Читать книгу Nasze małe kłamstwa - Sue Watson - Страница 4

ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

Gdybyście pokazali mi fragment filmu z życia, jakie będę wiodła jako dorosły człowiek, nigdy bym wam nie uwierzyła. Dorastałam w mieszkaniu komunalnym jako jedyne dziecko samotnej matki, która sobie nie radziła i oddała mnie opiece społecznej, gdy miałam trzy lata. Moje dzieciństwo było zlepkiem dni w domach dziecka, rodzinach zastępczych, darmowych posiłków i prześladowań ze strony innych dziewcząt. Nigdy nie chciałam, żeby moje własne dzieci przeżyły coś podobnego, a kiedy poznałam Simona, wiedziałam, że może zaoferować mi i naszym wspólnym dzieciom rodzinę, jakiej pragnęłam. I mimo tego, co kryje się pod powierzchnią, mimo tego swędzenia pod skórą, tej cichej tortury w mojej głowie, myślę, że w końcu mi się udało.

Nasze życie jest niczym artykuł z dodatku niedzielnego do gazet: dzieci są cudowne, mąż jest przystojny, a ja, kiedy mam dobry dzień, jestem atrakcyjną mamą trojga dzieci. Mieszkamy w przepięknym domu, w korytarzu stoi pięć par kaloszy od Barboura – małe, w kaczuszki dla chłopców, w kwiatki dla Sophie i duże zielone Simona. Dzieci już oczywiście ze swoich wyrosły, ale sam widok kaloszy porządnie ustawionych i czekających, aż wypełnią jej malutkie stopy, sprawia, że robi mi się cieplej na sercu, zwłaszcza w gorsze dni.

Uwielbiam moją rodzinę i włączam się we wszystkie aktywności, od wspólnego spaceru w parku po przyjęcia urodzinowe dzieci. Upewniam się, że wszyscy są odpowiednio ubrani na każdą okazję i że organizacji nie można nic zarzucić. Któregoś dnia poszliśmy z Sophie i chłopcami na spacer do pobliskiego wiejskiego lasku, żeby zebrać trochę kasztanów. Oczywiście ja, jak to ja, zrobiłam z tego sesję zdjęciową. Uparłam się, żeby dzieci założyły swoje nowe, pasujące do siebie kurtki i szaliki z Bodena1, a kiedy wpadliśmy po drodze na jedną z mam ze szkoły, ta uśmiechnęła się z zachwytem.

– Niesamowite. Trójka dzieci, a ty zawsze wyglądasz tak dobrze. Dzieci też… zupełnie jak jedna z tych rodzin, które widuje się w żurnalach – westchnęła, potrząsając głową z podziwu.

Jej komplement wielce mnie uradował, ale kiedy już pożegnaliśmy się z nią i ruszyliśmy do domu, poczułam ukłucie smutku. Gdyby tylko znała prawdę. W domu numer 5 przy Garden Close (opisanym przez agentów nieruchomości jako „prestiżowy dom rodzinny, znajdujący się na obszarze wspaniałego prywatnego parku”) nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Udawanie, że ma się wszystko pod kontrolą i wszystko przychodzi człowiekowi łatwo, jest cholernie ciężką pracą i wymaga ode mnie sporego wysiłku. Są dni, w których zmagam się z wysokimi oczekiwaniami w stosunku do samej siebie. Nigdy tak naprawdę nie jestem w stanie odpocząć, nie mogę zostawić niczego przypadkowi, ponieważ dla Simona wszystko musi być idealne. I kto by go winił? Jak sam zauważył, ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje po powrocie do domu po koszmarnym dniu, jest potknięcie się o drewniany pociąg lub przywitanie przez brudne, rozwrzeszczane dzieciaki i pusty stół zamiast obiadu. Chcę, żeby wszystko w naszym domu było doskonałe, i na przykład dzisiaj spędziłam w związku z tym kilka godzin, gapiąc się na próbki farb na ściany w dużym pokoju. Naprawdę trudno mi się było skoncentrować, ale wreszcie wybrałam najmniej kontrowersyjną „Biel domową”. Podobno jest to przełamana biel, sprawiająca cytrusowe wrażenie świeżości. Już sam opis sprawił, że poczułam się oczyszczona. Podoba mi się pomysł nowych, świeżych białych płaszczyzn na ścianach, pokrywających wszystko jak wapno do bielenia ścian. Pozostawiona samej sobie, wypełniłabym cały dom plamami kolorów: bijącą w oczy różową ścianą, niepasującymi do siebie poduszkami w barwach podstawowych, aksamitem, jedwabiem i frędzlami. Uśmiecham się do siebie, jadąc do szkoły po chłopców. Mogę sobie jedynie wyobrazić reakcję Simona na widok jasnoróżowej ściany. Powiedziałby zapewne, że to wulgarne. I prawdopodobnie miałby rację. Kiedyś potrafiłam dobierać kolory – moja dawna nauczycielka plastyki powiedziała, że sprawiam, iż barwy zaczynają „śpiewać”. Było to jednak, zanim dowiedziałam się, że Simon preferuje podejście w stylu „mniej oznacza więcej”. A podczas terapii nauczyłam się ważnej rzeczy – że trzeba iść na kompromis.

