Читать книгу Lato nagich dziewcząt - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6

III

Оглавление

Grzegorz szkicował przez całą noc.

Przyniósł sobie z Grand Hotelu litrowy termos kawy, dwa pudełka papierosów – i zabrał się do pracy. Otwarte okno łączyło go z nocą, z wiatrem, który przelatywał po czubach starych drzew, z morzem szumiącym jak olbrzymi rój komarów. Ład świata był w tych potężnych odgłosach, doskonała harmonia wszystkich istnień. Grzegorz pragnął swoją własną burzę uciszyć tym mądrym, łagodnym spokojem. Podchodził do okna i oddychał gorzkim zapachem wodorostów, który przedostawał się tutaj aż z plaży, patrzył w niebo, słuchał szumu drzew.

Rzucił na papier pierwszy kształt grupy, która mu się nagle objawiła, ale która była jeszcze wciąż twórczym chaosem, obciążającym kompozycję nadmiarem. Chciał uzyskać treść jasną, przejrzystą i dobitną tak drapieżnie jak słowo, które nie ma synonimu. Znęcał się nad sobą, nie pobłażając żadnemu zbyt łatwemu rozwiązaniu, żadnej linii, pięknej tylko dla pustego, czystego piękna.

Kreślił, odkładał kartki i znów do nich wracał, zrywał się z krzesła, biegał po pokoju, rzucał się na łóżko i długo leżał zapatrzony w sufit, w urągająco czysty szkicownik ponad głową.

Gwóźdź boleśnie jęczał przez sen. Oblegały go jakieś psie majaczenia, kłapał zębami i prężył łapy jak do skoku. Grzegorz wstał i potargał go za uszy, żeby spłoszyć zły sen. Pies drgnął, otworzył oczy, popatrzył na niego i odwrócił się na drugi bok. Grzegorz poczuł się bardzo samotny.

Powrócił do stołu i znów kreślił, wyostrzał każdą myśl, nie pozostawiał wątpliwości w żadnym kształcie.

Zaczęły budzić się ptaki. Usłyszał pierwsze zawołanie wilgi, odpowiedź kosa i naraz podniósł się rozśpiewany gwar, zgiełk srebrnych ptasich głosów, radosna wrzawa. Wstał i zgasił światło. Niebo pojaśniało, jakby ktoś zeprał z niego ogromną plamę nocy. Horyzont odcinał się od morza jaskrawą kreską świtu. Wiatr nie niósł już zapachu wodorostów, tylko czystą woń morza, oddech dalekiej przestrzeni.

Grzegorz przeciągnął się, ziewnął. Zastanowił się, czyby się czegoś nie napić, ale zrezygnował z tej myśli. W lecie w ogóle unikał picia. Zapachniało mu teraz mleko i kawałek świeżego chleba – chrupiąca przylepa odkrojona od przyrumienionego bochenka. Bar mleczny był jednak jeszcze zamknięty, a i na otworzenie piekarń wypadałoby czekać dość długo. Pozostał Grand Hotel, którego bliskość zaczęła się po raz pierwszy wydawać Grzegorzowi zaletą jego letniej pracowni. Przygładził włosy i ostrożnie, żeby nie zbudzić Gwoździa, wymknął się z pokoju.

Mimo rannej godziny Grand Hotel buchał wrzawą i drżał rytmem tanecznych melodii. Grzegorz przeszedł przez hall, gdzie w głębokim fotelu spał słodko różowiutki staruszek, którego widać nagle opuściła druga młodość, i stanął na progu mrocznej i pustej kawiarni. Nie chciał wchodzić do sali dansingowej. Bał się, że może spotkać kogoś ze znajomych, a był nieogolony i w niezbyt świeżej koszuli po przepracowanej nocy. Długo jednak nie zjawiał się tu żaden z kelnerów, ich droga do kuchni wypadała przez pustą o tej porze jadalnię. Udał się więc tam i zatrzymał jakąś postać w białym kitlu.

– Mleko! – powiedział. – Duża szklanka mleka!

– Czego? – zdziwił się kelner.

