Читать книгу Nasze małe kłamstwa - Sue Watson - Страница 7
ROZDZIAŁ PIĄTY
ОглавлениеStaję nad telefonem i pochylam się, żeby odczytać wiadomość, w pełni świadoma, że Simon może w każdej chwili wejść do kuchni, ale niezdolna się powstrzymać.
„Co z jutrzejszym wieczorem? Nie możesz jej powiedzieć, że jesteś…” Reszta wiadomości jest ukryta, a ja nie mogę odblokować telefonu, ponieważ reaguje na odcisk linii papilarnych, a ja nie znam jego PIN-u. To takie denerwujące i cholernie kuszące. Nawet gdybym mogła odblokować komórkę Simona, nie śmiałabym tego zrobić, bo wtedy dowiedziałby się, że przeczytałam tę wiadomość.
Tłumaczę sobie, że to przecież nie pierwszy raz, kiedy na podstawie do połowy przeczytanego esemesa nabrałam przekonania, że Simon ma romans. Kilka lat temu znalazłam się w podobnej sytuacji, odczytując kilka pierwszych wyrazów wiadomości. „Oddaję ci serce…” – tak się rozpoczynała. Byłam zrozpaczona, przekonana, że Simon widuje się z kimś innym, ale nie wiedziałam, kim ona jest. Byłam tak oszalała z zazdrości i czułam tak silny przymus odczytania tej wiadomości, że nie mogłam się opanować. Wypróbowałam datę urodzin dzieci, a po kilku pomyłkach zgadłam wreszcie numer jego PIN-u; datę otrzymania przez niego posady specjalisty – to był jeden z najważniejszych dni w jego życiu. Odblokowałam telefon, wylewając strumienie łez i nienawidząc siebie i mojego upadku, poziomu, do jakiego się zniżyłam. Jednak mimo poczucia winy i nienawiści do siebie samej, weszłam do wiadomości, szykując się na falę bólu, która miała mnie zalać na moje własne życzenie. „Oddaję ci serce do transplantacji…” – brzmiała pierwsza linijka. Jedno słowo, jedno cudowne słowo przekształciło wiadomość z listu kochanki w prośbę o przysługę między dwoma chirurgami. Oczywiście całkowicie się myliłam. Powinnam wiedzieć lepiej – i powinnam ufać mojemu mężowi.
Pamiętam, że odczytując esemesa, zaczęłam się histerycznie śmiać. Wiadomość traktowała o jakiejś specyficznej procedurze, do której Simon musiał się zastosować w przypadku tego konkretnego pacjenta. Rozpłakałam się ze szczęścia, a potem ogarnął mnie niepokój na myśl, że Simon domyśli się, że zaglądałam do jego telefonu i czytałam prywatne wiadomości. Informacja była bardzo ważna i dość poufna. Wiedziałam o tym, ale usunęłam ją z telefonu. Musiałam. To było czyste szaleństwo, ale wolałam wyrzucić tę wiadomość, ryzykując czyjeś zdrowie, niż przyznać się Simonowi, że włamałam się do jego telefonu. Potem jednak zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia i po dwóch koszmarnych latach tortur w końcu przyznałam się Simonowi do tego, co zrobiłam. Naturalnie był bardzo zagniewany i powiedział, że przez moją decyzję nie był w stanie wykorzystać przekazanej mu informacji i biorca serca umarł.
– Ta sprawa już na zawsze będzie na twoim sumieniu – dodał, gdy szlochałam cicho, czując wstręt do siebie i do tego, w jaki sposób moja paranoja i niegodziwość doprowadziły do czyjejś śmierci. Zabiłam tę osobę.
Płakałam całymi tygodniami. Nie mogłam poradzić sobie z tym, co zrobiłam, i nienawiść do siebie samej osiągnęła szczyt, podobnie jak dawka moich lekarstw. A potem pewnego dnia, zupełnie znienacka, Simon powiedział, że tamten pacjent wcale nie umarł, ale że mój „samolubny i nieodpowiedzialny postępek” oznaczał, że równie dobrze mógł.
– Skłamałeś. – Pamiętam, że strasznie się rozpłakałam.
– Tylko trochę, dla twojego własnego dobra. Żeby dać ci nauczkę – odparł. – Nigdy więcej nie wolno ci mieszać się w moje sprawy zawodowe. Nadal jestem zszokowany tym, co zrobiłaś, Marianne. Nie sądzę, abym mógł ci znów kiedykolwiek zaufać ponownie… mojej własnej żonie – dodał i zostawił mnie stojącą na środku pokoju niczym zbesztane dziecko.
