Читать книгу Kobieta z innej planety - Tadeusz Konczyński - Страница 5
II. NIEUBŁAGANA RZECZYWISTOŚĆ
ОглавлениеNieznajomy ostrożnie wjechał do ogrodu swej willi. Stary Jakub, który otwierał bramę, pokiwał głową, lecz nie odezwał się ani słowem, widząc, że pan jest mocno zafrasowany. Pomógł mu przy wprowadzeniu samochodu do boksu i czekał milcząco, czy otrzyma jakiś rozkaz, czy nie.
– Jakub może iść spać – padło zlecenie. – Muszę jeszcze sprawdzić, co się stało z akumulatorem. Reflektory nie chciały się palić.
– Właśnie – oświadczył stary sługa. – Aż się przeląkłem, że jaśnie pan jechał bez światła.
– Głupstwo! Ale, ale. Czy ten szofer, który przywiózł list, nie zgłosił się przypadkiem później?
– Nie, tylko zapomniałem na amen powiedzieć, że spieszył się bardzo. Na odchodnem mówił, że jedzie na Dworzec Gdański i że mu jest bardzo pilno.
– Na Dworzec Gdański?
– Tak gadął.
– Dobrze już, dobrze. Możecie iść spać.
Jakub odszedł wolnym krokiem do swojej odźwierni, w której mieszkał przy bramie już od lat kilkunastu.
Przybyły obejrzał się dokoła, zapalił lampkę elektryczną i wszedł do auta. Mokry sweter, wciśnięty w róg siedzenia, uderzył go w oczy. Zadrżał.
Posterunkowy ma zatem tylko list i kopertę – pomyślał. – A to trzeba spalić. Numeru samochodu nikt nie mógł zanotować, bo go zdjąłem.
Zwinął jeszcze mocniej sweter i włożył go do kieszeni wewnętrznek płaszcza. Następnie wyjął spod siedzenia numer samochodu i umocował go na zwykłym miejscu.
Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Dopiero po tym momencie w błyskawicznym skrócie myśli ocenił całą straszliwą odpowiedzialność, którą wziął na siebie od chwili ucieczki z mostu.
Ociężałym krokiem powlókł się do willi.
Nad drzwiami wejściowymi paliła się lampka, rzucając silne światło na mosiężną tablicę, przybitą na drzwiach:
„Janusz Rosławski, Dyrektor Spółki Akcyjnej Zakłady Wiertnicze”.
Błyszczące litery migotały natarczywie, przypominając mu nieubłaganą rzeczywistość. Ani jedna z nich inaczej brzmieć nie mogła, wszystkie wołały głośno, iż nie jest w stanie nic zmienić z tej ustalonej prawdy życiowej, w której tkwił.
Wyjął klucz i ostrożnie przekręcił go w zatrzasku. Wszedł, nie zapalając światła w przedsionku. Oświetlał sobie drogę latarką kieszonkową.
W ciężkim fotelu spał twardo służący Jan, chrapiąc głośno. Czekał na powrót swego pana.
Rosławski na palcach przeszedł obok niego, minął kilkoro drzwi w korytarzu. Żona i dzieci spały na górze. Nasłuchiwał przez chwilę, czy nie posłyszy jakiegoś szelestu. Maria nieraz długo w nocy czytała. Ale żadne echo nie doszło do jego uszu.
Teraz skręcił w bok, pchnął pierwsze drzwi, stanął na progu swego gabinetu. Drzwi zamknął za sobą starannie. Zapalił światło, zaciągnął ciężkie kotary wiśniowe w oknach, po czym padł na pierwszy spotkany fotel.
Całkowicie opuściły go siły. W mózgu wirowały rozpalone myśli jedne za drugimi. Błyskawiczny bieg wypadków zaskoczył go i osaczył.
Popełnił szaleństwo. Wiedział o tym. Pogmatwał sprawę, która mogła w swoim własnym rozwoju nie mieć dla niego żadnych następstw albo co najwyżej takie, jakich tysiące codziennie wydarza się w świecie.
