – żona musiałaby podzielić z nim wszelkie trudy. Cóż, kiedy nie miał nawet czasu na wyszukanie odpowiedniej kandydatki. Na szczęście szczenięta podrosły i można było pomyśleć o oddaniu ich na posadę. Dwoje z nich wdało się w tatę i powróciło – nie bez usilnych starań Grzegorza – do służby wiejskiej w podwarszawskim PGR-ze. Ale trzeci!

Odziedziczywszy po matce rasę, wziął po ojcu wspaniałą chłopską krzepkość, spryt i wdzięk, którego nie miała zblazowana mama. O nieposkromionej energii i apetycie, gryzł i żarł wszystko, co mu popadło pod zęby, od mebli i butów Grzegorza począwszy, a skończywszy na zupełnie niejadalnych przedmiotach w pracowni, do której go Grzegorz zabierał. Ponieważ nigdy mu nic nie szkodziło, Grzegorz nazwał go Gwoździem, a że już miał imię, nie można było oczywiście oddać go obcym ludziom.

Po śmierci suki, która wskutek rezygnacji Grzegorza z wyjazdów w plener nie doczekała się więcej potomstwa, Gwóźdź stał się jedyną pociechą swego pana.

Towarzyszył mu wszędzie, jadł z nim w restauracjach, nie zawsze zresztą zadowolony z kuchni – przysłuchiwał się dyskusjom przy kawie, udawał się na najbardziej intymne wizyty, ba – wyjeżdżał razem z panem za granicę. Grzegorz miał już w tym czasie odkupioną od jakiegoś warszawskiego szewca starą, ale jarą dekawkę i zdobywszy zagraniczne prawo jazdy, przy odrobinie stosunków i pieniędzy, włóczył się trochę po Europie. I oto podczas wojażu włoskiego zdarzyła się Gwoździowi i jemu ta niezwykła przygoda.

Szli przez Corso Italiano, zanurzeni w słońcu, w miękkim wietrze i zapachu nagrzanej zieleni, który wiał od wzgórz, gdy nagle ze skowytem opon zatrzymał się obok nich, gwałtownie zahamowany, błękitny studebaker. Ruda osoba płci żeńskiej wyskoczyła z wozu i z tysiącem nieprawdopodobnie szybkich, śpiewnych, zachwyconych słów na ustach rzuciła się na Gwoździa. Za nią wybiegła z wozu suczka, kubek w kubek podobna do Gwoździa, tylko nieco mniejsza, lżejsza i jakby trochę zawstydzona sytuacją. Pani wciąż wyrzucała z siebie niezliczoną ilość słów na minutę, nie przestając głaskać Gwoździa po kudłatym łbie. Pies, zmęczony upałem, z leniwą rezygnacją poddawał się pieszczocie.

Grzegorz chrząknął.

Zwrócono wreszcie uwagę i na niego. Ruda osoba skierowała teraz ku niemu swoją nieporównaną włoską elokwencję. Grzegorz zrozumiał z trudem, że jest właścicielem psa rzadkiej rasy, poszukiwanego od dawna partnera dla przedstawicielki czworonożnej płci pięknej, wciąż z zażenowaniem tulącej się do nóg swojej pani. Psi mariaż nie miał być sprawą bezinteresowną, co piękna Włoszka podkreślała kilkakrotnie, acz bez precyzji. Ponieważ jednak Gwóźdź nie miał zbyt wielkiej ochoty na kudłatą suczkę, a Grzegorz na jej właścicielkę, obydwaj nie potraktowali propozycji poważnie. Pani jednak nie ustępowała. Wymieniła jakąś sumę dolarów, na co Grzegorz, błysnąwszy zębami, oświadczył krótko bardziej w języku Cycerona niż d’Annunzia, że owszem – zgadza się, ale za to! Tu wskazał bezczelnym gestem studebakera.

Pani podniosła lewą brew i zmrużywszy oczy pokalkulowała przez chwilę. Po czym wyciągnęła do niego rękę na znak, że dobito targu. Zaznaczyła jednak, że studebaker może być brany pod uwagę tylko w wypadku, gdy na świat przyjdzie czworo szczeniąt. Jeżeli będzie ich mniej, transakcja ulegnie zmianie.

