Читать книгу Krwiodziej - Susan Dennard - Страница 9
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеDlatego właśnie żmije ubierały się na czarno.
Safiya fon Hasstrel teraz to rozumiała. Na czarnym nie było widać krwi tak jak na białych podłogach.
Najbardziej zaskoczyły ją szybkość i precyzja. W jednej chwili wpatrywała się w pociągłą, końską twarz arystokraty, w drugiej jego głowa leżała na podłodze.
Vanessa zaprosiła go do sali tronowej, bo tak należało, kiedy krewni zjawiali się w odwiedziny. Kuzyn, kuzyn w drugiej linii, żona ciotecznej babki – wszystkich przyjmowała w cesarskiej sali tronowej. Ten człowiek był kuzynem w trzeciej linii od strony matki Vanessy.
Przyklęknął przed cesarzową, szeleszcząc przy tym purpurową szatą. Okazał się na tyle zuchwały, że postawił obutą w sandał stopę na najniższym stopniu marmurowego podium. Zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym stała Safi, odziana w białą suknię, tak samo jak cesarzowa.
Zmierzył ją wzrokiem, wiedział, kim jest Safi. Vanessa nie utrzymywała w tajemnicy, iż ma u swego boku prawdodziejkę.
Równie oczywiste było to, że nie wierzył w moce Safi. Wyrażający pewność siebie krok na podium, uśmiech przecinający naznaczoną obwisłymi policzkami twarz, a nawet niespieszny ukłon – to wszystko emanowało sceptycyzmem.
Tak samo zachowywała się większość osób, które Safi poznała w Azmirze: byli przekonani, że ktoś taki jak prawdodziejka nie istnieje. Włożyli między bajki historie o nich. Sądzili, że to legenda, a nie najprawdziwsza dziewiętnastolatka z mięśniami i bliznami godnymi żołnierza.
Mogło być również tak, że kuzyn po prostu wierzył, iż nawet jeśli zostanie przyłapany na kłamstwie, to cesarzowa Marstoku go nie skrzywdzi. Więzy rodzinne… i w ogóle.
– To mój kuzyn, Bayrum de Shards – powiedziała Vanessa pozbawionym emocji tonem, którego używała na dworze. Można było odnieść wrażenie, że każde słowo dobiera nadzwyczaj starannie, aby nie tylko wyraziło dokładnie to, co zamierzała, ale także prezentowało się jako przemyślane.
Jeśli się nad tym zastanowić, Vanessa mówiła w taki sposób nie tylko na dworze.
Siedziała na stołku z żelaza. Żadnej poduszki, żadnych ozdób. Siedzisko bardzo skromne jak na kobietę o tylu tytułach – Cesarzowa Dzieci Płomienia, Wybrana Córka Studni Ognia, Najczcigodniejsza z Marstokczyków, Niszczycielka Przełęczy Kendury… Było tego więcej, ale reszta tytułów wyleciała Safi z głowy.
Sala tronowa cała lśniła nieskazitelną bielą, podobnie jak większość pałacowych pomieszczeń. W żeliwnych kinkietach na ścianach nie tliły ani świece, ani ogniodziejski płomień. Sklepiony sufit, dzieło słynnych azmirskich szkłodziejów, zapewniał aż nadto porannego światła.
Vanessa była tu bezpieczna. Wystarczyłby jeden ruch jej ręki, a wszystkie żelazne przedmioty oderwałyby się od ściany i przybrały kształt wskazany przez cesarzową.
Co nie znaczy, by ze żmijami u boku Vanessa potrzebowała dodatkowej obrony. Wokół podium stało ich dwunastu, odzianych w czerń tak ciemną, że zdawała się chłonąć światło dnia. Do tego rękawice, chusty na głowę i buty o bezszelestnych podeszwach. Jedynym widocznym fragmentem ich ciała były oczy.