Jeden oszalały refren wracał nieustannie do jego mózgu:
Dlaczego to się stało??? Dlaczego?
W tej chwili nadbiegły myśli inne:
Szofer spieszył się na Dworzec Gdański? Co to ma znaczyć? Czy Blanka miała przedtem zamiar wyjechać z Warszawy, a potem nagle zmieniła plan? Ale ten list? Jego treść?
A może chciała zatrzeć ślady prowadzące do mnie? Szofer oddał list tutaj. Gdyby więc ten sam człowiek zawiózł ją na most Poniatowskiego, wszystko byłoby wykryte. Jutro, dowiedziawszy się o jej śmierci, podałby mój adres i tok sprawy byłby bezapelacyjny.
Zatem może ona – szukał w mózgu środków ratunku – kazała jechać najpierw na Dworzec Gdański, tam go zapłaciła i innym samochodem pojechała na most? Wszystko na to wskazuje – próbował wytłumaczyć sobie splot wypadków – przecież nawet pełnego imienia nie podała w liście, tylko literę B.
Nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Dygotał na całym ciele.
Strach człowieka, który nagle traci wszystkie nagromadzone w ciągu życia wartości – który nagle bez maski ma stanąć oko w oko ze społeczeństwem. Uważany był za świecznik tak pod względem socjalnym, jak i moralnym, a teraz oskarżony o zbrodnię ma zwalić się w błoto jak marny ogarek... Obudziło to w nim instynkt samoobrony za wszelką cenę.
Egoizm zadraśnięty do głębi wypełniał całą jego istotę. Wszelkie inne względy odpadły. Zamarły w nim wzruszenia, zamarła ludzkość, zamarły drogie wspomnienia.
– Szalona! Bezczelna! – jęknął przez zęby.
W tej samej chwili przypomniał sobie, że w kieszeni przyniósł sweter Blanki i że wczoraj właśnie Jakub spalił w piecu mnóstwo niepotrzebnych papierów, z których czyścił biurko.
Popiół powinien być jeszcze – pomyślał. ‒ Nikt go nie mógł usunąć. Będę mógł spalić sweter bez żadnego podejrzenia.
Podniósł się ciężko i podszedł do pieca. Obejrzał dokładnie sweter, odpiął szmaragdową broszę i wsunął ją do kieszeni. Otworzył drzwiczki. Zajrzał. Czarne strzępy spalonych papierów wypełniały całe wnętrze.
Zawinął sweter w plik gazet, wsadził do pieca i podpalił.
Wkrótce buchął ogień. Syk palącej się mokrej materii mówił o ciężkiej pracy ognia. Szczypcami podniósł w górę nieszczęsne okrycie Blanki, które z trudem płonęło, i podsycał ogień nowymi masami papierów, pilnując, aby zetlały dokładnie wszystkie tkanki ubrania.
Wreszcie odetchnął. Sweter zamienił się w garstkę popiołu. Jeszcze jedna warstwa spalonych gazet i wnętrze pieca przybrało poprzedni wygląd.
Nagle w ciszy zagrał dzwonek telefonu! Podszedł ostrożnie i zdjął słuchawkę.
– Halo!
Milczenie. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
Wrócił do roboty. Zamknął starannie drzwiczki pieca. Wytarł rączkę mosiężną na wszelki wypadek. Kto wie, czy przedstawiciele władzy nie wpadną na myśl, aby zrobić zdjęcia daktyloskopijne z tej nieszczęsnej rączki.
Potworny niesmak ogarnął jego duszę. Zaciął wargi aż do bólu.
Chwytał się na wypełnianiu czynności, jak gdyby dokonał włamania.
On! Inżynier, dyrektor, luminarz!
Ale instynkt samoobrony pracował dalej. W kieszeni miał szmaragdową broszę. Posterunkowy oglądał ją starannie. Musiał ją dobrze zapamiętać. Rosławski pomyślał, że najlepiej będzie zakopać ją rano w ogrodzie. Tymczasem trzeba ją ukryć w skrytce biurka, o której nie wie nikt – nawet żona ani służący. Tylko on jeden umie ją otwierać.
