Читать книгу Kobieta z innej planety - Tadeusz Konczyński - Страница 4

I. TAJEMNICA WISŁY

Оглавление

Na moście Poniatowskiego ruch zamarł. Godzina pierwsza w nocy w Warszawie ma swoje prawa nawet na arterii potężnego ruchu, która łączy środek stolicy z Pragą i jej węzłami kolejowymi.

Obfity deszcz sierpniowy wypędził upartych spacerowiczów, którzy wiecznie snują się po wszystkich kątach Warszawy o każdej porze, nie wiedzieć po co i dlaczego.

Pod mostem sunęły ciemne, posępne fale Wisły niepowstrzymanym pędem. Błyski latarń nadbrzeżnych oznaczały długą, migotliwą linią granice żywiołu wodnego.

Posterunkowy w płaszczu gumowym szedł z wolna jezdnią, zapuszczając przenikliwy wzrok w mroczne głębie nocy. Wszędzie pustka i chlupot deszczu, ale kiedy minął najwyższy punkt mostu i zaczął zbliżać się ku Pradze, zdało mu się, że w odległości jakich stu pięćdziesięciu kroków mignęła biała postać, która wykonała kilka nieokreślonych ruchów, po czym zniknęła mu z oczu.

Zjawa czy człowiek? Mężczyzna czy kobieta? Żaden okrzyk, żaden plusk wody nie doszedł do jego uszu, tylko jakby cień samochodu uciekał przed nim, aż rozpłynął się w ciemnościach nocy. Deszcz wzmógł się i począł zacinać wydłużonymi, gęstymi smugami wprost w oczy.

Mateusz Pordoba mocniej owinął się płaszczem i głębiej na głowę zaciągnął gumową kapuzę. Niemniej od punktu, w którym błysnęła mu zjawa, nie oderwał oczu. Pomyłka czy rzeczywistość? Ileż to razy w jego praktyce służbowej drobne „nic” urastało nieraz do granic potwornej tragedii.

Szedł z wolna, uważnie. Po prawej jego stronie jakieś auto zbliżało się od Pragi w błyskawicznym tempie, badając drogę oślepiającymi smugami reflektorów. Gnało wprost na niego. Ledwie zdołał uskoczyć w bok. Minęło go. Szybkość była niedozwolona, karalna.

Miał już alarmować posterunki gwizdkiem, lecz ku swemu zdumieniu dostrzegł, że samochód przy końcu mostu zwolnił bieg, zatoczył dokładny łuk i powoli jechał z powrotem, jakby siedzący w nim pasażerowie chcieli badać teren.

Coś zgubili – pomyślał posterunkowy Pordoba. – Nadjadą, pogadam z nimi. Będzie protokół.

Stanął i obserwował zbliżające się auto. Ktoś z niego wychylał się nieustannie i starannie przeglądał jezdnię i chodniki. Wreszcie samochód zrównał się z posterunkowym i przystanął tuż obok niego.

– Czy pan nie zauważył czegoś podejrzanego? – zagadnął go głos nerwowy, wzburzony. – Jestem w najwyższym stopniu zaniepokojony. Zastałem w domu list i natychmiast tutaj przyjechałem.

Pordoba dostrzegł, że w samochodzie siedział tylko jeden człowiek, który go pytał. Zdjął dłoń z kolby rewolweru i podszedł do nieznajomego.

– O co panu chodzi?

– Panie posterunkowy – brzmiała odpowiedź – w grę wchodzi kobieta. Czy pan dawno pełni tu służbę?

– Od godziny.

– List zastałem w domu przed chwilą. Służący mówił, że podał go szofer, który odjechał następnie z pewną osobą. Jest temu jakie pół godziny.

Pordoba począł badać nieznajomego.

– Co ma wspólnego list z mostem Poniatowskiego?

– Osoba, o którą mi chodzi, zostawiła list tak zagadkowy, że natychmiast tu przyjechałem.

– Dlaczego tutaj?

– Bo w liście były tylko trzy słowa, napisane znanym mi charakterem.

– Jakie słowa?

Nieznajomy zawahał się, wreszcie rzekł stłumionym głosem:

– Napisała słowa: „Pamiętasz miesiąc temu?”. A miesiąc temu byłem z nią tutaj i wówczas zagroziła mi, że się utopi.

Pordoba obejrzał się za siebie. W mózgu przemknęło mu wspomnienie zjawiska.

– Przypuszcza pan – zapytał – że tu przyjechała samochodem? A potem co?

