Читать книгу Krwiodziej - Susan Dennard - Страница 8

ROZDZIAŁ 2

Оглавление

Iseult podejrzewała, że on już nie wróci. Czekała całą noc – od zmierzchu, kiedy Aeduan udał się na inspekcję ścieżki.

Zaszło słońce, wzeszedł księżyc, przyszedł deszcz. Zaszedł księżyc, deszcz osłabł. W końcu nad zbocze góry zawitały mgła i świt. Nadal ani śladu Aeduana.

Wiedziała, że z logicznego punktu widzenia było mało prawdopodobne, aby nigdy nie wrócił. Po tym wszystkim, przez co razem przeszli, czemu miałby ją teraz porzucić? Przez dwa tygodnie trwał przy jej boku. Prowadził ją i Sowę w coraz wyższe partie Gór Sirmayańskich z własnej woli, bez perspektywy otrzymania za to zapłaty.

Gdzieś w głębi Iseult potrafiła jednak znaleźć tysiąc powodów, dla których krwiodziej miałby już nie wrócić. Tysiąc powodów, dla których o zmierzchu zagłębił się w zamglony las i do tej pory z niego nie wyszedł.

Kiedy pierwsze promienie słońca omiatały górskie szczyty, za najbardziej prawdopodobne uznała, że nie wrócił nie z wyboru, lecz padł ofiarą napadu.

Albo z powodu ran.

Albo śmierci.

Ostatnia ewentualność sprawiła, że więziodziejka zaczęła krążyć po niewielkiej polanie obok ich obozu. Dziesięć kroków w jedną stronę. Obrót. Dziesięć kroków w drugą. Obrót. Ani na chwilę nie spuszczała wzroku z wąskiego wejścia prowadzącego do suchej, maleńkiej jaskini utworzonej przez Sowę. Wewnątrz niej należący do dziewczynki górski nietoperz, Blueberry, tulił się do śpiącego dziecka, niewiele miejsca zostawiając dla kogokolwiek innego.

Nie żeby Iseult dała radę zasnąć, gdyby się tam skryła. Od wielu dni sen to jej wróg. Od czasu, kiedy do jej snów wślizgnął się ogień i kontrolujący go głos. „Spal ich”, szeptała łypiąca chytrze twarz trawiona ogniem. Przychodziła do niej każdej nocy. „Spal ich wszystkich”.

Próbowała go rozszczepić we śnie. Próbowała odciąć jego nici i zniszczyć magię ognia, tak jak to zrobiła na Ziemi Niczyjej, ale ten człowiek jedynie się śmiał, a płomienie uchodziły jeszcze wyżej. Płomienie, które były aż nadto rzeczywiste, o czym dowiedziała się już pierwszej nocy, kiedy Aeduan ją obudził. „Zabłąkany żar z ogniska – powiedział – i zbyt dużo leżącej w pobliżu podpałki”.

Iseult nie próbowała wyprowadzać go z błędu. Więcej już nie zasnęła i ten brak snu sprawił, że nie miała także jak porozmawiać z Esme o tym, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego ogniodziej, którego zabiła, teraz w niej mieszkał? Jednak dzisiejszej nocy w oczach Iseult nie było wyczerpania. Pragnęła opuścić obóz – wkroczyć między sosny dokładnie tak jak Aeduan i przeszukać każdy fragment zacienionego terenu, nawet jeśli wiedziała, że to na nic: krwiodziej był zbyt dobrze wyszkolony, aby pozostawiać za sobą ślady.

Poza tym nie mogła przecież opuścić Sowy.

Albo Aeduan wróci, albo nie, a ona będzie tak maszerować wte i wewte, dopóki nie uzyska odpowiedzi.