Mamy czekają już na swoje dzieci na boisku szkolnym, rozmawiając o wakacjach. Stoję z boku, czekając cierpliwie na akceptację. Ponieważ dzieci zaczęły tutaj naukę zaledwie w lutym, w środku roku szkolnego, nadal jestem „nową dziewczyną” i muszę zapracować na przywilej automatycznego włączenia do grupy. Nie mogę przecież tak po prostu zaprosić ich do siebie po szkole na lampkę wina ani też pójść z nimi na drinka po szkole w ich ogrodzie, podczas gdy dzieci będą się bawić na trawie. Wyobraźcie sobie, co by to było, gdyby Simon wrócił do domu, a mnie tam nie było? Przeraziłby się – zwłaszcza gdyby zastał w domu stadko podchmielonych matek i rozbrykane dzieciaki szalejące w naszym ogrodzie. Od kiedy chłopcy zaczęli szkołę, otrzymywałam zaproszenia na charytatywne poranki przy kawie, wieczorne wyjścia w grupie mam, kluby książek, wieczory z prosecco i tym podobne. Bardzo bym chciała przyjąć któreś z nich, ale nie mogę. To nie byłoby w porządku wobec Simona, gdybym miała zostawić go z dziećmi na głowie po tym, jak cały dzień spędził w pracy. Poza tym nie jestem głupia. Wiem, że te kobiety tak naprawdę wcale mnie nie chcą na tych swoich „dziewczyńskich wieczorkach”. Jestem pewna, że zapraszają mnie jedynie z uprzejmości i że jestem tolerowana wyłącznie ze względu na Simona. Jestem żoną przystojnego chirurga i pomimo tego, że socjalizuję się z matkami przy szkolnej bramie w minimalnym zakresie, mój status pozwala mi na stanie się częścią ich grupy, ponieważ chcą, abyśmy oboje pojawiali się na ich wieczornych przyjęciach. Simon określa te kobiety jako „niedorzeczne”, a ponieważ rozmawiają głównie o opłatach szkolnych i aromatyzowanych świeczkach, w zasadzie przyznaję mu rację. Uśmiecham się i potakuję, ale tak naprawdę nie jestem z nimi. Rozglądam się za Jen.

– Widziałam dziś rano twojego męża, kiedy podrzucił dzieci do szkoły – mówi Francesca, jakby Simon był jakąś gwiazdą rocka. Jest samicą alfa, inne „dziewczyny” otaczają ją motywowane wyłącznie jej aprobatą, niczym zapatrzone nastolatki. W szkole pewnie by się nade mną znęcała, ale teraz jestem żoną liczącego się człowieka. – Masz szczęście. Chciałabym, żeby mój mąż pozwolił mi na chociaż jeden poranek w łóżku – dodaje, a pozostałe kobiety chichoczą, nie dlatego, że było to zabawne, lecz dlatego, że ona to powiedziała.

– Nie leżałam w łóżku, tylko o szóstej nad ranem piekłam chleb. – Bronię się, zaniepokojona, że mogą uznać mnie za gorszą, niż jestem. Nie chcę, żeby ktokolwiek zaczął myśleć, że znów jestem chora, chociaż oczywiście nie wiedzą nic o mojej przeszłości. To nowe miejsce: nowy początek. Słyszę głos Simona: „Nikt nie musi się o tym dowiedzieć, Marianne, tak długo, jak będziesz się odpowiednio zachowywać”. Tak więc kontynuuję tłumaczenie mojej nieobecności pierwszego dnia nowego roku szkolnego. Niewybaczalne.

– Simon podwiózł dzisiaj chłopców tylko dlatego, że przejeżdża obok szkoły w drodze… – Nadal rozpaczliwie usiłuję sprawić, żeby zrozumiały. Jestem dobrą mamą.

– … do szpitala, tak wiem. – Francesca się uśmiecha, lustrując mnie od stóp do głów. Zastanawia się pewnie, co Simon we mnie widzi. Obdarzyła mnie podobnym spojrzeniem na grillu, który zorganizowała przed szkolnymi wakacjami. Nadziewała surowe mięso na patyki i rozmawiała z Simonem o brexicie. Mój mąż uwielbia dyskutować na tematy polityczne i o światowych wydarzeniach, ale próby Franceski, aby wykazać się wiedzą, gdy jej rzęsy trzepotały, a kurczak smażył się na grillu, wyglądały doprawdy śmiesznie. Nie wiem nawet, dlaczego Simon zgodził się przyjść na to przyjęcie, ale raz w życiu nie odmówił i oczywiście bez wysiłku oczarował wszystkich tam obecnych.

Odwracam się, czując się zdemaskowana, i natychmiast ogarnia mnie ulga na widok Jen, chwiejnie kroczącej po żwirze, z kluczykami od samochodu w dłoni, machającej do mnie i wołającej mnie po imieniu. Mam ochotę puścić się biegiem w jej kierunku. Jest moim ocaleniem w tej enklawie napastliwych mamusiek z ustami wymalowanymi różową szminką. Simon mówi, że największy problem w tej szkole stanowią kliki matek, które podobno wszystkie wyszły dobrze za mąż i zachowują się w związku z tym, jakby wygrały los na loterii.