Tak więc okazało się, że mimo wszystko nie byłam winna czyjejś śmierci, ale rozczarowanie Simona raniło mnie niczym nóż.
Po wszystkim mój mąż zmienił PIN i hasła do komputera, więc nie mogłam się do niczego dostać. Wcale go nie winię i jestem zadowolona, ponieważ w tej chwili nie jestem przekonana, czy potrafiłabym się oprzeć.
Nie mogę sobie ufać.
Wiem, że powinnam oddalić się od telefonu nadal leżącego kusząco przede mną. Powinnam wierzyć w mojego męża, ponieważ mnie kocha, ale nie potrafię, gdyż to, co sobie wyobrażam, zagraża mojej egzystencji. Żadne lekarstwa na świecie nie dadzą mi ukojenia, którego teraz pragnę. Nie spocznę, dopóki się nie dowiem, co się dzieje. Chociaż racjonalna część mnie tłumaczy, że może być to całkiem niewinna wymiana wiadomości pomiędzy kolegami z pracy, szalona część mojego umysłu wrzeszczy, że to coś zupełnie innego.
Sięgam po telefon, kiedy w drzwiach pojawia się Simon. Przeczytał właśnie chłopcom bajkę na dobranoc i uśmiecha się do siebie na wspomnienie czegoś, co powiedział któryś z nich. Śmieję się nerwowo, kiedy podchodzi do mnie, całuje mnie w policzek i nagle wszystko znów jest w porządku. Oddycham głęboko i wtulam się w niego. Jestem żałosna. Muszę przestać zadręczać się błahostkami, bo naprawdę znów zaczyna to źle wpływać na moje zdrowie psychiczne, nie wspominając o szkodzeniu naszemu związkowi.
Simon całuje teraz mój kark, mrucząc czułostki. Proszę bardzo, oto dowód (jeśli takowego potrzebuję), że mój mąż nie ma jakiegoś szalonego romansu z kobietą, z którą pracuje. Oczywiście, że nie. To tylko esemes. Mam ochotę cisnąć tym cholernym telefonem przez całą kuchnię albo roztrzaskać go o mój nowy blat kuchenny, ale zamiast tego wbijam paznokcie w dłonie i usiłuję się odprężyć, wtulona w mojego męża.
Wreszcie Simon odsuwa się ode mnie i kiedy wracam do kuchenki, żeby zamieszać sos do makaronu, on podchodzi tam, gdzie czeka na niego telefon. Sięgam po garnek z gotującą wodą, rzucając przez ramię spojrzenie na Simona. Sprawdzam, czy zamierza odpowiedzieć na esemes, ale on odkłada ostrożnie komórkę na blat i zaczyna przeglądać dzisiejszą pocztę.
– Gotuję dziś twój ulubiony makaron – mówię z nadzieją, że nutka „udomowienia” w moim głosie utrzyma miłą atmosferę. Zupełnie jakbym rozpylała w całym pomieszczeniu dezodorant odstraszający Caroline. – Zawsze twierdzisz, że ten sos przypomina ci nasze wakacje w Sorrento. Minęło już dziesięć lat. – Uśmiecham się do wspomnień, a potem odwracam się do Simona z uśmiechem. – Pamiętasz, jak upalne było tamto lato. Byłam w ciąży z… – przerywam.
– Tak. Uwielbiam Włochy. – Uśmiecha się zamyślony, przeglądając wyciąg z karty kredytowej. Moje świergotanie próbuje do niego dotrzeć. Simon nie słucha. Przygląda się czemuś na rachunku, marszcząc czoło. Czuję się trochę niepewnie.
– Kupowałaś kwiaty, Marianne?
– Tak… tak. Miałam ci powiedzieć. Poszłam na grób mamy i zaniosłam jej bukiet róż, na rocznicę.
– Powinnaś mi o tym przypomnieć. Poszedłbym z tobą. Rocznica jej śmierci zawsze wywołuje u ciebie nieco…
– Nie ma sprawy… nic się nie stało – odpowiadam, zanim zdoła cokolwiek dodać. Moja matka zawsze była kwestią do dyskusji między nami. Sama wzmianka o niej potrafi obudzić tak wiele, że próbuję powstrzymać falę, zanim nabierze prędkości. To instynkt samozachowawczy. Matka Simona umarła dwa lata temu i od tamtej pory nie wspomniał o niej ani razu, nawet w rocznicę jej śmierci. Wiem, że nie byli sobie szczególnie bliscy, ale mimo wszystko to jego matka. Cóż, wszyscy mamy swoje sposoby radzenia sobie ze stratą bliskich.