Ci czarni wartownicy nieustannie krążyli wokół swojej cesarzowej, a obecnie także wokół Safi. Jeden z nich, o imieniu Rokesh, został wyznaczony na głównego strażnika prawdodziejki. Towarzyszył jej wszędzie, a ona nie miała pewności, czy jego zadaniem jest zapewnianie ochrony, czy raczej pilnowanie należytego zachowania. Zaczęła go nazywać Piastunką, na co za każdym razem reagował cichym śmiechem.
Od dwóch tygodni, czyli od czasu, kiedy przybyła do Azmiru, Safi wyjątkowo dobrze się zachowywała. Chodziła, gdzie jej kazano; słuchała, kiedy kazano jej słuchać; wyłapywała kłamstwa, kiedy od niej tego oczekiwano. Gdy zaś arystokraci mierzyli ją wzrokiem tak jak Bayrum de Shards, w odpowiedzi grzecznie dygała, mimo że miała wielką ochotę połamać im ręce.
Habim byłby pod wrażeniem jej samokontroli.
– Jak się pan miewa? – zapytała uprzejmie.
Mężczyzna zbył jej powitanie. Odwrócił się w stronę Vanessy i przystąpił do szczegółowego opisu swoich wojaży: przepłynął w burzy Morze Karadińskie, ogniste jastrzębie uwiły sobie gniazda na wybrzeżu, bandyci czaili się na farmach bawełny w pobliżu rzeki… Podczas gdy wyliczał kolejne trudy podróży, Safi uważnie go obserwowała. Bayrum de Shards był kłamcą – nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Jego zamiłowanie do wybiegów i oszustw przypalało ją wzdłuż kręgosłupa, drapało od środka, tak jak potrafi tylko dusza niegodna zaufania.
Safi tego właśnie się po nim spodziewała. Na dworze wszyscy kłamali. Bez względu na narodowość czy aktualny rząd. Wujek Eron powiedział jej kiedyś, że gdy w grę wchodzi władza, kłamstwa wyrastają potężne niczym chwasty, zapewniając wygodne życie ich autorom.
Okazało się to prawdą w Imperium Cartorriańskim, w Dalmocji, a teraz także w Marstoku. Kłamstwa nie były oznaką zepsucia duszy, podobnie jak prawda nie świadczyła o jej czystości. Państwami nie dało się rządzić bez szantaży, obietnic bez pokrycia czy przechodzących z rąk do rąk pieniędzy, zwłaszcza państwami tak olbrzymimi jak Imperium Marstockie.
Zadaniem Safi było wykrycie, czy ten kuzyn mógł być częścią spisku mającego na celu obalenie cesarzowej Vanessy. Safi nie wierzyła w ten spisek. Zgoda, w mieście dochodziło do eksplozji i ataków. I owszem, przez Azmir przetaczała się fala… zła i zepsucia, ale to akurat miało związek z buntem baedyedzkich piratów. Była tego pewna. Przecież to właśnie oni pokazali w Saldonice swoją prawdziwą twarz i już raz próbowali zabić Vanessę.
Nie przekonywało to cesarzowej z jednego prostego powodu – niedawnym atakom nie towarzyszyły okrzyki: „Za Piaskowe Morze! Za Piaskowe Morze!”. Upierała się, że tak się zachowują Baedyedowie. Czyli istniał inny spisek.
Dlatego Safi była zmuszona poznać każdego członka świty, oficera i wszelakie imperialne relacje w Marstoku, nie wspominając o potężnej liczbie wszystkich mieszkańców imperium, którzy przybyli do miasta, by świętować jutrzejsze urodziny cesarzowej.
Początkowo uważała to nawet za zabawne. Coś innego. Nowe twarze, okazja do przetestowania swojego wyszkolenia i jednoczesnego odsiania ziarna od plew. Pierwszego dnia z ogromną powagą podeszła do swoich obowiązków, z należytą uwagą słuchała każdego, kto pojawił się na drodze cesarzowej. Wkrótce jednak jakiekolwiek słowa, prawdy i kłamstwa zlały się w niemający końca bełkot pozbawiony znaczenia.
