Читать книгу Lato nagich dziewcząt - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5

II

Оглавление

Wciąż jeszcze szukał. Czuł w sobie pustkę, nieznośną czczość, najbardziej dokuczliwy z głodów. Znajdował się w tym stadium twórczego niepokoju, kiedy nawet najbardziej mglisty zamiar nie zarysowuje kształtu przyszłego dzieła. Trapiła go przy tym wątpliwość podstawowa: nie był pewien, czy młodość ludzi jest najbardziej reprezentacyjną radością ziemi. Widział przed sobą małe, twarde pączki kwiatów, proste pnie brzóz i sosen, soczyste pędy traw. Myślał uporczywie o dwóch źdźbłach żyta, które przebiły się przez twardą powłokę ziemi i teraz zwracają się ku słońcu. Czuł wiatr, który je kołysze, szorstkość ziaren piasku, przez które musiały się przebić. Kusiła go ta surowa, zwięzła, a zarazem tak mocna i liryczna synteza życia, niezniszczalnej siły ziemi. Dlaczego ludzie? Dlaczego młodość ludzi? Buntował się tym gwałtowniej, im bardziej był pewny, że ulegnie. Perswazja opierała się na przesłankach tragicznych doświadczeń i wciąż trawiącego niepokoju – młodość człowieka była najbardziej zagrożona i jej przede wszystkim trzeba było bronić. Także przez ukazywanie jej piękna, które tylekroć tak łatwo wystawiano na zagładę.

Grzegorz wiedział, że będzie musiał się poddać i że to tylko – czego jeszcze nie czuje, nie widzi, nie chce – jest słuszne i potrzebne.

Leżał na słonecznej, gwarnej plaży i cierpiał. Oddalił od siebie obraz drzew, kwiatów, żytnich pędów; teraz potrzebował ciał, bicepsów, twardych pośladków, prostych karków, pięknie wrośniętych w ramiona, wklęsłych brzuchów, ukrywających żenującą prawdę, że podstawową funkcją człowieka, a zarazem źródłem jego poniżeń, złych pragnień i zbrodni, jest żarcie. Grzegorz odwrócił się na drugi bok, wciąż nie otwierając oczu namacał gumową poduszkę i położył na niej policzek. Może to natarczywy widok golizny, nie zawsze przeznaczonej dla oczu rzeźbiarza, nasunął mu te niewybredne myśli.

Słońce przypiekało, ale rześki wiatr znad zatoki przebiegał po skórze i zgarniał całe nadmierne ciepło. Szum fal mieszał się z brzęczeniem wielu głosów, które się śmiały, nawoływały, krzyczały i piszczały we wszystkich barwach od basów po najwyższą koloraturę. Musiał zrezygnować z płatnej plaży ze względu na Gwoździa, który nie miał tam wstępu, ale i tu pod wysokim okapem brzegu, który wznosił się od miejsca, gdzie mała strużka wody, zwana Kamiennym Potokiem, wpadała do morza, nie było ani ciszej, ani przestrzenniej.

Przypomnienie psa kazało Grzegorzowi podnieść się i otworzyć oczy. Gwóźdź leżał opodal, cały unurzany w piasku, z protestacyjnie wywalonym językiem. To, co można było wśród kudłów dojrzeć w jego oczach, było samym błaganiem o kąpiel. Grzegorz dźwignął się z piasku i rozejrzał się, pod czyją opieką zostawić rzeczy. Starszy pan, do którego poprzednio zwracał się z tą prośbą, wyniósł się już z plaży. Musiał więc poprosić o tę przysługę jakąś dorodną mamę z synkiem, która uznała to za pretekst do nawiązania znajomości i obdarzyła Grzegorza, Gwoździa i złożone na piasku ubranie czarującym uśmiechem.