Chciałabym, żeby moja własna rozpacz nie była tak niepohamowana. Ma tak wiele warstw i trwa tak wiele lat. Mieszam sos i widzę czerwoną wodę, białe zakrwawione ręczniki. Esemes w telefonie Simona wytrącił mnie z równowagi. Zaciskam mocno powieki, żeby nie widzieć krwi.
Simon siada przy wyspie kuchennej i opiera się na marmurowym blacie „Calacatta oro”. Projektant zapewnił nas, że na szafce pod nim widać czyste linie europejskiego stolarstwa artystycznego wykorzystującego odnawialne zasoby dębu.
Nie obchodzi mnie pochodzenie pieprzonej stolarki. Chcę wiedzieć, czy z nią sypiasz.
Zerkam na niego znowu, kiedy sięga po telefon, otwierając esemes. Powietrze jest gęste od pary i zapachu włoskich ziół, ale ja czuję tylko smak strachu i bólu.
– Och… wygląda na to, że jutro będę pracował do późna – mówi.
Wrzucam suchy makaron do bulgoczącej wody. Nie mogę wykrztusić z siebie ani słowa. Milczenie zawisa w powietrzu między nami, ciężkie i aromatyczne. Wreszcie jestem w stanie odpowiedzieć.
– Och… a dlaczego… pracujesz do późna?
– Jak to dlaczego? – rzuca ostro i wiem, że ryzykuję zrujnowaniem naprawdę miłego wieczoru.
– Chodziło mi o to… czy to jakiś nagły wypadek? – Usiłuję sprawić wrażenie zainteresowanej, ale nie przesadnie.
– Nagły wypadek? Nie sądzę. A jeśli tak, jutro byłoby już za późno – mamrocze, biorąc butelkę czerwonego wina i otwierając szufladę w poszukiwaniu korkociągu.
– Zostawiłam go dla ciebie na blacie wyspy – mówię. Zawsze staram się przewidzieć, czego będzie potrzebował Simon. Przyjaciółka z naszego poprzedniego miejsca zamieszkania żartowała, że jestem jak żona ze Stepford4, ale to nie tak. Nie jestem tak doskonale zorganizowana. Po prostu Simon ma bardzo stresującą pracę i naprawdę ostatnią rzeczą, której mu trzeba po całym dniu operowania na otwartym sercu, jest zezłoszczenie się z powodu cholernego korkociągu. Dziś wieczór jednak mimo wszystko się zezłościł.
– Daję słowo, Marianne. Wiesz dobrze, pod jaką jestem presją. Ciężko pracuję na tytuł starszego specjalisty. Dzisiaj miałem bardzo trudne spotkanie z profesorem Cooksonem. Nie jestem jedynym kandydatem i facet jeździ na nas jak na łysych kobyłach. A teraz, kiedy jestem w domu, ty jeszcze dokładasz do tej presji swoim wypytywaniem i ciągłym brakiem zaufania… wszystko wróciło i doprowadza mnie to do szału! – Dźga palcem w swoją skroń, sugerując szaleństwo. Moje szaleństwo. Ma czerwoną, pełną gniewu i niechęci twarz. Kiedy znajduje korkociąg tam, gdzie go zostawiłam, i może czymś zająć ręce, odczuwam ulgę. Wbija twardy metal w miękki, uległy korek, wpatruje się we mnie z wściekłością, aż wreszcie wyciąga zatyczkę z cichym pyknięciem i nalewa sobie kieliszek wina.
– Ja też poproszę – mówię z pozoru pogodnie, udając, że wszystko jest w porządku. Może jeśli przestanę, wszystko rzeczywiście będzie dobrze?
Spoglądam na jego telefon, nadal leżący na blacie. Nie mogę nic na to poradzić. Nie chcę zastanawiać się w kółko nad tą wiadomością, jakby to było jakieś hasło w krzyżówce, ale wiem, że i tak będę. Muszę rozwiązać ten problem, znaleźć odpowiedź na moje pytanie. Jestem zdana na łaskę własnego chorego umysłu. „Co z jutrzejszym wieczorem? Nie możesz jej powiedzieć, że jesteś…” Co? Że ją zostawiasz? Że już jej nie kochasz? Co, do kurwy nędzy, jest w dalszej części tej wiadomości?!