– Duża szklanka mleka – powtórzył Grzegorz.

Człowieczek o pomiętej ze zmęczenia twarzy patrzył na niego, mrugając powiekami. Wciąż nie rozumiał, czego chciano od niego. Być może, że wśród wielu nazw alkoholi, które podawał od kilku godzin, zapomniał w ogóle o istnieniu napoju, którego żądał od niego dziwny gość.

– Mleko! – krzyknął mu Grzegorz do ucha.

Teraz kelner się roześmiał. Trzepnął go po ramieniu serwetką jakimś poufałym, ale równocześnie i serdecznie pobłażliwym gestem, tak że Grzegorz nie mógł się nawet poczuć urażony. Zrozumiał, że kelner bierze go za kompletnie pijanego i bawiąc się tą sytuacją, pozwolił wskazać sobie drzwi baru, do których dopchał się bez trudu.

Na sali tańczono. Każdy decymetr podłogi okupowany był przez jakąś parę. Deptany i potrącany przez tancerzy, stanął wreszcie na progu baru. Oczywiście wszystkie miejsca były zajęte, a za każdym stołkiem sterczało po kilku kibiców. Towarzystwo chwiejnie trzymało się na nogach i wystarczył lekki ruch barku, żeby Grzegorz utorował sobie drogę do barmana. Ten go ocenił jednym spojrzeniem. Rzeźbiarz w rozpiętej na piersiach koszuli, ascetyczny jak św. Piotr po opuszczeniu rybackiej łodzi, nie uczynił na nim dobrego wrażenia. Kiedy gość zażądał szprycera, uśmiechnął się, rad z trafności swoich domysłów.

Grzegorz zanotował ten nieuchwytny prawie gest lekceważenia, z jakim barman podał mu napój. Podniósł na niego oczy i długo przyglądał się jego twarzy. Był to młody jeszcze człowiek z piętnem tej złudnej uprzejmości, jakie wywierają pewne zawody zmuszające do stałego stykania się z klientelą. Barman dwoił się i troił, mieszał trunki, napełniał kieliszki, kruszył lód, liczył i zgarniał pieniądze do szuflady. Grzegorz podziwiał każdy jego ruch, każde spojrzenie, uśmiech lub jego brak – stosownie do okoliczności, zawsze bez pudła. Bawił się zniecierpliwieniem, jakie budziła w barmanie jego powolność w sączeniu zimnego płynu. Czuł za swoimi plecami napór spragnionych – po wyższych nieco cenach – gości, słyszał ich wiele obiecującą rozmowę, ale naumyślnie nie ruszał się z miejsca, zagradzając im dojście do baru.

– Pan skończył? – spytał barman.

– Nie! – warknął.

Goście za plecami rozmawiali o trudnościach w zdobywaniu stylonowej przędzy na skarpetki. Jakieś źródło wyschło, ktoś wpadł, komuś rąbnęli domiar.

Grzegorz odwrócił powoli głowę.

– Ale Wacek ma łeb. Przez dwa tygodnie chciałbym mieć ten łeb, co on ma przez całe życie – kończył łysawy jegomość w krawacie w podłużne paski. – Simkę zapisał na teściową.

Roześmieli się wszyscy hałaśliwie: opowiadający, dwóch młodzieńców w grzywkach à la Romulus Wielki, ostatni cesarz Rzymu, i pani rozmiarami dekoltu hołdująca zasadzie „reklama jest dźwignią handlu”.

Spojrzenie Grzegorza było tak wymowne, że śmiech zgasł w jednej chwili. Pani poprawiła opadające ramiączko sukni, pan chrząknął, obydwaj młodzieńcy dotknęli dłonią fryzur.

Grzegorz przypatrywał im się długą chwilę posępnie, ze smutkiem.

– Pan odchodzi? – zapytał jeden z nich z nadmierną energią.

Grzegorz nawet mu nie odpowiedział. Odwrócił się i poprosił barmana o wodę sodową. Gdyby nie szklany blat baru, butelka zostałaby prawdopodobnie rzucona do rąk Grzegorza. Nalał sobie sam i jeszcze szerzej oparł się o kontuar.

