Читать книгу Kłamstwa - T. M. Logan - Страница 13

4

Оглавление

Z drugiej strony parkingu dobiegł łagodny dźwięk dzwonka windy. W rozsuniętych drzwiach ukazał się Ben z teczką w dłoni i papierosem w ustach. Zapalił go, podniósł głowę, by wypuścić dym, i chyba dostrzegł mnie kątem oka. Wyjął telefon z kieszeni dżinsów.

Na pewno mnie zobaczył.

Szedł dalej, jakby wcale nie był świadom mojej obecności.

– Ben! – zawołałem, machając ręką.

Zwolnił, przyglądał mi się przez chwilę i bez przekonania uniósł rękę, podczas gdy do niego podchodziłem. Zatrzymał się przy swoim wozie, perłowobiałym porsche cayenne z literami DBSC1AK na tablicach rejestracyjnych. Był ubrany w tym niby-swobodnym stylu, na który trzeba wydać mnóstwo pieniędzy – dżinsy od znanego projektanta i marynarka szyta na miarę. Spojrzał na mnie, jakbym był ostatnią osobą, którą chciałby spotkać, i znów pociągnął papierosa.

Nastąpiła chwila ciszy. Obłok tytoniowego dymu unosił się leniwie pomiędzy nami.

– Joe – powiedział w końcu, odstawiając teczkę. – Co ty…? Co słychać, byku?

– Wszystko w porządku. Jest świetnie. A u ciebie?

– Taa, nieźle. Interesy idą jak po maśle. A ty wciąż robisz rewolucję w nauczaniu?

Nigdy nie byłem dobry w Konwersacjach Sztywniaków. A Ben nigdy nie traktował mnie jak równego sobie – raczej jak kolejnego przegranego, przycupniętego w sektorze publicznym mięczaka, który nie przetrwałby pięciu minut w zamieszkiwanym przez niego brutalnym świecie.

– Coś w tym rodzaju – odparłem z nieszczerym uśmiechem. – Miałeś spotkanie w hotelu?

Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz je zamknął. Odwrócił wzrok.

– Taa. – Ponownie się zaciągnął i wypuścił dym kącikiem ust. – Spotkanie.

– Praca?

– Z potencjalnym klientem. Mała rozgrzewka.

– A nie widziałeś Mel?

– Co?

– Mojej Mel. Właśnie tu była.

Niemal się wzdrygnął na dźwięk jej imienia, ale zapanował nad sobą i tylko pokręcił głową, kierując swoje ciemne oczy w stronę samochodu.

– Nie, stary, nie widziałem jej.

Jak na kogoś, kto zazwyczaj odgrywa samca alfa, zachowywał się dziwnie – unikał kontaktu wzrokowego, odpowiadał wymijająco, a może wręcz szukał wykrętów. Podczas jedynej partii pokera, jaką u niego rozegrałem, zabawiał uczestników opowieścią o swoim dawnym pracowniku, który odszedł, żeby założyć własną, konkurencyjną firmę. Ben uznał to za zdradę – a zatem wyznaczył sobie misję zrujnowania reputacji tego faceta w branży, ostrzegając przed nim klientów. W końcu nowa firma byłego pracownika zbankrutowała, przez co stracił on dom. Opowiadając to, Ben nie krył dumy ze zniszczenia rywala, w myśl hasła „nie wkurzaj lwa, bo lew to ja”. Taki właśnie był – typ, z którym lepiej nie zadzierać.

– Jesteś pewien? – spytałem. – Bo wydawało mi się, że rozmawiałeś z nią na górze. Wyglądało to poważnie.

– Nie. – Pstryknął niedopałek papierosa. – Słuchaj, Joe, naprawdę muszę lecieć.

Poczułem, że krawat zaczyna mnie dusić. Ben chciał mnie ominąć, ale instynktownie położyłem mu dłoń na ramieniu.

– Nie chcę robić z tego wielkiej sprawy, Ben, ale martwię się o…

Zrobił półobrót, złapał mnie obiema rękami za koszulę i rzucił na bok swojego SUV-a. Miał zadziwiająco dużo siły jak na swój wzrost, a ja byłem zupełnie zaskoczony tym napadem złości.

– Odpuść sobie! – krzyknął, nie próbując zapanować nad typową dla północnego dialektu modulacją głosu. Poczułem na twarzy jego papierosowy oddech. – Po prostu to sobie odpuść, ty przerośnięty, tępy ćwoku! Nie masz o niczym pojęcia! Jesteś klasycznym żałosnym nieudacznikiem i nawet nie potrafisz być nikim innym!

Szalał z wściekłości, ale ja jestem duży. Mam sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, o piętnaście więcej niż on. Byłem też o dobre dwadzieścia kilo cięższy.

– Co mam sobie odpuścić? – spytałem. – O czym ty gadasz?

– Jesteś, kurde, takim baranem, że nawet nic nie zauważyłeś, co nie?

– Czego nie zauważyłem?

Z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Najbardziej ślepi są ci, którzy nie chcą widzieć, prawda, Joe?