Simon nie nalał mi wina, więc podchodzę tam, gdzie stoi, ze swoim kieliszkiem i sama serwuję sobie porcję.
– Jesteś pewna, że powinnaś pić? – pyta, jakbym była dzieckiem.
Kiwam głową, przełykając.
– Tak, nic mi nie będzie. Jeszcze dziś nie brałam leków. – Pozwalam czerwonemu ciepłemu płynowi wypełnić moje gardło i ukoić duszę, a kiedy Simon odwraca się do mnie, upijam kolejny, jeszcze większy łyk.
– Nie brałaś dziś żadnych leków? – pyta z niedowierzaniem.
– Nie. Chciałabym je odstawić na jakiś czas. Czuję się wystarczająco dobrze, Simon.
Wszystko jest ze mną znacznie lepiej. I co, kochasz mnie teraz?
Ale on wywraca oczami, wyraźnie zaniepokojony.
– Marianne, powinnaś regularnie brać leki. Nie możesz sobie odpuszczać. Wiesz dobrze, co się wtedy dzieje.
– Tak, ale kiedy ich nie biorę, czuję się znacznie lepiej… jestem czujniejsza, bardziej…
– Bardziej co? Szalona? Paranoiczna? Psychotyczna?
Czuję się urażona. Nie wiem dlaczego, bo to żadna nowość. Wiem, kim jestem, ale mimo wszystko dźwięk tych słów sprawia, że wszystko staje się tak bardzo realne.
– Po prostu nienawidzę tego uczucia, jakbym przez cały dzień poruszała się w wacie – mamroczę, powracając do oazy bezpieczeństwa w postaci mieszania sosu. Żałuję, że nie mogę wypić całej butelki wina za jednym zamachem. Oddycham głęboko i odwracam się do Simona. – Chcę wyzdrowieć, Simon. Kiedyś brałam przepisaną mi dawkę 30 miligramów co wieczór i owszem, od razu odpadałam od pionu, ale następnego dnia przynajmniej mogłam jakoś funkcjonować. Ale teraz, kiedy doktor Johnson podwyższył ją do 45 miligramów… moim zdaniem to za dużo.
– Och, no oczywiście. Zapewne wiesz najlepiej, jaką dawkę powinnaś brać. W końcu spędziłaś całe lata na akademii medycznej – mamrocze sarkastycznie.
– Nie bądź taki, Simon. Wiesz dobrze, o co mi chodzi… powiedziałam ci, przez cały dzień słaniam się na nogach. Po 45 miligramach wszystko jest jakby za mgłą.
– Ale uspokaja cię, tak?
– Cóż, pewnie można by tak powiedzieć. Ale oprócz mętności umysłu mam jeszcze niechciane myśli… to wszystko jest potwornie rozpraszające. Simon, ja chcę być obecna… chcę być dobrą żoną i matką – dodaję z nadzieją, że może chociaż spróbuje spojrzeć na sprawę z mojej perspektywy.
Ale on nawet nie podnosi wzroku znad telefonu.
– Dobrą żoną i matką? Na to już chyba jest za późno, nie sądzisz?
Zaczynam bezgłośnie płakać nad bulgoczącym sosem.
Wreszcie Simon dostrzega, że jestem smutna, i podchodzi do mnie.
– Przepraszam, nie miałem na myśli tego – mówi i znów czuję ostrze winy, którą obarcza mnie za to, co stało się wszystkie te lata temu. – Chodziło mi o to, że zrobiłaś się taka… pobudzona, kiedy nie bierzesz swoich leków – mówi. – Nie chodzi tylko o ciebie, Marianne. Musisz myśleć o rodzinie. Jak sądzisz, w jaki sposób twoje „epizody” wpływają na dzieci, które przeżyły?
– Nie… nie rób tego… Simon… – Czuję, że za chwilę znów się rozpłaczę, a on wie, że jeśli się nie wycofa, zapewne wpadnę w histerię.
– Zawsze uważasz, że mówię jedną rzecz, kiedy tak naprawdę chodzi mi o coś zupełnie innego – rzuca ostro. – Naprawdę musisz przestać wyciągać pochopne wnioski, Marianne. Przykro mi, że czujesz się zraniona, ale musisz coś ze sobą zrobić, dla dobra nas wszystkich.