– Kto się wróblem urodził, kanarkiem nie umrze, Marianne, a uwierz mi, te kobiety są zdecydowanie bardziej wróblami niż kanarkami – powiedział. Na nieszczęście Sophie go usłyszała i wyzwała go od „pieprzonych mizoginistów”, co strasznie go zdenerwowało. Był tak oburzony jej słownictwem, że zabronił jej iść na bal na zakończenie szkoły. Sophie płakała przez to całymi dniami. Co prawda ostatecznie Simon się poddał i pozwolił jej iść, ale myślę, że przez całą tę awanturę bal stracił w jej oczach na atrakcyjności. Próbując jej to wynagrodzić, Simon zaoferował, że pokryje koszt wynajmu limuzyny, którą Sophie miała dzielić z koleżankami. Jego propozycja odniosła jednak odwrotny skutek i w odpowiedzi usłyszał od córki, że nie może „wszystkiego załatwić za pomocą pieniędzy”. Nie włączałam się w tę sprawę, ale było mi żal Simona, kiedy w wieczór balu Sophie odjechała na motocyklu wraz z jednym z jej kolegów z klasy. Simon uwielbia swoje dzieci, choć nie zawsze podejmuje właściwe decyzje, ale komu się to udaje? W każdym razie Jen powiedziała nam, że ona też pojechała na swój bal na motocyklu i nic się jej z tego powodu nie stało. Wątpię, żeby była to prawda, ale chociaż Simon nie jest jej fanem, tym razem ten komentarz pomógł go jakoś udobruchać. Jen jest pod tym względem świetna. Potrafi sprawić, że człowiek czuje się dobrze we własnej skórze. Zawsze mnie uspokaja i rozśmiesza, nawet wtedy, kiedy mam depresję. Inne mamy nie są aż tak zabawne jak Jen, ale jestem pewna, że kiedy już swoje „odrobię w polu” i zaakceptują mnie w pełni, okażą się w porządku i komentarze Simona na ich temat będą lekko niesprawiedliwe. Dzięki Bogu, Simon nigdy nie mówi im tego wszystkiego w twarz. O ile pamiętam, nie miał problemu z flirtującą Francescą nie tylko podczas zorganizowanego przez nią grilla, ale również kiedy sparowano go z nią podczas tomboli na szkolnym festynie. Nigdy nie zapomnę, w jaki sposób wpatrywała się w oczy mojemu mężowi, jednocześnie sięgając ręką do misy z losami, aby wyłowić zwycięzców.

– Hej. Miło cię widzieć. Szkoda, że nie dałaś rady spotkać się ze mną dziś rano na kawę. – Jen ściska mnie mocno, wypełniając moje nozdrza zapachem Fracas, kosztownych francuskich perfum, których często używa. Są skomponowane na bazie tuberozy, seksowne i bardzo pasujące do Jen. Nie widziałam jej od czasu szkolnego pikniku pod koniec lipca, więc mamy sporo do nadrobienia.

– Tak… przepraszam, że nie dałam rady, Jen. Miałam sporo na głowie – odpowiadam zagadkowo, z nadzieją, że zabrzmi to, jakbym prowadziła nader ekscytujące życie, a nie zajmowała się sprzątaniem i studiowaniem próbek farb przez cały dzień.

– Och, nie ma sprawy. Simon wyjaśnił, że nie czujesz się najlepiej. Podobno bolała cię głowa?

– Och… tak, faktycznie, ale poza tym miałam jeszcze sporo rzeczy do załatwienia – mówię niepewnie. Dlaczego Simon zawsze opowiada, że jestem chora? Daję słowo, mężczyźni nie mają ani krzty wyobraźni, jeśli chodzi o usprawiedliwienia. Nie dalej jak w zeszły weekend sąsiedzi zaprosili nas na drinki. Sophie miała wyjść na miasto, więc nie było nikogo, kto mógłby zostać w domu z chłopcami, ale zamiast powiedzieć prawdę i podziękować za zaproszenie, Simon uparł się, że jedno z nas powinno tam pójść. Nominował oczywiście siebie, a już na miejscu powiedział wszystkim, że musiałam zostać w łóżku z powodu okropnej migreny. Nie miałam o tym pojęcia, dopóki następnego dnia nie wpadłam na parę na spacerze z psem. Przywitali mnie tymi słowy:

– Ojej, czy powinnaś w ogóle wychodzić po tym, jak bardzo cię zmogła ta migrena?

Po wydarzeniach zeszłego roku nie chcę, żeby ludzie myśleli o mnie różne rzeczy i jeśli to rzeczywiście jest nowy początek, oboje powinniśmy być szczerzy co do tego, w jakim punkcie się znajduję. Wiem, że w przeszłości Simon używał „migren Marianne” jako przykrywki do wszystkiego. Mam jednak wrażenie, iż wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że to eufemizm. „Marianne znów ma migrenę”, oznaczało z całą pewnością: „Marianne znów odbiło”.

– Jak tam wakacje? – pytam Jen. Taka zwyczajowa gadka o sierpniu. Jen i jej mąż, Peter, są właścicielami trzech domów: prawie-dworku, w którym mieszkają tutaj, weekendowego domku w Kornwalii oraz wiejskiej posiadłości we Francji.

– Wspaniale. We Francji dzieciaki przez trzy tygodnie nie wychodziły z wody. Były okropne, robiły za dużo hałasu i strasznie przeklinały… niektórych słów nigdy przedtem nie słyszałam. – Zważywszy na to, że jej najmłodsza pociecha ma zaledwie trzy lata, mam wrażenie, że to lekka przesada, ale to cała Jen. – Peter był jak zwykle obrzydliwy i zrzędliwy – ciągnie. – Na szczęście musieliśmy spełnić małżeński obowiązek tylko dwa razy i w obu przypadkach byłam pijana, więc prawie nic nie pamiętam – chichocze.