Barman mienił się na twarzy.

– Cztery pięćdziesiąt! – zawołał.

Grzegorz zapłacił ściśle odliczoną kwotę. Przypomniał sobie elegancką restaurację w Neapolu, przed którą zatrzymał się, wzbudzając sensację swoją dekawką, ponieważ Gwoździowi i jemu chciało się pić. Było już pod wieczór, w lokalu tańczono, przy stolikach nie było ani jednego wolnego miejsca. Dopchał się do baru i poprosił o sok owocowy dla siebie i wodę z kranu dla psa. Barman zostawił gości, turystów amerykańskich, którzy pili martela, i sam pobiegł do kuchni po miskę dla Gwoździa.

Myślał teraz o tym, gdy wciąż szeroko oparty o bar pił wolno swoją wodę sodową. Barman patrzył teraz na niego błagalnie. Grzegorz musiał trzymać się ostro, żeby nie ulec i nie poprosić przynajmniej o jakiś cocktail.

Goście za plecami ściszyli nieco głosy, ale i tak słyszał wyraźnie każde słowo. Opowiadał jeden z młodzieńców. Chodziło o to, że jego sąsiadka hotelowa wciąż go prosi o jakieś usługi. Albo nie ma zapałek, albo okno się zacięło, albo kontakt przy lampie nie działa.

– Ty oczywiście nie dajesz się długo prosić! – roześmiał się drugi z nutą zazdrości.

– Idź do diabła! Baba pod pięćdziesiątkę! Dziś jej powiem, żeby zadzwoniła na pokojową, jeśli czego potrzebuje.

Grzegorz odwrócił się i uczynił okrągły gest ręką na znak, że miejsce przy barze jest wolne. Młodzieńcy wskoczyli w nie błyskawicznie, zderzając się głowami. Pani pisnęła i wcisnęła się między nich.

Grzegorz wyminął ostrożnie łysawego pana i patrzył jeszcze przez chwilę na rozpogodzoną znów twarz barmana.

Poprzez salę dansingową skierował się ku wyjściu. Na parkiecie w dalszym ciągu tłoczyły się podobne do siebie dziewczęta i podobni do siebie młodzieńcy, jakby jedynym celem całego pokolenia było zniszczenie własnej odrębności. Zastanowił się przez chwilę, czy kiedykolwiek w historii moda zmywała tak skutecznie ludzkie twarze. Wiedział, że nie zdobędzie się teraz na uczciwą odpowiedź na to pytanie.

Czuł się rozżalony i pokonany. Gdzież byli ci ludzie, których rysował całą noc? Dlaczego ukryli się przed nim? Dlaczego przywdziali maski? Czuł, że musi jeszcze gdzieś iść, powałęsać się po ulicach do rana. Gdyby wrócił teraz do domu, zniszczyłby wszystkie szkice, podarłby je na strzępy. Zatrzymał się w hallu, prawie bliski tego, aby usiąść naprzeciw śpiącego staruszka i zdrzemnąć się w miękkim fotelu.

Na schodach prowadzących do pokoi hotelowych na piętrze kłóciła się jakaś para. On był świetnie ubrany w błękitną gabardynę, ona miała białą suknię tak obcisłą, że bez niej wydawałaby się mniej goła.

– Dywan! – krzyczała dziewczyna. – Bez dywanu nie wejdę!

Mężczyzna popychał ją delikatnie ku górze, zatrzymała się i zaczęła gniewnie tupać nogami.

Grzegorz mimo woli spojrzał na jej stopy – pięty miała różowe, jak dziecko.

– Skąd ja ci wezmę dywan? – perswadował mężczyzna cicho. Był już niemłody, dobrze wychowany pan, który rad by uniknąć sensacji przy sprowadzaniu dziewczyny do pokoju.

– Dywan! – wrzeszczała panna. – Dywan na schody!

Mężczyzna rozejrzał się bezradnie.

Grzegorz ubawiony sceną, zbliżył się kilka kroków i przyjrzał mu się bezceremonialnie. Miał bladą twarz i krople potu na czole. Musiał być po kilku dobrych wódkach, a przy tym podniecił się tą smarkatą, która żartowała sobie z niego.