Drugiego dnia była już mniej skupiona. Gdy nadszedł dzień piąty, darowała sobie słuchanie. Same słowa niewiele wnosiły do sprawy. Jeśli miała wykryć na dworze zgniliznę, będzie to musiała zrobić w inny sposób. Rozwiązaniem okazały się trzy pytania – bardzo proste, a mimo to niedopuszczające do zmylenia jej magii, choć w gruncie rzeczy całkiem łatwo dawało się zdezorientować czarodziejstwo Safi. Jej moc przegrywała z silną wiarą we własne słowa. Jej zdolności przechytrzały plotki czy dawne nieprawdy.
Kiedy Bayrum de Shards w końcu zrobił pauzę, aby zaczerpnąć powietrza między zdaniami opowieści o szokująco śmiałej ucieczce przed najeźdźcami, Safi skwapliwie ją wykorzystała.
– Jest pan świadomy traktatu pokojowego z Baedyedami?
Reakcja była natychmiastowa, choć trzeba mu oddać, że na jego twarzy nie pojawiła się panika. Nie drgnął nawet mięsień, nie zadrżała powieka.
– Tak. Słyszałem, że Jej Cesarska Wysokość negocjuje takowe porozumienie.
Prawda, zanuciła magia Safi. Zaskoczyło ją to. Wielu wiedziało o traktacie, najczęściej jednak kłamało w tej kwestii. Nikt nie chciał się przyznać do zawierzania plotkom.
– A słyszał pan – kontynuowała – o spisku, którego celem jest obalenie cesarzowej i przejęcie tronu?
– Nic konkretnego. – Wzruszenie ramion. – Ale tego typu pogłoski to nic nowego. Tam, gdzie jest władza, zawsze zbierają się muchy. – Uśmiechnął się do Vanessy i choć przeczył temu jego wyraz twarzy, w słowach pobrzmiewała prawda.
– A czy wiedział pan – zapytała w końcu Safi, starannie wypowiadając każde słowo – o eksplozji na statku cesarzowej…
– Wszyscy o niej wiedzą!
– …zanim do niej doszło? – Musiała podnieść głos, żeby zostać usłyszaną, ale skutek okazał się natychmiastowy.
Pauza, mrugnięcie. Następnie powolne:
– Oczywiście, że nie. Cóż za niedorzeczne pytanie.
Kłamstwo musnęło kark Safi. Podrapało jej głowę niczym paznokcie. Wiedział! A było to możliwe wyłącznie w przypadku osób zaangażowanych w spisek.
Oto stała przed nimi persona odpowiedzialna za to, że dwa tygodnie temu mało nie zginęły. Ona i Vanessa przeżyły; żmije i załoga nie mieli tyle szczęścia.
Safi zerknęła na cesarzową. Władczyni Marstoku zdążyła już przylgnąć spojrzeniem do jej twarzy. Uniosła jedną brew, pozornie niezainteresowana tym, co może się ześlizgnąć z języka prawdodziejki.
A Safi, tak samo jak wyczuwała kłamstwa kuzyna, potrafiła także dostrzec nieszczerość cesarzowej. Vanessa była jak przyczajona żmija, czekała na odpowiedź, gotowa do działania.
Safi spuściła głowę.
– Kłamstwo. Wiedział o ataku.
Pstryknięcie palców cesarzowej. Krzyk jej kuzyna. Mężczyzna zaczął unosić ręce, a rękawy zsuwały się, odsłaniając blade nadgarstki i przedramiona.
W ułamku sekundy żelazo wystrzeliło z bransolet na nadgarstkach Vanessy, przybrało kształt dysku i przecięło szyję arystokraty.
Głowa spadła na płytki. Ciało uderzyło o posadzkę. Krew tryskała, gromadząc się w fugach. Wielka kałuża czerwieni rozlewała się po idealnej bieli.