Czasami Jen szokuje mnie rzeczami, które mówi i robi. Na przykład wtedy, kiedy z okazji Dnia Czerwonego Nosa sprzedała na aukcji całusa dyrektorowi szkoły – i dała mu go, bez ograniczeń. Żona dyrektora chyba nie była zbyt zachwycona, kiedy dowiedziała się, że pocałunek był jak najbardziej w stylu francuskim i że za 50 pensów jej mąż dostał dużo więcej, niż się spodziewał. Simon uważa, że Jen jest wulgarna, ale ja lubię jej pewność siebie – zapewne dlatego, że jest to cecha, której nigdy nie posiadałam. Poza tym Jen jest zabawna, serdeczna i nigdy nie stroni od intymnych rozmów ze mną, zupełnie jakbyśmy przyjaźniły się od zawsze.

Zaraz po przeprowadzce tutaj, kiedy jeszcze nikogo nie znałam, Jen od razu do mnie podeszła w szkole.

– To ty jesteś żoną chirurga? – spytała, a ja pokiwałam głową, wzdrygając się lekko na ten tytuł i jednocześnie czując zażenowanie. Wszyscy zauważają Simona, gdziekolwiek byśmy mieszkali. Ma po prostu w sobie coś takiego. Jest bardzo przystojny i czarujący, a kiedy ludzie dowiadują się, czym para się zawodowo, zawsze są pod wrażeniem. Rzadko przyjmujemy zaproszenia na spotkania lub przyjęcia, chociaż otrzymujemy ich wiele. Po szaleńczym tygodniu pracy Simon jest często zbyt wyczerpany, ale od czasu do czasu bierzemy udział w proszonym obiedzie lub przyjęciu charytatywnym. Przyglądam się wtedy, jak wszyscy goście siedzący przy naszym stole są pod wrażeniem. Ciemne włosy Simona opadają mu na jedno oko, kiedy zaczyna coś mówić – jego pasja do pracy chirurga wypełnia powietrze, pulsując w całym pomieszczeniu. Jego opowieści o życiu, śmierci i wszystkim pomiędzy fascynują ludzi – zwłaszcza kobiety. Organizatorki częstych grillów i proszonych kolacji zawsze chcą jego obecności na swoich przyjęciach. Uwielbiają jego dramatyczne historie pełne krwi i flaków, chwil, w których życie zawisa na włosku i w których on jedną szybką decyzją, jednym wprawnym ruchem przywraca daną osobę do żywych.

Kobiety zsuwają się na brzeg siedzeń, gdy mój wspaniały mąż raczy je wspaniałymi i przerażającymi historiami z sali operacyjnej. Wiem, co sobie myślą, bo ja myślę to samo. Ale to ja jestem szczęściarą… Simon wraca do domu ze mną.

Rozlega się dzwonek na zakończenie zajęć i grupka mam rozprasza się, ale Jen opowiada mi o jakimś okropnym zatruciu pokarmowym, które dopadło ich w Bretanii.

– No więc wylądowaliśmy na cholernym ostrym dyżurze… Oliver wymiotuje krwią prosto na moją batystową suknię… Dlaczego się uśmiechasz, Marianne? – Wygląda na zdziwioną. A ja wiem, że w tamtej chwili bardziej martwiła się o swoją sukienkę niż o krwawiące dziecko w jej ramionach, i bawi mnie ta myśl.

– Ja… ja nie… wcale się nie uśmiecham… jestem wstrząśnięta – odpowiadam. Jen kiwa głową, a potem ciągnie dalej, a ja czuję wyrzuty sumienia. Pragnę zachować się tak, jak chce tego Jen. Wolę, żeby nie myślała o mnie jak o wariatce, i bardzo zależy mi na tym, żeby mnie lubiła. Znam ją zaledwie od kilku miesięcy, ale stała się dla mnie najbliższym odpowiednikiem najlepszej przyjaciółki; kimś, komu mogę się zwierzyć i z kim mogę się pośmiać. Już od dawna nie czułam takiej bliskości z inną kobietą. Kiedy zostaje się żoną kogoś takiego jak Simon, nie potrzebuje się wielu przyjaciół. Poza tym zawsze obawiałam się nawiązywania bliskich przyjaźni, ponieważ w przeszłości tak zwani przyjaciele mnie zawiedli. Jak mawia Simon: „Jeśli naprawdę są twoimi przyjaciółmi, zaakceptują cię bez względu na wszystko”. Przypuszczam więc, że ci, którym, jak sądziłam, na mnie zależało, wcale się mną nie przejmowali. Ale Jen jest inna: tak bardzo zajmuje ją jej własne życie, że nie usiłuje skraść mi mojego.

Jest dość ciepło jak na wrzesień, w powietrzu czuć jeszcze ślady lata. Jen korzysta z tej pogody. Ma na sobie obcisłą lnianą sukienkę w kolorze mięty. Pastelowy odcień pasuje do jej karnacji, a pełny biust i opalony dekolt nie umyka uwadze kilku mężów czekających na boisku na swoje pociechy. Jen wydaje się nie zauważać ich zainteresowania. Poprawia swoją jasną fryzurę w stylu Marilyn Monroe i z obrzydzeniem zamyka wielkie błękitne oczy, przywołując najświeższe wspomnienia seksu ze swoim mężem.