Grzegorz oprzytomniał dopiero wtedy, gdy razem z Gwoździem siedzieli już w samochodzie. Nie bez żalu zrezygnował z mieszkania w Albergo Pugliese, tak gościnnym zawsze dla Polaków, i pozwolił się zaprosić na przedłużony z racji oczekiwania na ojcostwo Gwoździa pobyt w Rzymie do pięknej willi przy via Appia, gdzie z ulgą zastał małżonka pięknej pani. Nie chodziło więc o romans. Nastawiony na gromadzenie w sobie wrażeń wyższego rzędu – jak zwykł mawiać o odświętnych prawie chwilach odwiedzania miejsc, w których aż ciasno było od dzieł sztuki – unikał przygód miłosnych i musiałby zawieść pokładane w nim nadzieje. Sprawa jednak wyglądała solidnie i Grzegorz, wolny od skrupułów, spijał włoskie wermuty i patrzył na Kapitol, coraz to inny o różnych porach dnia.

Gorzej było z Gwoździem. Ani rusz nie mogąc zrozumieć, czego się od niego chce, popadł na widok suki do złudzenia przypominającej mu matkę, w słodkie reminiscencje dzieciństwa. W jego psim sercu obudziły się uczucia raczej tkliwe niż namiętne; godzinami mógł leżeć bez ruchu obok swej partnerki, szczęśliwy, że nie każą mu się włóczyć po rozpalonych asfaltach Rzymu, obdarzając ją od czasu do czasu szerokim, serdecznym liźnięciem poprzez nos i lewe oko. Boucle – tak się wabiła – kryła rozczarowanie z subtelnością istot nieskazitelnie wychowanych.

Trzeba było wreszcie uciec się do interwencji weterynarza, który za pomocą sobie tylko wiadomej perswazji doprowadził do tego, że Gwóźdź mógł wreszcie w spokoju i na dobrym wikcie oczekiwać rychłego ojcostwa. Kiedy radosny fakt nastąpił, okazało się, że nieoceniona Boucle powiła pięcioro dorodnych szczeniąt. Grzegorz, podziękowawszy za gościnę, zaczął zbierać się do drogi.

Nie myślał oczywiście przyjmować jakiegokolwiek wynagrodzenia; uważał, ze dwumiesięczna gościna, której mu użyczono, aż nadto wyrównuje usługi hodowlane Gwoździa. Ale gospodarze podnieśli protestacyjny wrzask. Ruda Śliczna wyrzucała już teraz dwa tysiące słów na minutę, a małżonek wtórował jej, wspierając gulgocącym basem wiolinowe brzmienie jej głosu. Wytłumaczyli mu, że każdy szczeniak wart jest co najmniej pięćset dolarów, a studebaker ma już sześćdziesiąt tysięcy kilometrów na liczniku, poza tym modele 58 wychodzą z mody, i tak czy owak myślano o nowym wozie. Natomiast wciąż otwarta jest sprawa dodatkowego wynagrodzenia za piątego szczeniaka, który nie był objęty umową. Poproszono więc pana rzeźbiarza, żeby zdecydował, co życzy sobie w zamian otrzymać.

Grzegorz poprosił o dwa dni gościny.

W ciągu tego czasu, nie śpiąc, nie jedząc i doprowadzając prawie do omdlenia modelkę, wyrzeźbił popiersie pięknej gospodyni. W ciągu długich godzin pozowania doszli niespodziewanie do pełnego żalu wniosku, że okres oczekiwania na potomstwo Boucle i Gwoździa mogli jednak spędzić przyjemniej. Gdy rzeźba była skończona, o jakiejś godzinie wczesnego poranka połyskującego jeszcze zimną rosą na twardych igłach pinii rosnących pod oknem, Grzegorz podszedł do kobiety i na krótką chwilę wziął ją w ramiona.

Potem zbliżył się do rzeźby i na pięknej, marmurowej szyi jednym dotknięciem dłuta wyżłobił mały znaczek, prawie niewidoczną skazę.

– Pamiętaj, tu cię pocałowałem.

– Caro, rimani ancora con me! – szeptała z namiętną rozpaczą Włoszka, naciągając szlafrok.

Trzeba było jeszcze sprzedać dekawkę, co przysporzyło Grzegorzowi wiele kłopotu. Straciwszy prawie nadzieję znalezienia kupca, wybrał się wreszcie na dalekie przedmieście Trastevere, gdzie zachwalając spracowane samochodzisko, jak właściciel stajni, który zamierza sprzedać ogiera powołując się na wygrane przez niego przed dziesięciu laty derby, wmówił dekawkę za kilkaset lirów jakiemuś domokrążcy. Po czym – oglądając się za siebie w obawie, czy go nowy właściciel nie goni – podążył czym prędzej do autobusu.

