Читать книгу Kłamstwa - T. M. Logan - Страница 14

5

Оглавление

Przejechałem dwa razy na czerwonym świetle, rozpaczliwie usiłując przypomnieć sobie, czy po drodze do domu jest jakaś apteka, supermarket albo przychodnia. Na siedzeniu pasażera obok mnie William chrapliwie łapał powietrze. Wytrzymaj, synku. Wytrzymaj. Zaraz dojedziemy. Pomożemy ci. Trzymaj się. Zobaczyłem aptekę, ale była zamknięta. Pomknęliśmy dalej i przejechaliśmy kolejne skrzyżowanie na żółtym świetle zmieniającym się na czerwone, nie zważając na klaksony wokół nas.

– Wszystko będzie dobrze, Wills. Za minutkę będziemy w domu i dostaniesz ciumciaka, w porządku?

Skinął niepewnie głową, ale nie odpowiedział. Miał teraz śmiertelnie bladą twarz, opadały mu powieki.

Trafiliśmy na wolny fragment Północnej Obwodnicy, więc dodałem gazu. Wyprzedziłem zewnętrznym pasem jakąś furgonetkę, a potem wjechałem na wewnętrzny, żeby ominąć SUV-a.

Ben.

Powinienem zadzwonić do hotelu. Wezwać dla niego pomoc.

Tyle że nigdzie nie widziałem mojej komórki. Nie miałem jej tam gdzie zwykle – w kieszeni marynarki czy dżinsów. Uchwyt na telefon był pusty, schowek pasażera też.

Wciąż prowadząc, sięgnąłem pod fotel. Tu też nic nie znalazłem. Ta sprawa musiała zaczekać do chwili, gdy będę mógł skorzystać z telefonu stacjonarnego w domu.

Zdawało mi się, że to najdłuższa jazda samochodem w moim życiu.

W końcu dotarłem na nasz podjazd, zahamowałem z piskiem opon, chwyciłem Williama, pognałem do domu, do kuchennej szuflady z zapasowym inhalatorem – żeby tylko tam był, żeby tylko tam był – i posadziłem chłopca na krześle, podczas gdy nabierał ventolinu w płuca. Potem odetchnął głęboko i wziął kolejny haust aerozolu. Uklęknąłem przed nim, podtrzymując go i nasłuchując, jak jego oddech powoli pogłębia się, wydłuża, powraca do normy.

– W porządku, Will. Nic ci nie jest. Czujesz się lepiej?

Poważnie pokiwał głową.

– Trochę lepiej.

W miarę jak jego policzki traciły chorobliwą bladość, znikało też moje przerażenie. Jego miejsce zajmowało uczucie ulgi.

– Posiedź sobie przez chwilkę, brachu. Spokojnie.

Nasz rzadko używany aparat stacjonarny stał na kuchennym blacie. Gdy informacja telefoniczna połączyła mnie z hotelem, sześciokrotnie rozbrzmiał sygnał mówiący, że nikt nie odbiera, a potem zostałem przekierowany na automatyczną listę opcji.

Ostatnią z nich była rozmowa z człowiekiem.

– Proszę posłuchać – zacząłem. – Na waszym parkingu podziemnym leży mężczyzna, który może być ranny. Musi pan posłać tam kogoś, żeby mu pomógł.

– Przepraszam pana, tu hotel Premier Inn na Redfield Way – odpowiedział mi głos młodzieńca, niemającego więcej niż dwadzieścia, może dwadzieścia kilka lat. – Czy na pewno wybrał pan właściwy numer?

– Tak! W podziemnym parkingu jest człowiek, który upadł i uderzył się w głowę. Nazywa się Ben Delaney. Możecie sprawdzić, czy nic mu się nie stało?

– Czy to gość naszego hotelu?

– Nie, ale znajduje się na jego terenie. Może pan się upewnić, czy on nie potrzebuje pomocy?

– Niestety, nie wolno mi opuszczać recepcji, ale za chwilkę powinien wrócić mój przełożony. Jeżeli uważa pan, że tymczasem należy wezwać pogotowie do osoby potrzebującej pomocy, powinien pan się rozłączyć i natychmiast to zrobić.

– Nie mógłby pan po prostu zejść na dół i sprawdzić, czy nic mu nie jest? Zamknąć drzwi na dwie minuty i szybko obejrzeć parking?

Nastąpiła chwila ciszy.

– Czy to jakiś kawał?

– Mniejsza z tym – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.