W mojej głowie pojawia się nagle znowu Caroline i tym razem myśli o niej zagnieżdżają się na dobre. Walczę z nimi, pragnąc, aby zniknęły, aż wreszcie nieco słabną i jestem w stanie uśmiechnąć się do Jen. Kiwam głową i mam nadzieję, że nie zauważyła mojej chwilowej dekoncentracji. Prawdopodobnie trochę za bardzo się staram zadowolić Jen, bo tak bardzo chcę mieć przyjaciółkę. Naturalne zachowanie jednak przychodzi mi z trudnością. Chociaż, z drugiej strony, nie jestem już pewna, która Marianne jest tak naprawdę „naturalna”. Z ulgą widzę, jak szkolne drzwi otwierają się i nie muszę już udawać, że jestem „sobą”. Teraz mogę płynnie przełączyć się na tryb „mamy”. Dzieci dopełnią wszelkie moje braki.

Po kilku minutach uczniowie wychodzą na boisko niczym mali żołnierze i robi mi się na ten widok smutno. Wolałabym, żeby mogli wybiec, krzycząc i rzucając tornistrami, ale ta szkoła bardzo ściśle przestrzega dyscypliny i dzieci nie ważą się wyłamać. Simon mówi, że to jedna z rzeczy, za które lubi tę placówkę, a kiedy próbowałam przekonać go do znalezienia bardziej artystycznej szkoły dla Alfiego, który uwielbia rysować, sprzeciwiał się, argumentując, iż instytucje dydaktyczne skupiające się na sztukach pięknych pozwalają dzieciom zachowywać się jak dzikusy. Tak więc jesteśmy tutaj, w szkole podstawowej Brownhills, w której nie ma zbyt wielu zajęć plastycznych, za to sporo gimnastyki i która podchodzi do dyscypliny z iście militarnym zacięciem. Po Charliem spływa to jak woda po kaczce i jestem pewna, że Alfie koniec końców również się przyzwyczai. Poza tym dobrze im zrobi nieco dyscypliny. Sophie jest w ostatniej klasie podstawówki – filia tej samej szkoły, ale kilometr dalej – i szczerze jej nienawidzi. Poprzednią również niezbyt lubiła, ale, jak to mawia jej tata, czy ktoś kiedykolwiek lubił szkołę?

Jen i ja witamy się z dziećmi, w przerwach pomiędzy kolejnymi strzępkami opowieści o zatruciu owocami morza oraz zabawnymi historyjkami o unikaniu seksu z Peterem, jej starszym, bogatym mężem.

– Przyprawia mnie o dreszcze. – Jen się krzywi i chichocze jak niegrzeczna uczennica, zszokowana i jednocześnie zachwycona swoim brakiem szacunku.

Ruszamy całą grupką w stronę parkingu, gdzie Jen opiera się o swoje czarne audi i trajkocze nieprzerwanie przez kolejne piętnaście minut, streszczając mi przebieg całych swoich letnich wakacji. W międzyczasie metaforyczne kaftany bezpieczeństwa narzucone chłopcom przez cały dzień stopniowo opadają, aż wreszcie bliźniaki wracają do swojego typowego zachowania imitującego dzikie zwierzęta. Kulę się w sobie, kiedy Oliver, syn Jen, wali Charliego w głowę swoim (dość ciężkim) tornistrem. Jednocześnie usiłuję słuchać drobiazgowego opisu przygód Jen na francuskim ostrym dyżurze, gdzie pracował wyjątkowo „apetyczny” lekarz. Oliver próbuje następnie pozbawić życia Alfiego, wypychając go przed maskę poruszającego się samochodu – dokładnie w chwili, gdy Jen opisuje przepyszny obiad złożony z ostryg, którym wraz z Peterem uraczyli się podczas jednego z rzadkich wieczorów tylko we dwoje.

– Nie mam pojęcia, jak ktokolwiek może jeździć na wakacje bez opieki do dziecka. Zupełnie jak w średniowieczu – mówi, broniąc faktu, że Juanita, jej niania, wszędzie z nimi jeździ.

Dyskretnie chwytam Alfiego za poły blezera i trzymam mocno, chociaż próbuje się mi wyślizgnąć. Wiem, że jeśli Jen to dostrzeże, znów nazwie mnie nadopiekuńczą matką, ale ja osobiście nie uważam, że to prawda, zważywszy na rozmiary wozów innych rodziców, z napędem na cztery koła, oraz na to, że Oliver jest maniakiem. Zachowuje się nieobliczalnie i naprawdę poważnie się stresuję, usiłując mieć baczenie na moich chłopców i jednocześnie nie chcąc obrazić Jen tym, że słucham ją jednym uchem. Kiedy jednak Oliver zakłada Charliemu nelsona i zaczyna kręcić się z nim dookoła, trzymając go za szyję, wydaję z siebie cichy okrzyk i mówię:

– Oliver, NIE!

Dzięki temu Jen w końcu zostaje sprowadzona na ziemię i porzuca wspomnienia o Bretanii.

– NATYCHMIAST do mnie, Oliver, ty mały GÓWNIARZU! – krzyczy.

Kulę się w sobie, dostrzegając, jak inne mamuśki wymieniają znaczące spojrzenia. Przypomina mi się komentarz Simona na temat ich statusu „wróbli”. Jen również nie jest kanarkiem, to prawda, ale może właśnie dlatego ją lubię. Dzięki niej mogę być bardziej buntownicza, nawet jeśli tylko i wyłącznie w mojej głowie.