Wśród znajomych w kraju studebaker wywołał zrozumiałą sensację. Grzegorz aż do zaschnięcia w gardle opowiadał o rzymskiej przygodzie, ale nie miał pewności, czy ktokolwiek w nią uwierzył. W każdym razie dla niego właścicielem wozu był Gwóźdź i jako taki miał nie tylko prawo do wylegiwania się w całej rozciągłości na tylnym siedzeniu, ale również i do wywierania wpływu na dobór ewentualnych pasażerów, z czym nieraz było trochę kłopotu. Gwóźdź nie lubił pań.

Teraz, idąc sopockim deptakiem, wśród tak wspaniałej, tak wysokogatunkowej podaży pięknych ud, bioder, piersi i karków, Grzegorz myślał z niejakim zakłopotaniem o tej nieco komplikującej pobyt w modnym kąpielisku awersji Gwoździa. Szczerzył zęby – bynajmniej nie w psim uśmiechu, który czasem mu się zdarzał – gdy do wozu zbliżała się kobieta. Może raził go damski szczebiot, może nie znosił perfum, a może po prostu był trochę zazdrosny o pana?

Woźnego z kluczem zastali w domu. Zdziwił się, gdy Grzegorz obstawał przy mieszkaniu w pracowni. Mógł mu wynająć pokój w swoim mieszkaniu, ale rzeźbiarz podziękował kategorycznie. Wtedy staruszek otworzył drzwi od werandy – w małym ogródeczku przed domem spożywały podwieczorek obiecująco wyglądające wczasowiczki. Tylko Gwóźdź – ze względu na jedzenie – obdarzył je dłuższym spojrzeniem. Woźny westchnąwszy ciężko ruszył po klucz.

Pracownia mieściła się w dużym budynku stojącym nad brzegiem morza pośród starego, cienistego parku. Było tu mroczno, chłodno i cicho. Grzegorz powitał z radością w zatęchłej nieco aurze pracowni potrzebny mu spokój, ascetyczną prawie okazję do skupienia i pracy.

Stary woźny dreptał za nim, nie tracąc nadziei, że rzeźbiarz przecie zrezygnuje z zamieszkania wśród kadłubów gipsowych, połamanych rąk i tych dziwacznych stworów, które – nie żałując czasu i materiału powoływali do życia młodzi pomyleńcy w kolorowych koszulach. Grzegorz jednak odkrył na górze pokój, przeznaczony wprawdzie na cmentarzysko pomysłów i nigdy nie zrealizowanych gipsowych marzeń, ale za to z okna widać było poprzez poplątane gałęzie drzew migotliwe pasmo morza.

Ten pokój kazał Grzegorz woźnemu doprowadzić do porządku, nie omieszkawszy poprzeć prośby trzycyfrowym argumentem. Chodziło jeszcze o dostarczenie łóżka i pościeli, co uzgodniono z pełną satysfakcją dla staruszka, który wracając do domu po żonę, kubeł i szczotkę nie mógł długo zrozumieć, dlaczego rzeźbiarz nie woli mieszkać u niego, choć to wypada o wiele taniej.

Grzegorz wrócił tymczasem do samochodu po rzeczy.

Mechanicy i szoferzy wciąż stali wokół studebaker a, tak jak ich zostawił.

Ponieważ patrzyli na niego nieufnie, opowiedział im historię Gwoździa i samochodu. Nieufność jednak nie znikła z ich twarzy. Jeden tylko – zadumawszy się nad niesprawiedliwością losu, krzywdzącą mężczyzn – rzucił grubą uwagę. Wybuchnęli śmiechem i napięcie zostało rozładowane. Grzegorz zapłacił za garaż i zabrawszy walizki ruszył na kwaterę. Tu zobaczył czerwone łydki krzepkiej jeszcze małżonki woźnego, która podkasawszy spódnicę, myła podłogę. Zostawił więc walizki pod opieką jakiejś kamiennej postaci, która z niewiadomego powodu pozbawiona rąk przez swego twórcę stwarzała największą gwarancję uczciwości, i gwizdnąwszy na psa skierował się poprzez park ku plaży.

Gwóźdź biegł przez trawnik z nisko opuszczoną głową, łakomie węsząc zapach ziemi, soczystych pędów bzu i obrosłych mchem pni starych drzew. Zatrzymawszy się nagle, podniósł oczy na pana i rozradowanym parsknięciem wyraził aprobatę dla pomysłu spędzenia lata z dala od suchych i rozgrzanych asfaltów Warszawy.

Lato nagich dziewcząt

Подняться наверх