– Po prostu wynajęła samochód – oświadczył przybysz. – Kazała oddać list mojemu służącemu, potem tu przyjechała, odprawiła szofera, a potem... czy ja wiem... Jestem do głębi wzburzony. Ta istota zdolna jest do wszystkiego.

– Jak była ubrana? – rzucił pytanie Pordoba.

– Miała na sobie biały sweter. Spinała go zwykle szmaragdową broszą. Przepraszam. To do rzeczy nie należy, lecz mnie po prostu myśli się plączą. Panie posterunkowy, zatem nie dostrzegł pan nic podejrzanego? Jestem wstrząśnięty do głębi. To przecież niemożliwe, aby ona... to niemożliwe.

Pordoba mruknął przez zęby:

– Niech mię pan podwiezie sto pięćdziesiąt kroków. Licho wie. Nie pierwsza, nie ostatnia.

– Czy pan co dostrzegł?

– Niech mię pan podwiezie. Zobaczymy.

Deszcz rozpętał się na dobre. Na kilka kroków nie było nic widać.

– Niech pan jedzie lewą stroną ku Pradze – komenderował posterunkowy. – Krok za krokiem. Jeżeli mnie wzrok nie mylił, to może coś się z tego wykluje. Licho nie śpi.

Nieznajomemu drżały ręce. Położył je na kierownicy.

– Po lewej stronie nie wolno – rzucił uwagę.

– Musi być wolno – odparł Pordoba zniecierpliwionym głosem. – Rozświeć pan reflektory i jedź pan, jak powiedziałem.

Samochód potoczył się naprzód w ulewie. Pordoba śledził uważnie każdy metr kwadratowy chodnika i barierę mostu.

– Ostrożnie, powoli – upominał. – Diabli nadali deszcz.

Mimo ulewy wychylił się, aby lepiej móc badać teren. Ujechali już sto pięćdziesiąt kroków. Pordoba nagle syknął. Nic nie mówiąc, silnie ścisnął rękę nieznajomego aż do bólu. W gęstej plusze dostrzegł białawą smugę.

– Stać. Mam.

Wyskoczył z wozu jednym susem. Na jezdni leżał biały sweter zlany deszczem. Mokra, biedna szmatka kobieca. Pordoba przesunął ręką wzdłuż kołnierza – natrafił na broszę. Podszedł do światła latarni samochodowej. Obejrzał ją dokładnie. – Szmaragdowa, zgadza się – mruknął sam do siebie.

Nieznajomy obserwował go z przerażeniem. Zdawało mu się, że wszystko to, co się stało i co się teraz dzieje, jest czystą halucynacją. W głowie wirowały mu bezładne myśli. Załkał. Głowę oparł na kierownicy, drżąc w febrze nerwowej.

Posterunkowy obejrzał dokładnie sweter. W prawej kieszeni znalazł nie zapieczętowany list. Litery adresu, pisanego niebieskim atramentem, wydłużyły się pod wpływem deszczu w arabeski fantastyczne. Przeczytał napis: „Do tego, który wie wszystko...”

Zatkało go w gardle. Pordoba przeżył już tyle wstrząsających wypadków, tyle łez i krwi spłynęło na jego oczach, że nawykł do nieszczęścia ludzkiego i nie przejmował się nim wiele, lecz tym razem smętek tragedii kobiecej poruszył go do głębi swą niewypowiedzianą prostotą. Nic nie mówiąc, usiadł w samochodzie obok nieznajomego, który pogrążył się w ponurym milczeniu.

– Zaświeć pan – rzekł Pordoba jak mógł najłagodniej, choć zwykle głos jego brzmiał szorstko. – Muszę ten list przeczytać. Może dowiemy się czegoś bliższego.

Mokry sweter położył ostrożnie na kolanach, po czym w świetle latarki elektrycznej wyjął list, uważając, aby go nie rozerwać. Wilgotna kartka papieru miała swoją przejmującą wymowę. Czytał powoli:

„Życie zaczyna się i kończy tajemnicą. Jeśli otacza je pustka, to jego tajemnica jest tym ciekawsza. Chcę ją poznać. Może wówczas dowiem się, jaka była właściwie treść mego życia i czy ta pustka, z której odchodzę, była moją, czy jego winą. B.”

Za mądre – pomyślał Pordoba. – Jakaś przerafinowana dama...

Nastało długie milczenie. Nieznajomy podniósł głowę. Oczy miał na pół przymknięte. Nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Drżał na całym ciele. Zęby szczękały jedne o drugie.

