Читать книгу Uciekinier - Stephen King B. - Страница 9
…Minus 099
odliczanie trwa…
ОглавлениеZanim Richards wyszedł na ulicę, deszcz zmienił się w ulewę. Wskaźnik olbrzymiego termometru na domu naprzeciwko zatrzymał się na dziesięciu stopniach. W ich mieszkaniu musiało więc być około szesnastu stopni, a Cathy miała grypę. Szczur spacerował leniwie po spękanej i nierównej nawierzchni ulicy. Po przeciwnej stronie, na rozpadających się osiach stał i rdzewiał wrak humbera z 2013 roku. Został całkowicie rozebrany — zniknęły nawet dekle i łoże silnika, ale gliniarze nie zabrali go z ulicy. Rzadko zapuszczali się w południowe rejony Kanału. Co-Op City było jedną wielką wylęgarnią radioaktywnych szczurów, na którą składały się parkingi, puste sklepy, centra handlowe i opustoszałe boiska. Prawo ustanawiały tu gangi motocyklowe, a informacje o nieustraszonych oddziałach policji blokowej były wierutną bzdurą. Na ulicach panowała głęboka cisza. Jeśli trzeba było wyjść z domu, należało zaopatrzyć się w pojemnik z gazem.
Szedł szybko, nie rozglądając się. Nie myślał o niczym. Powietrze było gęste, przesiąknięte siarką. Cztery motocykle minęły go z rykiem. Ktoś rzucił w niego niewielkim postrzępionym kawałkiem asfaltowej nawierzchni. Uchylił się z łatwością. Dwa pneumobusy przejechały obok, omiatając go strumieniem powietrza, ale nie machnął w ich stronę, by się zatrzymały. Dwadzieścia nowych dolarów — zasiłek dla bezrobotnych — rozpłynęło się gdzieś. Nie miał pieniędzy, aby uiścić opłatę za przejazd. Przypuszczał, że członkowie gangów ulicznych domyślili się, że jest bez grosza. Dotarł do celu przez nikogo nieniepokojony.
Wieżowce, koncerny, wysokie ogrodzenia i parkingi były puste, jeśli nie liczyć rozebranych doszczętnie wraków. Obsceniczne hasła wypisywano kredą na chodnikach i w rynsztokach. Na spękanych szarych ścianach nabazgrano: FRAJERZE, UWAŻAJ, ŻEBY SŁOŃCE NIE WYPALIŁO CI USZU. SZMALOWNI OLEWAJĄ BIEDAKÓW. TWOJA MATKA CIĄGNIE DRUTA. MAM CHĘĆ OBRAĆ TWOJEGO BANANA. TOMMY TO ĆPUN. HITLER TO BYŁ KTOŚ! MARY, SID. WYRŻNĄĆ WSZYSTKICH PEDAŁÓW. Stare lampy sodowe, założone jeszcze w latach siedemdziesiątych, wytłuczono kamieniami i kawałkami asfaltu. Żaden technik nie przybył jednak, aby je naprawić. Ich usługi były zbyt drogie. Technicy na krok nie opuszczali centrum miasta, nie pojawiali się na przedmieściach.
Na ulicy panowała cisza, jeżeli nie liczyć wznoszącego się, a potem opadającego szumu przejeżdżających pneumobusów i echa kroków Richardsa. To pole bitewne ożywało dopiero nocą. Za dnia przedmieście było szarym, ponurym, milczącym terytorium, a na ulicach można było dostrzec jedynie koty, szczury i grube, białe robaki kłębiące się w stertach odpadków i śmieci. Dominującym zapachem wspaniałego roku 2025 była dusząca woń rozkładu. Kable sieci Free Vee biegły głęboko pod ulicami miasta i nikt, może poza jakimś szaleńcem lub rewolucjonistą, nie próbował ich uszkodzić. Free Vee to produkt marzeń. Scag kosztował dwanaście starych dolarów za torebkę, Frisco Push — dwadzieścia. Free Vee dostępne było za darmo. Nieco dalej, po drugiej stronie Kanału maszyna snów pracowała przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pracowała na nowe dolary, które były tylko dla zatrudnionych. Na południe od Kanału, w Co-Op City mieszkało około czterech milionów bezrobotnych.
Richards przeszedł prawie pięć kilometrów. Liczba napotykanych przez niego sklepów monopolowych i smoke-shopów nagle wzrosła. Potem pojawiły się pierwsze sex-shopy (Dwadzieścia cztery rodzaje wymyślnych perwersji erotycznych! Wypróbuj wszystkie!), burdele, Emporium Krwi. Wielbiciele trawki siedzieli na motocyklach na każdym rogu, z trzewiami wyżartymi przez narkotyki i dobiegali kresu swego plugawego życia. Widział teraz dokładnie olbrzymie i lśniące drapacze chmur, których szczyty tonęły gdzieś wśród obłoków. Najwyższy był stupiętrowy Gmach Gier, którego górna połowa skrywała się w kłębach smogu i chmur. Skoncentrował swoją uwagę na wieżowcu i przeszedł tak następne dwa kilometry. Na drodze napotykał teraz wytworne kina i sklepy. Nie było już tanich barów, tylko smoke-shopy. Na każdym rogu stał uzbrojony policjant. Minął park miejski. Wytwornie ubrane matki patrzyły na rozbawione dzieci, które biegały po trawiastych alejkach. Przy bramie po obu stronach stali gliniarze.
Przeszedł przez most na Kanale. Kiedy zbliżał się do Gmachu Gier, ten zdawał się rosnąć w oczach, stawał się coraz bardziej nieprawdopodobny z rzędami biurowych okien przypominających połyskujący marmur. Policjanci obserwowali go gotowi przegnać gdzie pieprz rośnie, gdyby uznali, że mają do czynienia ze zwykłym włóczęgą. W mieście człowiek w szarych, luźnych spodniach, o kiepsko przyciętych włosach i podkrążonych oczach mógł zmierzać tylko w jednym kierunku — w stronę Gmachu Gier.
Eliminacje wstępne zaczynały się zazwyczaj w południe. Kiedy Ben Richards ustawił się w długiej kolejce za ostatnim mężczyzną, znajdował się niemal w cieniu olbrzymiego budynku. Gmach Gier był jednak wciąż ze dwa kilometry przed nim. Kolejka przypominała ogromnego węża. Wkrótce za nim ustawili się następni. Gliniarze przyglądali się im, oparłszy dłonie na kolbach rewolwerów lub rękojeściach pałek. Uśmiechali się anonimowymi, pogardliwymi uśmieszkami.
— Ten to wygląda jak półgłówek, no nie, Frank? Na takiego wygląda.
— Ten to sprawia wrażenie, jakby czekał tylko na kąpiel w budynku. Wyobrażasz sobie?
— Sukinsyny. Ja tam bym…
— Pozabijaliby własne matki dla…
— Cuchną, jakby nie kąpali się od…
— Nic mnie tak nie cieszy jak…
Z opuszczonymi głowami, w strugach deszczu, kręcili się tak bez wyraźnego celu. Chwilę później kolejka zaczęła wolno przesuwać się naprzód.