Читать книгу Krwiodziej - Susan Dennard - Страница 7
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеW deszczu krew wydawała się świeża.
Sącząc się, cieknąc, miejscami nawet płynąc, woda po burzy lądowała na ranach zwłok, które wyglądały, jakby tu leżały od kilku dni. Granitowe podłoże skalne nie przyjmowało wody, dlatego rzeka krwi spływała w dół, gromadząc się u stóp Aeduana. Tak wiele zmieszanych zapachów, tak wielu nieboszczyków.
To już trzecia masakra, na którą się natknął w ciągu dwóch tygodni. Trzeci raz podążył za wonią jatki, trzeci raz obwąchał wilgotne jaskinie i zaciśnięte na mieczach dłonie. Doganiał napastników.
Doganiał ludzi swojego ojca.
Cztery rany w brzuchu Aeduana tryskały krwią z każdym oddechem. Powinien był zostawić te strzały, tam gdzie go trafiły, pozwolić, aby więziodziejka wyjęła je swoimi ostrożnymi dłońmi, a nie samemu je wyrywać, jak tylko przebiły się przez powłokę brzuszną. Ale dwa tygodnie to za krótko na zmianę dwudziestoletnich nawyków.
Do tego nie spodziewał się zadziorów.
Aeduan oddychał urywanie, deszcz wdzierał mu się do otwartych ust. Nic go tu nie trzymało, a zapach, na którego znalezienie liczył – ten, który tropił od dwóch tygodni, coraz głębiej zapuszczając się w Góry Sirmayańskie – nie znajdował się w pobliżu. Wyczuwał naznaczający jej krew zapach wrzosu i dojmująco trudnych wyborów, ale tej kobiety już tu nie było. Zakładał, że zniknęła jeszcze przed atakiem, inaczej ona także leżałaby pośród martwych ciał.
Nim Aeduan zdążył się odwrócić od zwłok i pokuśtykać w stronę lasu, z którego się przed chwilą wyłonił, w nosie załaskotał go jakiś zapach. Z lekka znajomy, jakby kiedyś napotkał jego właściciela i postanowił umieścić go w swojej pamięci.
Zapach był ostry. Ten ktoś nadal żył.
Aeduan w mgnieniu oka zmienił kierunek. Trzydzieści cztery ostrożne kroki nad pokiereszowanymi ciałami. Deszcz wpadał mu do oczu, co rusz musiał mrugać. W pewnym momencie skaliste podłoże ustąpiło miejsca dywanowi zabarwionego na czerwono mchu. Kolejne ciała, w różnym wieku, leżące pod różnymi kątami, tak gęsto, że świadczyło to o próbie ucieczki. Na plecach kwadratowe nomatsańskie tarcze, które nie uchroniły jednak od ataku z przodu.
Gdzie się nie obejrzał – krew i niewidzące, otwarte oczy.
Szedł między ciałami, aż w końcu dotarł do kołyszących się na wietrze sosen. Wyłapany wcześniej zapach był tu intensywniejszy. Poruszał się powoli, ponieważ zasłane igłami podłoże okazało się niebezpiecznie śliskie po burzy. Aeduan nie chciał się przewrócić. Może i rany goiły się na nim jak na psie, zrastały mu się wszystkie kości, ale to nie znaczyło, że nie czuł wtedy bólu.
A to osłabiało jego magię, i z tym był teraz problem. Najtrudniej goiły się właśnie rany brzucha.
Krwiodziej zrobił wdech. I wydech. Liczył, czekał, patrzył, jak krew skapuje mu z ran, a świat się oddala. Nie był sobą – ani psychicznie, ani fizycznie.
Szedł dalej.
Wtedy, ponad odległymi dźwiękami grzmotów dochodzących od południa, dosłyszał jęk człowieka.
– Pomocy.
Wszystkie jego zmysły uległy gwałtownemu wyostrzeniu, wyprostował się i poczuł nową energię.
Przyspieszył. Woda rozpryskiwała mu się pod butami. Po niebie przetoczył się kolejny grzmot. Szedł ścieżką wijącą się między sosnami, których pnie trzeszczały niczym statki na morzu – ścieżka Nomatsów. Wiedział, że może się spodziewać pułapek, takich jak te, na które wpadł rano obok powojów.