Pordoba obserwował go spod oka. Delikatność, której zwykle nie dawał do siebie dostępu, nie pozwalała mu zadawać na razie dalszych pytań. Powinien był go wylegitymować. Tego jednak nie uczynił. Na to był jeszcze czas. List złożył starannie i schował wraz z kopertą do książeczki służbowej. Następnie, wycisnąwszy wodę, zwinął sweter i wcisnął go w róg siedzenia.

– Niech pan chwilę poczeka – wycedził przez zęby, nadając sobie pozór całkowicie opanowanego służbisty. – Muszę jeszcze stwierdzić, czy nic więcej po niej nie zostało. A nuż. Piekielna ulewa.

Wygramolił się z auta i wszedł na chodnik, oglądając bacznie miejsce, w którym znalazł sweter. Tuż obok żelaznej balustrady dostrzegł szpilkę. Podniósł ją i schował do kieszeni. Obejrzał starannie poręcz, na koniec wychylił się, aby rzucić po raz ostatni wzrokiem w otchłań wodną, która zda się podniosła swą złowrogą powierzchnlę tuż pod arkady mostu. Strugi deszczu wiązały się z nią, tworząc przeraźliwe kłębowisko.

Runęła tam jak kamień – pomyślał Pordoba.

Tymczasem nieznajomy otrząsnął się z apatii. Pierwszy wstrząs nerwowy minął. W mózgu przebiegł myślami wszystkie momenty od wyjazdu z domu aż do rozmowy z posterunkowym.

Nikt jej nie zna w Warszawie – drapieżna myśl przeszyła jego mózg. – Jeśli odkryją moje nazwisko, zacznie się łańcuch nieobliczalnych następstw. Wszak znalazłem się na jej drodze tylko przypadkowo... raczej na marginesie jej życia...

Zamajaczyły mu w głowie: wspaniała willa, salon z kosztownymi meblami i obrazami, lampa płonąca na spirali wężowej. Zamigotały mu w oczach dwie jasne główki dziecięce, śpiące rozkosznie, i pochylona nad nimi głowa kobiety szlachetnie rzeźbiona. A dalej wielki, sześciopiętrowy budynek Akcyjnego Towarzystwa, luksusowy gabinet, mnóstwo podjeżdżających aut – pęd milionowych interesów.

I on nagle w jakiejś romantycznej awanturze. Lęk wstrząsnął nim do głębi.

Uciekać! – błysnęła w jego mózgu myśl raz jeden i drugi. ‒ Uciekać! Jeszcze nikt nie wie, kto jestem.

Pochylił się nad kierownicą, rzucił wzrokiem ku balustradzie mostu, na której leżał przechylony posterunkowy.

A gdy wykryją, kto jestem? – zadał sobie pytanie właściciel auta. – To dlaczego uciekłem? Jest wytłumaczenie: paraliż woli, wzburzenie psychiczne. Mogę wreszcie schronić się do sanatorium. I tak lekarze wysyłają mię na kurację. Skorzystam z pozoru. Uciekać! Uciekać! Muszę. Muszę za każdą cenę!

Powoli, ostrożnie wprawił samochód w ruch. Ulewny deszcz pokrywał wszelki szmer. Potężny wóz potoczył się bez szelestu po śliskiej jezdni i z wolna przyspieszał tempo... Pogasły w nim światła. Wreszcie znikł w ciemnościach jak mara.

Właśnie Pordoba ukończył swoje poszukiwania, kiedy jego czujność wzbudził łoskot innej maszyny, pędzącej od strony Pragi. I tym razem samochód gnał z nadmierną szybkością. Ogarnęła go złość na ludzką bezwzględność. Byle sobie dogodzić, a drugi niech ginie.

Nie spostrzegając, co się stało z nieznajomym, wybiegł naprzód i strzałem danym w powietrze zaalarmował jadących. Ale samochód nie zważał na niego. W piorunującym tempie minął Pordobę i pomknął w stronę Warszawy. Huk strzału wchłonęła w siebie nawałnica, która rozpętała się na dobre.

Teraz dopiero posterunkowy spostrzegł z przerażeniem, że auto z nieznajomym zniknęło bez śladu. Zaklął siarczyście. W książeczce służbowej został mu tylko list denatki, koperta.

A to kant – pomyślał z wściekłością. – Ulitowałem się nad łobuzem, nie wylegitymowałem go od razu, a on wypłakał się i uciekł... Już ja go dostanę w swoje ręce. Wtenczas z nim inaczej potańczę.

Kobieta z innej planety

Подняться наверх