Wziąłem butelkę wody dla Williama, przytuliłem go i posłuchałem, jak oddycha. Jego drogi oddechowe wracały do normy. Wsadziłem inhalator do kieszeni marynarki i podniosłem mojego syna.

– Dokąd idziemy, tatusiu?

– Pojedziemy przed kąpielą na krótką wycieczkę.

– Znów będziemy szybko jechać?

– Dość szybko, ale nie tak jak ostatnio.

Gdy ruszyłem, moja wyobraźnia, wolna już od obaw o stan Williama, weszła na wysokie obroty, podsuwając mi nowe myśli. Powróciły wszystkie obrazy widziane w ciągu ostatniej godziny. Próbowałem wyciągnąć z tego wszystkiego jakieś wnioski.

Co widziałeś?

Co naprawdę widziałeś?

Widziałem, że on był wściekły, a ona zmartwiona. Czym ją tak zmartwił?

Widziałem go leżącego na betonie. Krew.

A co, jeśli on wciąż tam leży?

Przecież to niemożliwe.

Chyba jednak możliwe.

Więc co, jeśli tam leży?

A do tego najwyraźniejsze ze wszystkich wspomnień – to okropne łupnięcie jego głowy o beton.

Może pękła mu czaszka. Od tego się umiera? Jasne. Jeżeli zostawisz kogoś takiego bez pomocy, to tak.

Może gdy tam dojadę, na miejscu będzie policja. Może już ogradzają taśmą miejsce zbrodni, kładą na podłodze oznaczenia dowodów. Zainstalowali reflektory. Może szykują się do ustawienia tego białego namiotu, który widuje się w wiadomościach, kiedy policja chce osłonić zwłoki przed wzrokiem gapiów.

Zaschło mi w ustach. Poczułem, że tracę grunt pod nogami, jakby z mojego życia został wybity jakiś element, bez którego wszystko się rozsypało. Nic nie było już na swoim miejscu.

Zostawiłem go tam. A on krwawił.

Należało jednak wrócić do hotelu. To ja powinienem był zadbać o tę sprawę – i tyle. Typowy czwartkowy wieczór nagle stał się nierealny, poplątany i zupełnie przerażający, ale wciąż jeszcze miałem czas, aby wszystko naprawić. Po prostu musiałem zrobić co należy.

Nic mu się nie stało. Nabił sobie tylko guza. Mel będzie wiedziała, jak się tym zająć, wspólnie to rozgryziemy.

Niczego tak nie pragnąłem jak rozmowy z żoną. Chciałem się upewnić, że przez to nieprzyjemne spotkanie z Benem nie doznała jakiejś krzywdy. Żeby tylko Mel nic nie było. Z całą resztą damy sobie radę. Razem. Nie miałem telefonu komórkowego od zaledwie niecałej godziny, ale wystarczyło to, żebym czuł się, jakby odcięto mnie od reszty świata.

Opuściłem szybę i wciągnąłem szare miejskie powietrze. Włączyłem radio, chcąc znaleźć coś, co pozwoliłoby mi na chwilę oderwać się od zmartwień. Pogłośniłem muzykę. Zanim dotarłem na Północną Obwodnicę, niemal zdołałem przekonać samego siebie, że Benowi nic nie jest. Pewnie już stamtąd odjechał i popija drogą whisky przy barze w salonie swojego ogromnego domu w Hampstead. Nikt nie umiera od walnięcia się w głowę podczas upadku. Po prostu nie. Inaczej w każdą sobotnią noc na każdej głównej ulicy i na każdym rynku każdego miasta w całej Wielkiej Brytanii dochodziłoby do mniej więcej trzydziestu morderstw. Zjechałem na placyk przed hotelem. Przez oszklony front budynku widziałem, że za biurkiem recepcji ten sam młodzian w kamizelce, który był tam wcześniej, rozmawia przez telefon.

Wjazd na parking podziemny otwierał się niczym rozdziawiona paszcza.

Szlaban się podniósł, minąłem go i powoli zjechałem w podziemia blado oświetlone przez fluorescencyjne lampy. Beton spowijały głębokie cienie. Zatrzymałem się i wysiadłem, znów zostawiając w samochodzie Williama – tym razem nie prosił, żebym zabrał go z sobą. Przeszedłem wzdłuż czterech rzędów aut. Dotarłem do miejsca, które przed dwiema godzinami zajmował SUV Bena.

Nie zagradzała go policyjna taśma. Nie było białego namiotu. Ani policji. Nic tam nie było.

Ben znikł – wraz ze swoim samochodem.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Kłamstwa

Подняться наверх