Najpierw go usłyszała, a dopiero potem zobaczyła. Było to tak nietypowe dla tego przesadnie ostrożnego krwiodzieja, że aż dobyła z pochwy kordelas. W tych lasach kryły się niedźwiedzie. I górskie koty. A w przeciwieństwie do ludzi nie miały nici Więzi, które powiedziałyby Iseult, co zwierzęta czują i z kim są powiązane.

Jednakże zza linii lasu nie wyłoniło się pozbawione nici zwierzę, lecz pozbawiony nici krwiodziej. W chwili, kiedy między drzewami dostrzegła caraweńską pelerynę Aeduana, zalała ją fala ulgi.

Dotarło do niej, że coś jest nie tak.

Kuśtykał. Kiedy podniósł głowę, jego oczy wydały się mroczne i zagubione.

– Wszyscy nie żyją. – Wypowiedział te słowa niskim i ochrypłym głosem, po czym się zachwiał.

Po uczuciu ulgi ogarnęło ją przerażenie. Był ranny. I to poważnie.

Niewiele myśląc, Iseult dopadła go i objęła za plecy. Jej dłoń napotkała zmoczone deszczem lotki i strzały. Niezliczona liczba grotów wystawała z niego jak igły u jeżowca, a peleryna była cała podarta i w brązowych plamach.

Aeduan wsparł się o więziodziejkę. Oddech miał szybki i urywany. W oczach wirowała mu czerwień. Cokolwiek się działo, jasne było, że długo już nie da rady stać, a Iseult nie chciała, żeby się na nią przewrócił. Właśnie tutaj, kiedy Sowa mogła wyjść ze swojej kryjówki i go zobaczyć. Ta dziewczynka potrafiła zatrząść ziemią, kiedy się zdenerwowała.

Kawałek wyżej jest strumień, pomyślała Iseult, a w głowie tworzył jej się mglisty zarys planu. Mogę go tam oporządzić. Sowa nas nie znajdzie. Wysuszę mu ubrania w porannym słońcu. Musiała jedynie dopilnować, aby przed dotarciem do wody Aeduan nie stracił przytomności.

W żółwim tempie prowadziła go w górę zbocza. Powieki mu trzepotały, nogi się uginały. Każdy krok sprawiał, że czuła coraz większe ściskanie w żołądku. Miały na to niejaki wpływ także strzały, łącznie siedemnaście, policzyła. Nie trzeba by ich aż tyle, aby zabić zwykłego człowieka, ale on nie był zwykłym człowiekiem.

Miała już okazję widzieć go z taką liczbą grotów w ciele. Tu się działo coś jeszcze. Coś bardzo niedobrego. Z jakiegoś powodu jego rany się nie goiły. Jego magia krwi nie działała zaciskająco i oczyszczająco, nie usuwała strzał i nie zszywała ran, czego Iseult była wielokrotnie świadkiem.

– Jesteś ranny gdzieś jeszcze? – Wypowiedziała to pytanie prosto w jego ucho. Nie odpływaj. Nie odpływaj. – Jest jakaś rana, której nie widzę?

– Strzały – wybełkotał.

Zmieniła taktykę.

– To przez te rany tak długo nie wracałeś?

Jakieś mruknięcie, ledwie zauważalne kiwnięcie głową, a potem:

– Ocalała.

Iseult się spięła.

– Ta kobieta z plemienia Sowy?

Aeduan podążał za zapachem tej kobiety już prawie dwa tygodnie. Dwa razy natknęli się na masakry, a jej zapach nadal gdzieś tam krążył. Iseult szukała odpowiedzi w twarzy krwiodzieja, jednak napotkała jedynie blade policzki i urywany oddech.

– Ta kobieta tam była? – Nie dawała za wygraną, ale kiedy po raz kolejny nie otrzymała odpowiedzi, odpuściła.

Dotarli do strumienia – dzięki ci, Księżycowa Matko – zaczynało ją dopadać zmęczenie. Strach tylko przez jakiś czas jest w stanie dodawać energii zmęczonemu ciału.