– Och, Marianne, to nie ma sensu. Nie możemy porządnie pogadać, kiedy te małe gnojki nam przeszkadzają, prawda? – Chwyta Olivera w żelaznym uścisku jednej dłoni, drugą przesuwając po swoich gęstych lokach. Wydyma usta. – Dlaczego pieprzone niańki muszą mieć dni wolne? – syczy. – W końcu przecież w życiu Juanity nic się nie dzieje. Widziałaś ją, prawda? Jest utuczona jak świnia i dwa razy bardziej żarłoczna.

Chichoczę, chociaż nie powinnam, bo to bardzo niemiły komentarz. Śmieję się jednak również z ulgi, ponieważ Oliver w końcu został poskromiony i moje dzieci jeszcze dziś przeżyją.

Nadal bezwzględnie trzymając na wodzy syna, Jen znów podejmuje temat francuskiego lekarza, a moje poczucie ulgi nagle zmienia się w niepokój, bo zdaję sobie sprawę z upływu czasu. Zerkam na zegarek. Spóźnimy się na lekcję muzyki chłopców. Musiałam dosłownie błagać pana Mendelsa, żeby zgodził się uczyć Charliego gry na skrzypcach. Jest najlepszy w całej okolicy. Sadie, córka Franceski też do niego chodzi, więc musi naprawdę być świetny. Kiedy oświadczył, że ma już pełny grafik, Simon zasugerował, żebym wróciła i zaproponowała podwójną zapłatę.

– Nigdy nie przyjmuj odmownej odpowiedzi. Pamiętaj, że każdy ma swoją cenę – powiedział. Jak zwykle miał rację. Stary Mendels zgodził się uczyć Charliego. Nie mógł się doczekać zapłaty. Nalegał jednak na jedną sprawę:

– Punktualność, pani Wilson. Jeżeli chłopiec nie pojawi się tutaj na czas, odwołam lekcję i obciążę panią pełną sumą.

Myślę teraz o jego pomarszczonej, starczej twarzy – ale przecież nie mogę tak po prostu się stąd zmyć, bo Jen rozkręciła się na dobre. Czuję, jak robi mi się gorąco w okolicy serca, i mam ochotę krzyknąć, że muszę już iść. Zamiast tego wbijam paznokcie w skórę dłoni i dziękuję bogu mirtazapiny, że pomaga mi zachować kontrolę. Po kolejnych sześciu minutach i czterdziestu pięciu sekundach monologu o francuskim seksownym doktorze muszę jednak przerwać Jen. Czuję się źle z tego powodu, ale nie mam wyboru. Udaje mi się ją udobruchać ogólnikowym planem spotkania na kawę jeszcze w tym tygodniu.

– Tym razem mnie nie zawiedziesz, prawda? – pyta, kiedy otwieram drzwiczki samochodu i zaganiam chłopców na tylne siedzenie. – Kawa i plotki. Już dawno powinnyśmy to zrobić.

– Zdecydowanie. – Wpycham protestujące głośno dzieci do samochodu.

– Tylko żebyś znów nie dostała tej swojej migreny – żartuje, chwytając się za głowę obiema rękoma.

– Nie ma mowy. Jesteśmy umówione. – Uśmiecham się i uruchamiam silnik z nadzieją, że Jen nie przetłumaczyła sobie mojego porannego bólu głowy na coś innego.

W naszym ostatnim miejscu zamieszkania czasami wymykałam się z domu na kawę z Jayne – jedną z mam poznanych w szkole. Potem jednak zachorowałam i myślę, że Jayne nigdy nie wybaczyła mi tego, co jej powiedziałam. I któżby ją za to winił? Ale teraz to już przeszłość, a ja muszę patrzeć w przyszłość.

Zdesperowana, żeby nie spóźnić się na lekcje muzyki chłopców, odjeżdżam spod szkoły zbyt szybko, nagle zdając sobie sprawę, że zapomniałam ich cholernych popołudniowych przekąsek, złożonych z domowej roboty humusu i marchewkowych pałeczek. Chłopcy nie wytrzymają bez posiłku, więc zatrzymuję się na pierwszej napotkanej stacji benzynowej i, z braku humusu, kupuję dwie paczki chipsów i dwa batoniki Mars. Wychodząc ze sklepu z rękami pełnymi kontrabandy, dostrzegam pieprzoną panią Mallory, która właśnie podjechała zatankować samochód. Czym prędzej uciekam. Mallory jest naszą sąsiadką, członkiem klubu tenisowego Simona i aroganckim krówskiem. Gdyby mnie zobaczyła, z całą pewnością doniosłaby o wszystkim Simonowi, włączając w to nazwy, daty i numery seryjne towaru. Otwieram drzwiczki do samochodu, wrzucam jedzenie na tylne siedzenie obok chłopców i, niczym superbohaterka, daję nura do samochodu, ku ogromnej uciesze moich dzieci. Włączam silnik i szybko odjeżdżam, przy akompaniamencie pisku opon i radosnego kwiku dzieci. Śmieję się głośno wraz z nimi: szalona kobieta z dwójką dzieci, prowadząca duży samochód wypełniony przekąskami pełnymi chemikaliów o nazwie zaczynającej się od E – co mogłoby pójść nie tak? Chłopcy nie mają pojęcia, dlaczego wskoczyłam do samochodu, wykonując iście komandoski przewrót, ale wiedzą, żeby absolutnie nie wspominać tacie o tym, że jedli chipsy i marsy.