– Pomocy.
Głos, jakkolwiek słaby, znajdował się coraz bliżej – tak samo jak zapach krwi umierającego mężczyzny. Należał do mnicha. Przekonał się o tym, kiedy w końcu dotarł do strumienia. Trzy kroki dalej, w górę skalistego wzgórza, leżała na ziemi biała szata z rdzawoczerwonymi plamami. A trzy kroki za nią właściciel szaty opierał się plecami o powalone drzewo i trzymał się za brzuch.
Rany jak u Aeduana, zadane przez pułapki mające chronić plemię Nomatsów. Tyle że w przeciwieństwie do niego mężczyzna nie wyciągnął strzał.
Przez krótką chwilę rozważał udzielenie pomocy temu człowiekowi. Mógłby wykorzystać resztki swojej mocy i powstrzymać krwawienie. Zrobił już tak z Evrane, czemu więc tego nie powtórzyć. Od Tirli, najbliższego większego miasta, dzieliło go najwyżej pół dnia drogi.
Nawet jeśli w obecnym stanie udałoby mu się utrzymać swoją moc, nic nie zaleczy rany po mieczu na udzie mnicha. Tętnicę udową miał całą poszarpaną i choć deszcz padał na tyle intensywnie, aby oczyszczać ranę, krew tym szybciej się wypompowywała.
Temu człowiekowi zostało najwyżej kilka minut życia.
– Demon – wykrztusił. Z kącików ust spłynęła mu krew. – Pamiętam… pamiętam cię.
– Kto to zrobił? – zapytał Aeduan. Nie chciał tracić czasu na imiona czy bezużyteczne wspomnienia. Do zabijania najlepiej byli wyszkoleni Caraweni. A jeśli ktoś mógł mu pomóc w zrozumieniu, co ma oznaczać ta rzeźnia, to właśnie ten umierający mężczyzna.
– Purytanie.
Krwiodziej zamrugał. Krople deszczu skapnęły mu z rzęs. Purytanie byli co prawda paskudni, ale nie słynęli z przemocy. Chyba że…
Chyba że ci Purytanie to wcale nie Purytanie.
– Pomocy – zajęczał błagalnie mnich, chwytając się za zranione udo.
Na ten widok gardło Aeduana ścisnął gniew. Najemnicy bez strachu oddawali się w objęcia Otchłani, nie błagali. Patrząc na zasnuwającą oczy mężczyzny desperację, poczuł niechęć. A mimo to jego magia zaczęła się wyłaniać, otulając sobą biały ogień i rdzawe żelazo, które czyniły mnicha tym, kim był. Daremny wysiłek, w żyłach tego człowieka pozostało tak mało krwi, że Aeduan miał wrażenie, iż próbuje schwytać wiatr. Bez względu na to, jak bardzo się starał, jego magia napotykała na pustkę.
– Czemu nie użyłeś swojego kamienia? – zapytał i spojrzał na ucho rannego. Na połyskujący na nim caraweński opal, który w razie niebezpieczeństwa może przywołać innych mnichów.
Mężczyzna ledwie zauważalnie pokręcił głową.
– Zas… koczenie. – Zakrztusił się krwią. Z każdym oddechem twarz miał coraz bledszą. – Lepiej… wyszkoleni.
Niemożliwe, miał ochotę rzec Aeduan. Nikt nie był wyszkolony lepiej niż caraweński najemnik. Ale w tym momencie mężczyzna się rozkaszlał i sięgnął dłońmi do ust, a do Aeduana dotarło, że to naznaczone oparzeniami ręce kowala.
Mnich rzemieślnik. Najsłabiej ze wszystkich Carawenów przyuczony do walki. Co on tu w ogóle robił, z dala od klasztoru i swojego miejsca pracy?
Już miał go o to zapytać, kiedy z przebitych płuc biedaczyska uszły resztki powietrza. Jego serce się zatrzymało. Z krwi zniknęły wszelkie ślady życia.
Aeduan wpatrywał się w kolejne gnijące na deszczu zwłoki.