Odwracam się do niego z twarzą mokrą od łez. Nie takiego przebiegu wieczora oczekiwałam dla mojej pasty marinara. Miałam w planach wspomnienia z Sorrento i pełne miłości uśmiechy, a nie nerwową czkawkę i wylewanie łez do sosu.
– Przepraszam, przepraszam. – Unosi ręce w geście poddania. – Po prostu… mam wobec ciebie duże oczekiwania a… nie powinienem, bo nie czujesz się dobrze. Jesteś chora, moje kochanie – dodaje łagodnie.
– Nie czuję się chora. – W zasadzie dopóki kilka dni temu nie wspomniał słowa na C (Caroline), czułam się tak dobrze, jak nigdy. Zostawiłam za sobą przeszłość, zdążałam ku przyszłym dniom i wreszcie znów zaczęliśmy się do siebie zbliżać z Simonem. Ale teraz przeszłość wdziera się drapieżnie w moją teraźniejszość, wirując niczym ciemna woda u moich stóp. Wiem, że mój mąż nie chciał mnie skrzywdzić. Jestem po prostu przewrażliwiona – ale może już zawsze będę „chora” i tak naprawdę wcale mi się nie polepszyło, tylko sama przed sobą udawałam? Powinnam posłuchać jego rady i brać regularnie przepisane mi leki.
Prawie dziesięć lat temu mój lekarz pierwszego kontaktu przepisał mi tymczasowo środki przeciw depresji, ale dość szybko się od nich uzależniłam i wraz z Simonem martwiliśmy się o to, jak zareaguję, gdy przestanę je brać. Poziom mojej niepewności i strachu wzrósł ponad miarę, więc wybraliśmy się do lekarza razem i Simon zasugerował, że potrzebuję czegoś mocniejszego, co mogłabym brać przez dłuższy czas. Od tamtej pory minęło wiele lat i chociaż miewałam złe chwile, przeważnie byłam dość spokojna, jednak ostatnie podwyższenie dawki sprawiło, że czuję się nieprzytomna. Może to cena, którą muszę płacić za to, że leki powstrzymują mnie od popadnięcia w szaleństwo i zrobienia czegoś idiotycznego?
Powinnam być rozsądna i zacząć znów brać leki. Nie chcemy przecież powtórki z zeszłego roku. Jestem cholerną szczęściarą, że mam męża, któremu na mnie zależy i który został u mojego boku po wszystkim, co się zdarzyło. Simon naprawiał wtedy wszystko (włączywszy w to mnie) i to nie raz. Zaledwie zeszłego wieczora opowiadał mi o jednym ze swoich kolegów, który odszedł od żony do dziesięć lat młodszej kobiety, ponieważ tamta się zapuściła. Dało mi to wiele do myślenia – ja zrobiłam dużo więcej, niż tylko się zapuściłam, a Simon nadal ze mną jest (jak do tej pory). Jest jak jakiś cholerny święty i minimum, jakie mogę dla niego zrobić, to brać leki i uczynić jego życie nieco bardziej znośnym. Muszę trzymać się planu, zachować swoje myśli dla siebie i nie obciążać go moimi trywialnymi problemami. Nie mogę dać mu żadnego powodu, żeby mnie porzucił. Nie zniosłabym tego.
Nagle makaron zaczyna kipieć, wypluwając spienione bąble na kuchenkę. Krzyczę i podbiegam do garnka, instynktownie chwytając za uchwyt i oczywiście parząc się. Znów krzyczę, tym razem z bólu, ale Simon nie reaguje w najmniejszym stopniu, tylko upija spory łyk wina.
– Ciągle gadasz o byciu dobrą matką i żoną, a nie potrafisz nawet ugotować makaronu – mówi z goryczą i potrząsa głową, jakby nie mógł w to uwierzyć. Potem odwraca wzrok, niezdolny dłużej tolerować stojącej przed nim wybrakowanej kobiety. W kuchni, na którą ta kobieta nie zasługuje; w życiu, którego nie jest warta.
– Mamo, coś się stało? – Obok mnie pojawia się nagle Sophie, pociągając mnie i wkładając moją rękę pod strumień zimnej wody, rzucając ojcu mordercze spojrzenie.