Grzegorz zaklął w duchu. Przepis o niewprowadzaniu psów na plażę, pozbawiający go tym samym korzystania z szatni, kosza czy leżaka, wydał mu się barbarzyński. Gwóźdź, sunący statecznie tuż przy jego nodze, potwierdzał ten pogląd. Czy psy hałasują na plaży tak jak ludzie? Czy grają w piłkę, rzucając nią w głowy leżących na piasku? Czy kłócą się przy brydżu, piszczą w kąpieli, zakopują w piasek pestki z owoców, papiery i resztki śniadań? Grzegorz był rozgoryczony. Postanowił tak długo siedzieć w wodzie, aż mama z synkiem zgłodnieją i pójdą na obiad. Morze jednak było zimne i mimo forsownego crawla nie mógł wytrzymać w kąpieli dłużej niż kilkanaście minut.

Gdy wyszedł na brzeg, pani kończyła malowanie ust. Obok jego prześcieradła kąpielowego ulokował się jednak nowy przybysz, co Grzegorz uznał skwapliwie za wystarczający powód, aby podziękowawszy sąsiadce za przypilnowanie rzeczy – taktownie zamilknąć.

Przybysz był młodzieńcem o szczupłej i inteligentnej twarzy. Na oczach miał okulary, którym przez nałożenie płytek przyciemniających starał się nadać pozór okularów przeciwsłonecznych. Leżąc na brzuchu czytał książkę, ale raz po raz podnosił głowę i spoglądał ku dziewczętom grającym opodal w karty. Grzegorz podążył oczyma za jego wzrokiem – nie był pewien, czy nie zauważył ich przedtem, czy też dziewczęta dopiero teraz, podczas jego kąpieli, zjawiły się na plaży. Były opalone, skąpo odziane, jak setki ich rówieśniczek.

Gwóźdź otrząsnął się i zimny prysznic spadł nagle na plecy leżącego. Chłopiec drgnął i odwrócił się gwałtownie. Na widok psa twarz rozpogodziła mu się natychmiast. Grzegorz przeprosił, chłopiec odpowiedział, że nic nie szkodzi i wywiązała się rozmowa, tak podobna do wszystkich przygodnych rozmów z obcymi ludźmi, którym mówi się więcej niż najbliższym. Chłopiec więc zwierzył się, że studiuje budowę okrętów na Politechnice, ale właściwie nie wie, dlaczego nie obrał humanistycznego kierunku studiów – interesuje się literaturą, sam próbował pisać. Wiersze. Oczywiście wiersze.

Grzegorz odsłonił przed nim trawiącą go rozterkę. Przesypując w dłoniach ciepły piasek, mówił o swoich upragnionych źdźbłach żyta, o zamkniętych ostatnią godziną oczekiwania pączkach kwiatów, o twardej, śmigłej łodydze młodego drzewa.

Chłopiec patrzył na jego ręce i słuchał.

– To jest piękne – szepnął, nie podnosząc głowy.

– Ale dlaczego pan nie chce ludzi?

– Nie chcę ludzi? – stropił się Grzegorz. – Powiedziałem, że nie chcę ludzi?

– Nie powiedział pan, ale to jasne, to jasne, że pan nie chce. Dlaczego? – Zdjął okulary i patrzył mu teraz z bliska w twarz krótkowzrocznymi, trochę zmęczonymi oczyma człowieka, który wiele godzin dnia spędza nad książką.

Grzegorz czuł się przyłapany. Zawstydził się nagle rozmowy z obcym, w dodatku bardzo młodym człowiekiem. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób mogło dojść między nimi do aż tak intymnych zwierzeń. Oznaczało to, że stan jego nerwów jest naprawdę szczególny, i Grzegorz po raz drugi poczuł niemiłe zaskoczenie. Ale tamten czekał, patrzył mu w oczy i trzeba było odpowiedzieć na jego pytanie.

– Dlaczego nie chcę ludzi? – powtórzył wolno, jak uczeń w szkole, szukający ratunku w bezsensownej zwłoce.

– Tak, dlaczego? – tamten nie zamierzał zrezygnować z usłyszenia tego, co chciał wiedzieć.