– Skąd ja ci wezmę dywan? – powtórzył pokornie.

– Stamtąd! – dziewczyna wskazała nogą drzwi kawiarni. Przytrzymywany tylko palcami pantofelek zakołysał się w powietrzu. – Stamtąd! – powtórzyła. – Tam jest pełno dywanów! – Złapała spojrzenie Grzegorza i uśmiechnęła się do niego.

Pan w gabardynie rozejrzał się po hallu, zakręcił się jakoś dziwnie wokół własnej osi i wpadł do ciemnej kawiarni.

Rozległ się odgłos przesuwanych brutalnie stolików, dźwięk tłuczonego szkła. Staruszek obudził się w fotelu i patrzył przed siebie, nie wiedząc do kogo skierować pretensję za przerwanie tak miłego snu. Portier wybiegł zza lady recepcji, z sali dansingowej wysypali się kelnerzy. Tumult wszczął się niesłychany.

Dziewczyna zeszła ze schodów i wzięła Grzegorza pod ramię.

– Chodźmy! – powiedziała spokojnie. Ziewnęła.

Na dworze owinęła się szalem, który dotąd trzymała w ręku. Było już prawie jasno i dopiero teraz w ostrym świetle poranka Grzegorz zobaczył, jak młoda, jak świeża była jej twarz.

– Idiota! – parsknęła śmiechem. – Czy widziałeś w życiu większego idiotę?

Wciąż się śmiała, opierając się o obmurowanie podjazdu. Usta miała soczyste, wypukłe i dużo w nich zębów białych jak śnieg. Grzegorz nie mógł się obronić przed wrażeniem bogactwa, prawie nadmiaru tej olśniewającej bieli. Smaczna! – pomyślał.

Zatrzymała się na ulicy pod kasztanem, który drżał od świergotu ptaków.

– Pójdziesz do mnie? – spytała.

Nic nie odrzekł.

– Nie bój się, to nie będzie cię kosztować. To nie będzie cię nic kosztować.

Grzegorz wciąż milczał.

Podsunęła mu pod nos rękę. Dwa brylanty, jak groch, zamigotały na palcu. Gwizdnęła.

– Pieniędzy u mnie dosyć. Tata – sława na całą Warszawę! A ja jestem córeczka-jedynaczka. No więc co? – przybliżyła się. – Nie masz ochoty? – Zajrzała mu w twarz z bliska niedowierzającymi oczyma. – Nie, to nie – powiedziała bez urazy. – Zdarza się. Możemy porozmawiać o literaturze. Co myślisz na przykład o Faulknerze?

– Zamilknijże na chwilę! – krzyknął Grzegorz. – Ptaki śpiewają!

Podniosła oczy w górę, potem opuściła powieki.

Zielona korona kasztana grała jak mała filharmonia.

To jest piękniejsze niż najwspanialszy pomnik – pomyślał Grzegorz ze smutną pokorą. Oderwał się od drzew i skierował ku morzu.

Dziewczyna ruszyła także.

– Czy mogę pójść z panem? – spytała cicho.

Wzruszył ramionami na znak, że jest mu to naprawdę obojętne.

Mimo to szła za nim, trzymając się o kilka kroków z tyłu, pokorna prawie, jak Gwóźdź, kiedy wyczuwał, że pan jest w złym humorze.

W połowie mola Grzegorz zaczął się rozbierać. Nosił ze sobą zawsze pływki na wypadek, gdyby mu przyszła ochota się wykąpać.

– Na co czekasz? – rzucił do dziewczyny.

Błyskawicznie ściągnęła z siebie sukienkę, zrzuciła z nóg pantofelki. Nie miała na sobie żadnej bielizny prócz fig. Dął chłodny, poranny wiatr – na jej udach i ramionach wystąpiła gęsia skórka. Zerknęła niepewnie ku wodzie.

– Na co czekasz? – powtórzył znów Grzegorz.