Szarpnął mnie, żeby znów rzucić na to wielkie porsche. Poczułem ból u podstawy czaszki. Moje dłonie zacisnęły się w pięści, ale jakiś na pozór dawno zapomniany podwórkowy kodeks moralny zabraniał mi uderzenia mniejszego, niższego, chudszego typa. To nie byłaby uczciwa walka. Chwyciłem więc go za ręce, oderwałem od mojej koszuli i nieco go odepchnąłem, żebyśmy nie stali tak blisko siebie.

Zatoczył się do tyłu, potknął o swoją teczkę i upadł.

W wąskiej przestrzeni między zaparkowanymi autami nie mógł wyciągnąć ramion, by zamortyzować upadek. Walnął ciężko o beton.

Stałem nad nim przez chwilę.

Leżał na plecach, z zamkniętymi oczami, miał rozchylone usta. Jego nogi były skrzyżowane.

– Ben?

Nie poruszył się. Wstawaj, muszę wiedzieć, o co ci chodziło. I dlaczego jesteś taki wściekły.

– Ben?

Dotknąłem czubkiem buta jego podeszwy. Może udawał?

– Ben, nic ci nie jest? – Najgłupsze pytanie na świecie. Zazwyczaj zadawane wtedy, gdy znamy odpowiedź.

Nie reagował.

A chociaż oddychał? Kucnąłem, żeby lepiej mu się przyjrzeć.

Porusz się tylko, Ben. Zrób coś. Cokolwiek.

– Ben, słyszysz mnie? Wstawaj, stary.

Żołądek przeszyło mi pierwsze ukłucie paniki. Z ucha Bena wypływał strumyk krwi.

O Boże, tylko nie to.

– Co się stało tatusiowi Alice? – spłoszył mnie głosik dobiegający zza moich pleców. Obróciłem się i zobaczyłem Williama. Biała koszula wyszła mu ze spodni i wystawała spod swetra. Przyglądał się badawczo nieruchomemu ciału.

Wstałem, próbując zasłonić je przed Williamem.

– No… upadł, brachu.

– Nic mu nie będzie?

– Nic mu nie jest. Musi tylko odzyskać oddech.

Krew wyciekająca z ucha Bena skapywała na szary cement podłogi, tworząc niewielką kałużę.

Jezu. Coś ty narobił?

– Tatusiu, krew.

Williamowi głos się załamał – aż za dobrze znałem ten rodzaj ściśnięcia gardła. Mój syn próbował coś jeszcze powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w krtani, z której wydobywało się tylko astmatyczne rzężenie.

– Wszystko z nim okej, Wills – zapewniłem. – Dobrze się czujesz?

Jego pierś znów się podniosła.

– Nie mogę oddy…

Kucnąłem przed nim, zasłaniając mu widok. Jego twarz robiła się szara. Pierwszy atak astmy, który dopadł go zupełnie niespodziewanie, gdy William miał roczek, był najbardziej przerażającym doświadczeniem w moim życiu. Paniczne wydzwanianie na 999, pędzący ratownicy i niepohamowany, bezradny lęk. Wspomnienie tamtego strachu wracało przy każdym kolejnym napadzie.

Tak jak teraz.

William wziął płytki, postrzępiony wdech, który brzmiał jak świst wiatru w suchych trzcinach. Jego oczy były szeroko otwarte z przerażenia.

Chroń syna. Weź inhalator.

– Wills, gdzie jest twój ciumciak? – spytałem ostro.

Pokręcił głową, z trudem łapiąc powietrze, które znów utknęło w jego niemal zupełnie zaciśniętej krtani. Chwyciłem go w ramiona i pognałem do samochodu. Wsunąłem rękę do schowka pasażera, żeby wyciągnąć rezerwowy inhalator, który zawsze tam trzymałem.

Nie było go. Cholera jasna!

Odwróciłem szkolny plecak Williama do góry nogami i wysypałem zawartość na fotel. Książki, kredki, piórnik, kasztany, papierki po cukierkach, breloczek, trzy autka i nierozpakowany lizak przyklejony do pogniecionego listu.

Inhalatora nie było.

Kolejny napad paniki.

Trzeba przywrócić mu oddech. Na górę, do recepcji hotelu? Nie – strata czasu. Najlepiej szybko do domu.

Ale co z Benem?

Wszystkie szczegóły naraz znalazły się w centrum mojej uwagi. Ciemne skórzane podeszwy butów Bena. Czarny range rover w górnej części wjazdu. W oddali, ponad powierzchnią ziemi – dźwięk syreny. Mój syn z trudem wciągał powietrze, płycej niż poprzednim razem. Lekko chwiał się na nogach, jego ruchy były coraz wolniejsze.

Wybieraj. Już!

Ben wciąż leżał nieruchomo na wznak.

Chroń syna.

Należało zostać z Benem, pójść na górę, żeby zawiadomić obsługę hotelu, wezwać karetkę. Może powinienem był sam zawieźć go do szpitala. Coś na pewno trzeba było zrobić. Ale ja słyszałem tylko, że moje dziecko zaczyna się dusić. Więc nie wykonałem żadnej z tych czynności. Nie zrobiłem nic.

Po prostu wpadłem w panikę.

Zapiąłem pas Williama i wskoczyłem na siedzenie kierowcy.

Kłamstwa

Подняться наверх