Iseult podprowadziła Aeduana do niskiego głazu przy strumieniu. Dzięki deszczowi w przeciągu nocy z ledwie spływającej strużki zmienił się w całkiem spory potok. Napiąwszy wszystkie mięśnie, posadziła krwiodzieja na głazie. Z jego gardła wydobył się jęk, a twarz przeciął ból.

Nawet w świetle płomieni na bitewnym polu albo w blasku księżyca obok latarni morskiej nie widziała go jeszcze tak cierpiącego. Trzymając go za ramię, by się nie osunął, przeszła za niego. Jeśli miała za bardzo nie nabrudzić, musiała odciąć pelerynę…

– Pospiesz się – usłyszała i dała sobie spokój z wcześniejszą myślą. Nie było czasu do stracenia. Miała tylko nadzieję, że Sowa się zbyt szybko nie obudzi.

Uchwyciła pierwszą strzałę i pociągnęła. Miniaturowe zadziory poharatały skórę, trysnęła krew. Aeduan syknął i odchylił głowę, gdy Iseult wyszarpywała groty jeden po drugim.

Kiedy usunęła ostatnią strzałę, biała peleryna w całości zmieniła kolor na czerwień. Aeduan siedział pochylony. Przed upadkiem do wody powstrzymywał go jedynie silny uścisk dłoni Iseult na jego kołnierzu. Zaparła się i pociągnęła. Chciała, by trzymał się prosto i by razem mogli się odsunąć od coraz większej kałuży.

Zamiast tego zachwiał się i zaczął lecieć do tyłu. Mało brakowało, a walnąłby plecami o ziemię. Nogi ugięły jej się pod jego ciężarem. Wylądowała tyłkiem na kamieniach, plecami i głową uderzyła w głaz.

W oczach stanęły jej łzy.

– Aeduanie. – Nie usłyszała odpowiedzi. Jego magia w końcu zatopiła go we śnie. Obudzi się, dopiero gdy znikną rany.

Iseult została pod nim uwięziona, gdy tymczasem w jej piersi wzbierało… coś.

– Ciężki jesteś – rzekła, próbując go przesunąć. Nie miała już ani odrobiny energii. A przynajmniej niewystarczająco, żeby zrzucić z siebie zakrwawione ciało. Nieruchoma głowa spoczywała na jej ramieniu.

Mimo porannego chłodu emanowało od niego tyle ciepła. Znowu to uczucie w płucach. Ciepłe. Musujące. W końcu wydostało się z niej w piskliwym śmiechu, który, miała wrażenie, dzielą od niej tysiące mil. To spanikowane rozbawienie należało do kogoś innego. Tak samo jak zmęczone ciało i wycałowany przez ogień umysł. I jeszcze coraz bardziej dojmujący ból głowy.

Iseult znajdowała się niezliczoną liczbę mil od swojego domu, przyszpilona do skał przez człowieka, swego czasu będącego jej wrogiem, gdy tymczasem w budzącym się lesie zaśpiewał strzyżyk, a kawałek niżej spała mała ziemiodziejka i jej nietoperz.

Szkoda, że Safi mnie teraz nie widzi.

Nie była w stanie dłużej walczyć. Powieki jej opadły i świat umilkł.

*

Ogień ryczy. Drewno trzeszczy, wszędzie fruwa żar.

– Biegnij – mówi jego matka i krew kapie jej z ust.

Rozpryskuje się o jego twarz.

Kobieta podpiera się splamionymi czerwienią rękami, podnosi się z ziemi. Chce, żeby on się spod niej wyczołgał. Chce, żeby uciekł.

– Biegnij, moje dziecko, biegnij.

On nie biegnie. Nie rusza się. Czeka, tak jak zawsze, aż obejmą go płomienie, a świat spali się żywcem.