Patrzyła na niego z wyrzutem, przestępując z nogi na nogę, skulona i zziębnięta. Podszedł do niej, chwycił wpół i wrzucił w wodę jak wór piasku. Sam skoczył za nią – nie był pewien, czy umie pływać. Dziewczyna w morzu odzyskała jednak fantazję. Pływała niespodziewanie dobrze, dorównując mu w crawlu.

Pewny jej bezpieczeństwa, mógł więc przestać troszczyć się o nią. Przy chłodnym powietrzu woda wydawała się ciepła, przytulna jak kołdra, którą z radością wciąga się na grzbiet. Pomyślał z żalem o Gwoździu zamkniętym w pustej pracowni. Na pewno obudził się i rozpacza w samotności. Obiecał sobie, że będzie dla niego dobry przez cały dzień, że okaże mu wiele czułości i uwagi. Ale równocześnie przypomniał sobie szkice i spotkanie umówione z chłopcem na plaży – i twarz mu się zasępiła. Podpłynął do mola i czepiając się słupów wydostał się na deski. Ubrał się szybko i miał zamiar odejść, gdy powstrzymało go wołanie dziewczyny.

Pomógł jej wyjść na pomost i otulił szalem. Dzwoniła zębami.

– Jeśli dostanę zapalenia płuc i umrę, będzie mnie pan miał na sumieniu.

– Nie dostaniesz zapalenia płuc. Jesteś zdrowa jak koń, przecież to widać.

Roześmiała się.

– Dziękuję panu.

Wyjęła z torebki lusterko i zaczęła układać mokre włosy w modne kosmyki nad czołem.

Grzegorz poczekał, aż skończy, a potem podszedł i zgarnął dłonią do tyłu całą tak misternie wypracowaną fryzurę.

– Pokaż no się! – mruknął.

Zmrużył powieki i długo patrzył na jej twarz, odsłoniętą, posłusznie uniesioną ku niemu. Była to twarz Ofelii, która się nie utopiła ani nie poszła do klasztoru.

– Będziesz mi pozować – powiedział Grzegorz. – Nazywam się Bień.

– Malarz! – krzyknęła.

– Rzeźbiarz – sprostował bez urazy.

– Ach, widziałam przecież pana wystawę w Zachęcie – poprawiła się z gwałtownym rumieńcem.

– To nieważne – machnął ręką. – Długo tu będziesz?

– Całe wakacje.

– Tyle mi nawet nie potrzeba. Pozowanie jest płatne. Jak masz na imię?

– Be.

– Jak?

– Be. Benedyktyna. Niech pan sam powie, co można myśleć o rodzicach, którzy tak nazywają córkę? A wszystko dlatego, że stary ma na imię Benedykt.

– Kto?

– No, ojciec. I przez to ja mam cierpieć przez całe życie.

– Nie widzę powodu do cierpienia. Beńka – piękne imię.

– Niech się pan tylko nie waży mnie tak nazywać!

– Nie krzycz, bo cię wrzucę po raz drugi do wody. Będę cię właśnie tak nazywał. U mnie nawet pies ma przyzwoite imię.

Nadąsana nie zapytała jakie. Grzegorz zaś, znów przypomniawszy sobie psa, zbierał się ostatecznie do odejścia.

– A więc, Beńka – powiedział – jeśli chcesz mi pozować, przyjdź na plażę koło Kamiennego Potoku. Będzie tam już na mnie czekał pewien chłopiec. Nosi okulary i nie wygląda na dyskobola, ale to on właśnie będzie twoim partnerem.

Milczała, wciąż pochmurna.

Grzegorz oddalił się, nie czekając na odpowiedź.

Wbrew przewidywaniom Gwóźdź nie rozpaczał. Leżał zwinięty na swoim miejscu i ostentacyjnie nie zauważył wejścia pana. Grzegorz postał przy nim przez chwilę, ale gdy pies się nie poruszył, rozebrał się i rzucił na łóżko.

Śniły mu się piękne dziewczęta, obejmujące ramionami o okrągłych łokciach szyje młodych uczonych.

Lato nagich dziewcząt

Подняться наверх