– Wszystko dobrze. – Jestem wdzięczna za jej dobroć i wzruszona jej niepokojem. Pod koniec przyszłego lata wyjedzie na uniwersytet i zastanawiam się, jak będzie wyglądało moje życie bez niej.
Ostrożnie usuwa wodę z mojej poparzonej dłoni papierowym ręcznikiem. Simon nadal bawi się telefonem. Prawdopodobnie wysyła Caroline esemesa, planując ich wspólny cichy jutrzejszy wieczór i opowiadając jej, co z nią zrobi na jej wielkim mosiężnym łóżku (o tak, widziałam je – pozuje na nim na Instagramie; próbuję nie zaprzątać sobie tym myśli, ale nie mogę się powstrzymać i wciąż wracam do tego zdjęcia, chociaż to bolesne).
Kiedy Sophie wreszcie wraca na górę do swojego wirtualnego świata, dyskretnie otwieram ręcznie wykonaną szafkę i sięgam za puszki z zupą pomidorową. Widzę, że Simon przygląda mi się uważnie, kiedy otwieram butelkę z mirtazapiną.
– Tylko weź właściwą dawkę. Nie oszczędzaj – mówi, nadal przeglądając telefon.
– Po prostu nie chcę się czuć taka zmęczona – wzdycham bardziej do siebie niż do niego. – Te leki całkiem pozbawiają mnie energii. Nie pracowałam nad niczym przez całe lata.
– Pracowałaś?
– Nad torebkami.
– Cóż za straszliwa to strata dla świata torebek – wypowiada to słowo, jak normalnie ktoś wypowiedziałby „gówno”.
Nie odpowiadam. Nie ma po co. Praca z materiałami i kolorami była moim talentem – i chcę wierzyć, że nadal jest – ale nie jest to umiejętność, którą Simon mógłby docenić, prawdopodobnie dlatego, że jego talent jest związany z nauką. Nigdy nie widział większego sensu w modzie i projektowaniu, a chociaż gdy się poznaliśmy, powiedział, że podziwia mój zapał, nie sądzę, żeby kiedykolwiek rozumiał mój świat. Tak bardzo różnił się od jego świata.
– Vive la différence – mówił. – To sprawia, że jesteśmy jeszcze bardziej ekscytującą parą.
Ale po roku małżeństwa urodziłam dziecko i nie musiałam niczego już tworzyć. Moje nowe życie wypełniło mnie całkowicie i ugasiło wszelkie pragnienie do projektowania, nawet jako hobby.
Marzyłam o zostaniu mamą, tuleniu tego dziecka w ramionach, ale czasem marzenia się nie spełniają. Doświadczenie macierzyństwa wzięło mnie z zaskoczenia. Byłam przepełniona miłością do mojego maleństwa i nawet Simon został zepchnięty na dalszy plan. Byłam wyczerpana i nie miałam dla niego ani krzty energii. Niestety (choć bardzo trudno mi do tego wracać), ze względu na moje zaniedbania, Simon znalazł ukojenie w ramionach innej kobiety.
Dowiedziałam się tego od przyjaciółki, kiedy Emily miała zaledwie kilka miesięcy. Podobno Simon pojawił się w lokalnej restauracji z jakąś kobietą, z którą trzymał się za ręce. Nie miał nawet na tyle przyzwoitości, żeby zachować dyskrecję. Kiedy mu to wygarnęłam, powiedział, że chciał, abym się dowiedziała, i że był to jedynie romans emocjonalny, nic więcej. Podobno to, że się dowiedziałam, przyniosło mu ulgę – ale nie mi. Dla mnie była to czysta agonia. Simon przysiągł mi przed ślubem, że nie jest tego rodzaju człowiekiem, że „na zawsze” oznacza „na zawsze” i że nie potrafi sobie wyobrazić życia z kimkolwiek innym. Jak mogłam mu ponownie zaufać?
Osłabiona nieprzespanymi nocami, z dodatkowymi kilogramami po ciąży i zrezygnowana wobec nieskończoności macierzyństwa, wreszcie zaakceptowałam to, co się wydarzyło. Chciałam tylko zatrzymać męża przy sobie, żebyśmy byli razem dla dobra rodziny. Jeżeli oznaczało to wybaczenie i zapomnienie o sprawie, musiałam to zrobić. Poza tym nie chodziło o seks. Według Simona, do niczego nie doszło – może i się zastanawiał, ale powiedział, że nigdy nie zrobiłby czegoś, co by mogło mnie zranić. Wybaczyłam mu więc bez zastanowienia. Naprawdę nie wiem, co bym poczęła, gdyby przyznał się do „skonsumowanego” romansu. Chcę wierzyć, że byłabym w stanie od niego odejść, ale w tamtych czasach nie potrafiłam sobie wyobrazić niczego gorszego, niż życie bez niego. A potem zdarzyło się coś gorszego.