Grzegorz z udręczoną tęsknotą spojrzał na plecy tak niewdzięcznie potraktowanej przez niego sąsiadki. Jakaż wydała mu się przytulna, dobra, zasobna w błahe tematy do rozmowy, którą mógłby teraz z nią wieść bez obawy zasadzki. Mówiliby o pogodzie, o koncercie w Operze Leśnej, na który się zapewne wybierała, o obiadach w sopockich restauracjach, o temperaturze dzisiejszej kąpieli i dziecięcych chorobach, które przebył jej synek.

– Ach! – jęknął naraz, sam dziwiąc się głosowi, który wydała jego potężna pierś. – Nie wiem! Nic nie wiem!

Zabrzmiało to tak niespodziewanie, że obcy chłopak się zmieszał. Nałożył okulary i pochylił głowę nad książką. Jednak nie czytał, Grzegorz widział to wyraźnie. Zrozumiał, że zawstydził go swoją histerią; chciał to naprawić, ale długo nie mógł znaleźć trafnego określenia dla tego, co zamierzał, a raczej – czego nie zamierzał robić.

I znów tamten go zaskoczył. Zdjął okulary i przetarł dłonią oczy, zanim spojrzał na niego.

– Ja na pana miejscu wybrałbym ludzi – powiedział cicho. – Tylko ludzi. Człowiek jest wspaniały...

– Oho! – pomyślał Grzegorz. – On jeszcze czeka. On na wszystko jeszcze czeka. Nie potknął się o żadne rozczarowanie, nie uderzył głową o za niski pułap marzeń, które okazały się złudzeniem. Nie kochał, nie walczył, nie zdobywał, nie tracił wszystkiego, co zdobył, nie ponosił klęsk, patrząc w zmrużone oczy przeciwnika. On wciąż jeszcze tylko pragnął. Był szczęśliwy.

Grzegorz doznał uczucia smutnej pokory wobec czystości swego towarzysza. Chłopak był jak ekran, na którym nie wyświetlono jeszcze żadnego filmu. Nie zazdrościł mu. Nie mógł się tylko obronić przed zdziwieniem, że tyle upłynęło już lat od chwili, w której życie udzieliło mu pierwszej informacji. Spostrzegł nagle, że chłopiec nie spogląda już na niego. Szybko sięgnąwszy po okulary patrzył na ową grupkę dziewcząt, która przedtem już zwracała jego uwagę. Ruch się tam jakiś zaczął, śmiechy i piski, zmieniano miejsca przy grze. Korzystając z chwilowego zamieszania jedna z dziewcząt śmignęła ku wodzie. Zanurzyła się i wyskoczyła na brzeg. Chłopiec przez cały czas prowadził ją uważnym, napiętym, prawie bolesnym spojrzeniem. Odwrócił głowę dopiero wtedy, gdy pryskając wodą na koleżanki zasiadła znów do gry.

– Dobrze – powiedział Grzegorz powstrzymując uśmiech – zgadzam się, że to powinni być ludzie, młodość ludzi. Ale nie wiem, czy to mają być bicepsy... – urwał. Olśniła go nagle myśl, pierwszy niespodziewany blask zarysowującego się pomysłu. Patrzył na szczupłe plecy chłopca, na piękny kształt jego czaszki, na czoło sklepione w gładką, subtelną płaszczyznę. – Nie wiem, czy to powinny być bicepsy... powtórzył w zamyśleniu.

– To w ogóle nie powinna być zewnętrzność – powiedział młody człowiek. – Wiem, trudno będzie jej uniknąć – dodał pospiesznie, prawie z lękiem, że się ośmiela mu coś radzić czy podsuwać. – Ja oczywiście nie mam prawa, proszę mnie źle nie zrozumieć.

Ale Grzegorz już go nie słuchał. Położył mu dłoń na ramieniu; chciał, żeby przestał mówić, żeby pozwolił mu być na chwilę z samym sobą. Miał. Teraz chyba miał już coś naprawdę.

Wstał, jakby ruszony sprężyną, i wyprostował się – duży i silny – wciągnął w płuca potężny haust powietrza. Potem roześmiał się – krótko, głośno, szczęśliwie.