Kiedy w końcu przestajemy chichotać i dzieci zabierają się do radosnego chrupania chipsów, trochę się rozluźniam. Muszę pamiętać o odkurzeniu samochodu i przewietrzeniu go, żeby Simon nie wyczuł zapachu chipsów krewetkowych i czekolady. Jako doktor bardzo stanowczo podchodzi do ich diety – i słusznie. Ale jak mus to mus i cel uświęca środki.

Ponieważ dzieci zapychają się jedzeniem, cała podróż mija w przyjemnej ciszy. Niektórzy rodzice nienawidzą odbierania i odwożenia dzieci do szkoły oraz na zajęcia pozalekcyjne, ale ja bardzo to lubię. Dla mnie są to szczęśliwe chwile. Jestem sam na sam z dziećmi, wszyscy jesteśmy bezpieczni, wolni i czasami żałuję, że nie mogę tak po prostu jechać i jechać z nimi bez końca.

Na lekcję gry na wiolonczeli u pani Pickering jadę dość powoli, żeby Alfie miał czas przed przyjazdem skończyć swój posiłek. Przed otwarciem samochodu zabieram mu z ręki opakowanie i zaganiam go dróżką do domu nauczycielki. Kiedy już znika za drzwiami, odwożę Charliego cztery kilometry dalej, na naukę gry na skrzypcach, a potem jadę odebrać Sophie z lekcji tańca. Następną godzinę spędzam radosna i swobodna w Sainsbury’s, robiąc z Sophie zakupy, a potem muszę wrócić, żeby odebrać obu chłopców. Po dzisiejszym poranku miło jest spędzić trochę czasu sam na sam z Sophie i otoczyć ją troską, jakiej potrzebuje, a której nie mogę jej ofiarować zbyt często, od kiedy urodzili się chłopcy. Przechadzamy się po dziale z odzieżą, gdzie Sophie podziwia bladoróżowy stanik. Wkładam go do koszyka i uśmiechamy się do siebie konspiracyjnie. Potem sugeruję, żebyśmy poszły na kawę, na co Sophie przystaje z ochotą. Jako przekąskę wybiera małe ciasteczko, które pożera łapczywie, co mnie zdumiewa. Jest też niespodziewanie rozmowna i przez chwilę zastanawiam się, dlaczego nie może być równie szczęśliwa w domu.

Wrócimy dopiero po osiemnastej, ale nic nie szkodzi. Simon powiedział, że skończy pracę późno, więc mam mnóstwo czasu, żeby przygotować specjalną kolację, którą dla niego zaplanowałam. Tak jak powiedział, teraz, gdy dzieci rozpoczęły rok szkolny, muszę być zorganizowana i wszystkiego pilnować. To mi dobrze zrobi – mojemu zdrowiu psychicznemu. Dzisiaj zamierzam przygotować dla mojego męża pieczonego okonia morskiego z sosem kaparowo-cytrynowym, kremowe ziemniaki i zieloną sałatkę. Zapalę świeczki i usiądziemy, patrząc sobie w oczy, tak jak kiedyś. A przynajmniej mam taką nadzieję.

Podjeżdżając przed dom z dwoma zmęczonymi chłopcami i, teraz już znów nachmurzoną, nastolatką, widzę na podjeździe samochód Simona i ściska mnie w dołku. Mój mąż wrócił do domu, a mnie tam nie było, czekającej z obiadem i wykąpanymi dziećmi. To nie moja wina, że skończył wcześniej, ale i tak czuję się winna. Przygotowanie wspaniałej kolacji, którą zaplanowałam, zabierze trochę czasu, a przedtem jeszcze muszę wykąpać chłopców i położyć ich do łóżek. Stworzony w wyobraźni obraz mnie stojącej w mojej pięknej kuchni przy świecach i nocy, która dopiero się dla nas zaczyna, szybko blednie. Panika trzepocze mi w piersi i chwytam mocno kierownicę, próbując się uspokoić, ale chłopcy są w dość kłótliwym nastroju i dosłownie w ciągu kilku sekund zaczynają ze sobą walczyć. Zaciągam ręczny hamulec przy akompaniamencie ich wrzasku i stękania, kiedy mocują się ze sobą – pierwsze krople testosteronu we krwi nakazują im się wzajemnie zniszczyć. Panika podchodzi mi do gardła. Wiem, że to nieracjonalne, ale chcę krzyczeć. Czuję, że za chwilę się rozpłaczę, i wiem, że straciłam panowanie nad sobą.

Wysokim głosem wrzeszczę, żeby PRZESTALI, PRZESTALI… zapominając, że odkręciłam szybę i że wścibski stary Michael z sąsiedztwa właśnie wynosi śmieci. Spogląda na mnie jak na wariatkę – ale ja nią nie jestem. Nie jestem. Dzieci nawet mnie nie usłyszały. Ostatnio nikt mnie nie słyszy, poza Michaelem, który nadal się na mnie gapi. Mam ochotę ryknąć na niego jak dzikie zwierzę, ale z gardła wydobywa mi się piskliwy skrzek: „PRZESTAŃCIE”.