*

Nie pierwszy raz Aeduanowi śniły się te koszmary. Uwięziony i zakrwawiony, podczas gdy płomienie przypełzają coraz bliżej. Wachlowało go gorąco, dym palił mu płuca. Ale zamiast płonącego namiotu, do widoku którego był przyzwyczajony, zamiast burzy, która, jak wiedział, wkrótce się rozszaleje, odkrył jedynie błękitne niebo i pierzaste chmury. Zamiast woni krwi matki czuł tylko słaby zapach swojej.

Ból w piersi pozostał taki sam. Udręka, która nie chciała, aby się ruszył, walcząca z ostatnimi słowami matki. „Biegnij, moje dziecko, biegnij”.

Aeduan spróbował się obrócić, tak jak to zawsze czynił we śnie. Tyle że w przeciwieństwie do snu teraz jego głowa bez problemu się poruszyła. Nie przygniatały go strzały i śmierć. Teraz, co uświadomił sobie z konsternacją, to on kogoś przygniatał.

Jego otumaniony ogniem wzrok chwiał się i kołysał. Ułożył się głową na czyimś ramieniu? Znał tę twarz. Znał ten profil. Tylko co więziodziejka robiła w jego śnie? Wyglądało to tak, jakby trzymała go w ramionach, i dziwaczność tej myśli sprawiła, że cały jego przerażający sen zaczął odpływać.

Pomarańczowe płomienie i czarny dym zamigotały, ustępując miejsca białej skórze. Była tak blisko; widział popiół na jej rzęsach i czarne włosy pokręcone od gorąca i deszczu. Tak bardzo się zmieniła od czasu, kiedy ją poznał: przy lewym oku blizna w kształcie łzy od kwasu jadodzieja, postrzępione, nierówne włosy po pożarach na Ziemi Niczyjej.

Aeduan nie potrafił oderwać od niej wzroku. Ile jeszcze krzywdy jej wyrządzi? Tej więziodziejce, która wcale nie była więziodziejką?

Nie powinno jej tu być, pomyślał. Skoro przebywała w jego śnie, to umrze, tak jak on. Znowu i znowu, aż w końcu nadejdzie deszcz, a razem z nim Evrane.

Nie chciał, aby umarła. Czy to we śnie, czy w prawdziwym życiu. W przeciwieństwie do niego ona nie była potworem. Nie odrodzi się z ognia. Nie zostanie wskrzeszona.

– Iseult – próbował powiedzieć i ku jego zdziwieniu to imię rzeczywiście spłynęło mu z języka. Delikatne samogłoski. Twarde spółgłoski. Dźwięk i smak pasujące do niej tak doskonale.

Poruszyła się. Jej dłonie, spoczywające na jego bokach, drgnęły. Palce wbiły się w kości biodrowe.

I w tym momencie jego brzuch zmarzł. Płuca ścisnęły się z zimna. Może i skonsumował ich ogień, ale jej dotyk naznaczony był zimą.

– Aeduan – wyrzuciła z siebie i wraz z tym dźwiękiem okalające ich płomienie zadrżały i zniknęły, odsłaniając staw. Znany mu strumień otoczony sosnami i głazami.

Lód w jego wnętrzu jeszcze bardziej stwardniał, nie zapewniając już ulgi.

To nie był sen. Iseult rzeczywiście go obejmowała; naprawdę wypowiedziała jego imię, wcześniej naprawdę otaczały ich płomienie.

Za dużo, aby jego udręczone bólem umysł i ciało były w stanie to ogarnąć. Iseult tak blisko. Jej palce nadal wczepione w jego biodra. Dziewczyna przemieniająca ziemię w popiół.

Wbrew jego najbardziej desperackiemu, gorączkowemu pragnieniu – wbrew intuicji krzyczącej, aby się dobudził – powieki Aeduana opadły. Z jego ust wyślizgnął się jęk.

A potem zapadła ciemność, a płomienie z jego koszmarów raz jeszcze uniosły go ze sobą.

Krwiodziej

Подняться наверх