Gwóźdź zerwał się z piasku i przekrzywiwszy łeb patrzył na pana oczekująco. Szczeknął – oznaczało to zaproszenie do zabawy. Pan jednak nie schylał się po kamień, aby go rzucić w morze. Gwóźdź odbiegł kilka kroków i wygrzebał z piasku okrągły kamień. Znów zaszczekał i nie mogąc zrozumieć, dlaczego pan nie rusza się z miejsca, chwycił kamień w zęby i przyniósł mu do nóg. Grzegorz jednak nie zwracał na niego uwagi. Pies podniósł łeb i wydał jeszcze raz protestacyjne, rozżalone, ale wciąż pełne nadziei szczeknięcie. Dopiero gdy zobaczył, że pan nie patrzy na niego, umilkł, urywając nagle wpół tonu. Zwinął się, skurczył, zmalał, chciał uzyskać wrażenie, że w ogóle przestał istnieć, że go nie ma, że lepiej, żeby go wcale nie było, skoro zbliża się znowu czas, kiedy pan nie będzie go widział, nie będzie go słyszał, nie będzie z nim chodził na spacery, kiedy obydwaj zaczną bardzo, nie do zniesienia cierpieć.

– Chcę panu coś zaproponować – powiedział Grzegorz, znów rzucając się na piasek. – Muszę zaraz zacząć pracować. Będę potrzebował modeli. Przede wszystkim chciałem prosić pana.

– Mnie? – poderwał się chłopiec.

– Tak. Pozowanie oczywiście jest płatne – dorzucił niezręcznie.

– Ach, to będzie przecież dla mnie zaszczyt! – zawołał młody człowiek. – Zaszczyt! Pozować panu! Ale ja... – zarumienił się. Usiadł, jego plecy wydały się jeszcze szczuplejsze niż wtedy, gdy leżał.

– Głupstwo – roześmiał się Grzegorz. – Mówiłem panu, że nie zależy mi na bicepsach. Bicepsy znajdziemy u kogoś innego, gdy okażą nam się potrzebne. Będziemy musieli też wyszukać kilka dziewcząt. Pomoże mi pan w tym, prawda?

Chłopiec nie odpowiadał, zaskoczony nagłą propozycją.

– Ależ tak – wykrztusił wreszcie. – Bardzo chętnie.

Grzegorz zbierał swoje drobiazgi. Śpieszyło mu się do szkicowania, do rzucenia na papier pierwszej myśli. Czuł niecierpliwe podniecenie, jak przed spotkaniem z upragnioną kobietą, która mu się długo opierała.

Gwóźdź otworzył jedno oko i przyglądał się swemu panu posępnie. Mogliby się jeszcze wykąpać, pobiegać po piasku, ale wiedział, że nie należy teraz o tym nawet marzyć.

– Będzie pan jutro w tym samym miejscu? – spytał Grzegorz, składając prześcieradło. Nie otrzymawszy odpowiedzi, spojrzał na chłopca.

Patrzył znów w tę samą stronę, w którą często spoglądał, a z której teraz nadchodziła ku nim dziewczyna, ostrożnie stawiając na piasku bose stopy. Na biodrach miała jakąś kusą szmatkę, ten sam deseń powtarzał się na piersiach, w jeszcze skąpszym rozmiarze. Okrywały ją tylko ogromne włosy, spadające na plecy, mokre i zwichrzone. Szła wywijając w powietrzu czerwonym plażowym workiem, długonoga, lekka i zwinna jak źrebię.

– Dzień dobry, Ula – powiedział cicho chłopiec.

– A! – zawołała, przystając na chwilę. – Jak się masz Marek! – i obdarzywszy go roztargnionym spojrzeniem, przeszła obok Grzegorza. Zobaczył z bliska jej oczy, których długo nie zdejmowała z jego twarzy.

Gwóźdź uniósł bezgłośnie wargi i pokazał dwa rzędy drobnych, ciasno ze sobą zwartych zębów.

– Dobrze, będę jutro w tym samym miejscu – rzekł pospiesznie chłopiec. – W tym samym miejscu! – powtórzył. Nie był pewien czy rzeźbiarz go słyszy.

Lato nagich dziewcząt

Подняться наверх