Charlie wykorzystuje swoje skrzypce jako broń przeciw Alfiemu, który dla odmiany używa pięści (na szczęście jego wielka wiolonczela jest w bagażniku, więc nie ma do niej dostępu w ramach użycia jako oręż). Sophie krzyczy na nich obu, usiłując zabrać skrzypce. Drzwi do domu otwierają się i zasycha mi w ustach.

– Co to za hałasy? – Głos Simona przebija się przez wrzask. Jest spokojny, neutralny. Czy naprawdę się nie zdenerwował, czy po prostu jest świadomy obecności sąsiadów? Co on, na Boga, sobie pomyśli, wracając do domu, gdzie zamiast posiłku wita go taki chaos? Jeżeli miał stresujący dzień, ciężką operację lub, Boże broń, jeśli ktoś umarł, nie będzie w nastroju na te rozgrywające się przed domem cyrki.

Oddycham głęboko, powoli podnoszę wzrok i, ku mojej ogromnej uldze, widzę, że się uśmiecha. Mam ochotę go przytulić.

Szybko zbieram się w sobie i wysiadam z samochodu, starając się przybrać minę, jakbym przed chwilą nie piała jak wściekła kura i jakby wszystko było pod kontrolą.

– Chodźcie, chłopcy. – Ruszam w kierunku Simona, zamykając pilotem samochód. – Przepraszam cię, kochanie, zwariowane popołudnie. Nie zaczęłam jeszcze nawet robić obiadu… – terkoczę.

– Dlaczego nie? – Nagle nie potrafię odczytać jego miny.

Przełykam nerwowo ślinę.

– Dlatego… dlatego… że dopiero co wróciłam, kochanie… a dzisiaj rano powiedziałeś, że sala operacyjna… numer 33 jest zarezerwowana na osiem godzin…

– Doprawdy? – Spogląda na mnie z pełnym zwątpienia uśmiechem na twarzy. Nie jestem pewna, co to znaczy, i nie wiem, jak zareagować.

– Sala operacyjna numer 33? Cóż, wydajesz się wiedzieć o tym więcej niż ja – odpowiada lekkim tonem, a ja widzę, jak lekko drgają mu mięśnie szczęk.

Dzieci przebiegają koło nas po ścieżce i ruszamy za nimi. Simon przepuszcza mnie, żebym weszła do domu jako pierwsza. Dziękuję mu, wykorzystując sposobność, aby spojrzeć mu w twarz. Nadal nie jestem w stanie go rozszyfrować. Kiedy ruszamy razem korytarzem za dziećmi, zatrzymuje się raptownie i odwraca się do mnie. Nagle wyciąga rękę, a ja stoję, czekając na to, co za chwilę się wydarzy.

– Hej, jesteś dziś wieczór trochę nerwowa, Marianne – mówi łagodnie.

Nie komentuję, nie daję nic po sobie poznać. Nie próbuję nawet czuć. Robię po prostu to, co zwykle: stoję i czekam. Simon powoli unosi dłoń w kierunku mojej twarzy, a ja wstrzymuję oddech, zdając sobie nagle sprawę, że dzieci w kuchni umilkły.

– Tato. – Sophie wychodzi na korytarz. – Miałam dzisiaj klasówkę z francuskiego. Dziewięćdziesiąt osiem procent poprawnych odpowiedzi. – Wiem, co robi. Wcale nie miała dzisiaj klasówki z francuskiego. Kocham ją za to, ale nie chcę, żeby się w to mieszała. Pragnę w tej chwili jedynie, żeby dzieci zniknęły i niczego nie zobaczyły.

Simon uśmiecha się do Sophie.

– Doskonała robota, kochanie. – Kiedy odwraca się do mnie, jego dłoń dotyka mojej twarzy. Gładzi mój policzek wierzchem dłoni, leciutko niczym dotyk pajęczyny, i przez chwilę nie mam pojęcia, dokąd to wszystko zmierza. Myślę, że on również.

Sophie stoi nieruchomo, przyglądając się.

– Mówisz, że w ogóle jeszcze nie zaczęłaś szykować obiadu? – powtarza powoli, niemal szeptem.

– Nie… przepraszam… ja…

Wpatruję się w jego twarz, szukając wskazówki. Jestem zagubiona i Simon, świadomy tego, utrzymuje swoją pokerową minę jeszcze przez kilka koszmarnych sekund. Powoli podnoszę wzrok i spoglądam mu w oczy. Widzę cień niezdecydowania, aż wreszcie jego usta wykrzywiają się w pobłażliwym uśmiechu. Szybko odwracam się do Sophie, która stoi niczym wrośnięta w ziemię i wygląda, jakby przestała oddychać.

– Nie ma obiadu, Marianne? – mruczy Simon.

Walcz lub uciekaj.

Przenosi powoli wzrok na Sophie, a potem znów na mnie.

– W takim razie… – Spogląda mi w oczy i w takich chwilach wydaje mi się, że potrafi zajrzeć mi do umysłu. – Może wybierzemy się do tej nowej pizzerii na mieście?

Oddychaj.

Mam ochotę rozpłakać się z radości. Serce przepełnia mi ulga, wdzięczność i miłość.

Potakuję energicznie głową, jak dziecko, obejmując go w talii i wtulając się w niego. Simon śmieje się niczym tolerancyjny ojciec. Dzisiejszy wieczór mimo wszystko będzie dobry.

1

Jeden z popularnych odzieżowych sklepów internetowych w Anglii (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Nasze małe kłamstwa

Подняться наверх