Mój poraniony umysł nadal ma trudność z powracaniem do tamtych dni, do tego, co się stało, do tych mrocznych, samotnych dni spędzonych w uczuciu wyczerpania i krowiej ociężałości. Staram się zapomnieć, ale moja terapeutka i Simon mi na to nie pozwalają. Saskia powiedziała, że stawienie czoła temu, co się wydarzyło, pomoże mi wyzdrowieć, zacząć znów żyć normalnie i dlatego Simon czasem próbuje mnie zmusić do rozmowy o tym. Ale ja ledwie jestem w stanie wymówić imię mojego maleństwa i zasłaniam uszy, kiedy on to robi. Dlatego właśnie potrzebuję leków.
Czasem nie biorę dodatkowej dawki, żeby jakoś przetrwać dzień, kiedy dzieci są w szkole. Nie zawsze to działa. Czasami naprawdę potrzebuję całej dawki. Gdybym nie wzięła lekarstw, nie wiem, co bym zrobiła. Ale w dobre dni potrafię uspokoić umysł, szyjąc torebki ze skrawków materiałów, tak jak kiedyś. Ostatnio uszyłam torebkę na ramię na urodziny Jen. Zrobiłam ją ze skrawków jedwabiu i aksamitu, w kolorze nocnego nieba, ozdabiając ją malutkimi srebrnymi gwiazdami. Podarowałam ją Jen w czasie urodzinowego obiadu – jednej z niewielu okazji, w której Simon zgodził się uczestniczyć. Torba bardzo jej się spodobała. Jen przycisnęła ją do piersi i powiedziała, że to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziała. Wszyscy goście podziwiali moje dzieło i niektórzy z przyjaciół Jen zapytali, czy mogłabym zrobić torebkę również i dla nich. Pamiętam, że spojrzałam wtedy na Simona, który wpatrywał się we mnie bez ruchu, z poppadomem w ustach, czekając na moją odpowiedź.
– Niestety, jestem zbyt zajęta w domu – skłamałam.
Trzeba znać swoje priorytety.
Chociaż musiałam przyznać, że zrobienie tej torebki i podarowanie jej Jen sprawiło mi radość, jakiej już dawno nie czułam. Choć przy Simonie powiedziałam, że jestem zajęta, bardzo chciałam uszyć więcej i zastanawiałam się, czy nie założyć strony na Facebooku, żeby je sprzedawać. Wspomniałam o tym Simonowi kilka dni później, ale spytał, kiedy miałabym niby znaleźć na to czas, z trojgiem dzieci pod opieką, ogromnym domem i zapracowanym mężem?
Oczywiście ma rację; byłam głupia, myśląc, iż poświęcanie czasu na uszycie czegoś za kilka miedziaków miało sens, kiedy mogłam wykorzystać mój dzień na coś bardziej użytecznego. Tym niemniej wykonanie torebki dla Jen sprawiło mi przyjemność i kiedy zajmowałam się szyciem, byłam w stanie zapomnieć o lekach, odpocząć od ciemnej, wirującej wody, uciekając między materiałowe gwiazdy. Przynajmniej na kilka godzin.
Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że to nie jest rozwiązanie, tylko chwilowa odskocznia, która nie zda egzaminu na dłuższą metę. Wrócę do pełnej dawki leków, żeby przestać się nad wszystkim nadmiernie zastanawiać. Zdałam sobie sprawę, że nie mogę kontrolować siebie tak dobrze, jak robią to lekarstwa, ale mogę sobie pomóc. Obiecuję więc samej sobie, że przestanę myśleć o Caroline, bezustannie sprawdzać jej strony na portalach społecznościowych i wyobrażać sobie przeróżne idiotyczne scenariusze. Przysięgam również, że nie będę stawiać się w sytuacjach, które mogą oznaczać kłopoty dla mnie i moich najbliższych. Staram się być pozytywna i za wszelką cenę się nie rozsypać.
4
Aluzja do książki i opartego na niej filmu Żony ze Stepford.