Który biedny sługa będzie to musiał posprzątać? – przemknęło przez myśl Safi. Zastanawiała się także, dlaczego z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Dlaczego z takim spokojem wygładzała fałdy białej sukni? Dlaczego tak się skupiała na trzech plamkach na samym dole, przybierających już odcień brązu? Jakimś cudem udało jej się utrzymać na nogach, a nawet odezwać do Rokesha, który stanął przed nią, gdy zeszła z podium i skierowała się ku drzwiom.
– Źle się czuję – rzekła Safi. Jej głos wydawał się odległy. W przeciwieństwie do śniadania, które w szybkim tempie podchodziło jej do gardła.
– Może odejść – rzuciła zwięźle Vanessa.
Wystarczyło, że Rokesh klasnął w dłonie, a siedmiu żmijów utworzyło wokół Safi formację w kształcie kwadratu. Gdyby wyciągnęła ręce, dotknęłaby ich czarnych ramion. Stali zwróceni w stronę drzwi. Safi chciała się oddalić z tego miejsca. Od tego ciała.
A jednak nawet nie drgnęła, myślała teraz wyłącznie o pechowym słudze od zmywania krwi z białej podłogi. Nie zamierzała dodawać mu pracy, przechodząc przez tę kałużę czerwieni. Nie chciała na białych pantoflach metalicznej, lepkiej krwi i wolałaby nie zostawiać śladów na marmurowych płytkach.
Prościej byłoby to obejść. Obejść, obejść, obejść.
Ale nie mogła tak zrobić, nie ze żmijami u boku. Wkroczyli w krwawą kałużę i ona musiała zrobić to samo.
Gdy dotarła do szerokich drzwi, zaczęła biec. Żmije także. Biegli tak przez siedem niemających końca korytarzy, kierując się ku prywatnemu skrzydłu cesarzowej. Apartament Safi znajdował się po sąsiedzku z komnatami Vanessy, a także z prywatną biblioteką, z której dotychczas wolno było korzystać tylko cesarzowej, teraz także Safi. Nie licząc pilnujących każdych drzwi żmijów, Safi mogła liczyć w tym miejscu na odrobinę prywatności.
Której potrzebowała, aby w spokoju zwymiotować.
Prawie jej się to udało. Trzydzieści kroków za bogato zdobionymi dębowymi drzwiami mdłości przejęły nad nią kontrolę. Na korytarzach nie było wielu dekoracji, nie licząc kilku drzewek cytrynowych, kinkietów i dzwoneczków wietrznych. Żadnego miejsca, gdzie mogliby się ukryć zamachowcy, czy kąta, gdzie młoda kobieta mogłaby zwrócić śniadanie.
Nie miała wyboru: zatrzymała się pośrodku korytarza i zgięła wpół. Wylały się z niej kwas i żółć, zdecydowanie gęstsze i nie tak gładkie jak krew kuzyna cesarzowej.
Jeszcze więcej sprzątania.
Kiedy targały nią torsje, żmije stały wokół niej w formacji, zupełnie niewzruszone. Żaden z nich nie zareagował, nawet kiedy odrobina żółci wylądowała na butach Rokesha. Nawet jeden nie ruszył z pomocą. Co dobitnie przypominało, że są żołnierzami. A Rokesh to nie piastunka, i z całą pewnością nie przyjaciel.
Cóż, Safi zapewne była równie zdegustowana swoim zachowaniem jak żmije. Zabiła człowieka. I choć miała już okazję widywać śmierć, ponurą, pełną przemocy i krwi, do tej pory to nie ona była jej przyczyną.
Wytarła usta mankietem sukni i wyprostowała się. Świat się zakołysał, przez chwilę pragnęła, aby choć jeden ze żmijów napotkał jej spojrzenie. W końcu zrobił to Rokesh.
– Ja tego nie chciałam – wyrzuciła z siebie, choć wiedziała, że on się wcale tym nie przejmuje. Mimo wszystko szukała zrozumienia. Powtórzyła więc, tym razem głośniej: – Ja tego nie chciałam!
A potem udała się do swojej komnaty, zostawiając za sobą ślady krwi i wymiocin.