Przesunął w bok niewidoczną zasuwkę drewnianą, która stanowiła część rzeźbionej listwy, i otworzył górną szufladę, a wówczas w boku ścianki otworzyła się mała skrytka. Na jej dnie leżał pakiecik związany fiołkową wstążką. Pamiętnik Blanki! Wspomnienie przeszyło mózg Rosławskiego.
Miesiąc temu wręczyła mi go do przechowania. Dałem słowo, że nigdy nie zajrzę do niego, dopóki nie rozstaniemy się zupełnie. Tłumaczyła mi, że nie chce, aby notatki wpadły w ręce profesora Gordona.
Machinalnie włożył broszkę do skrytki, po czym ze wzruszeniem wyjął pakiecik, zawierający spowiedź jej miłości. Był już zwolniony ze słowa. Wszak rozstali się na zawsze.
Opadły go wyrzuty sumienia.
Tak wielkiej miłości nie zaznasz już więcej – podszepnął mu ból. – Blanka była niezwykłą kobietą! A ty co uczyniłeś dla niej? – przemknęła myśl rozdrażniona. – Jak jej się odwdzięczyłeś? Cha, cha, cha! Drżysz ze strachu, aby władze nie złapały dżentelmena i nie skompromitowały go. Tymczasem jej cudne ciało unoszą nurty Wisły w dal, precz od miejsca jej udręczeń.
Ogarnęło go niewypowiedziane zgnębienie. Nie mógł oderwać oczu od związanych kartoników, w których kryła się tajemnica jej nieszczęsnej miłości, a może nawet odpowiedź na wszystkie dręczące go pytania...
W tej chwili zadźwięczał powtórnie telefon. Rosławski osłupiał.
O tej porze? Minęła północ? Wziął słuchawkę do ręki, zmienił głos.
– Kto mówi? Czego? – rzucił niecierpliwie.
– Czy pan inżynier Rosławski? – zabrzmiął altowy głos kobiecy.
To nie głos Blanki – zdał sobie sprawę.
– O co chodzi? – rzekł opryskliwie. – O tej godzinie dzwonić do kogoś...
– Przepraszam najmocniej – ten sam głos zabrzmiał w telefonie. – Proszę jednak uprzejmie odpowiedzieć, czy mówię z dyrektorem Rosławskim?
– Być może – odparł – lecz jeszcze raz pytam, o co chodzi?
– Czy pan może mi powiedzieć, gdzie obecnie znajduje się Blanka? Jestem o nią w najwyższym stopniu niespokojna.
Dyrektor zdrętwiał. A więc jest ktoś w Warszawie, kto zna ich tajemnicę i numer jego telefonu.
– Niech pan nie lęka się ze mną mówić – zadrgała prośba w aparacie. – O naszej rozmowie nikt nie będzie wiedział, cokolwiek bądź stało się tej nocy. Ja również nie życzę sobie stać się pastwą ciekawości ludzkiej. Ale chodzi o Blankę. To istota bardzo ekscentryczna i nieobliczalna. Przeszła przez życie mego męża jak niszczący meteor. Zapłacił życiem za jej urok. Ale gdy ją bliżej poznałam, stałam się jej przyjaciółką. To nie ona stwarza tę potworność dokoła siebie. To ludzie, którzy ją spotykają, stają się wbrew jej woli przyczyną tragicznego splotu wypadków.
– Nie rozumiem – usiłował przerwać rozmowę.
– Niech pan nie gniewa się na mnie – łagodny, drgający wzruszeniem głos błagał ponownie. – Jej osoba łączy nas oboje. Wczoraj Blanka przypadkowo wymieniła mi pańskie nazwisko, mówiąc do mnie z naciskiem: „Ten człowiek mógłby stać się moim zbawieniem. On jeden mógłby mnie uwolnić spod władzy profesora Gordona”.
– Dobrze, łaskawa pani, lecz ja nie uczęszczam na seanse profesora Gordona.
– Przecież ani pan, ani ja – popłynęła odpowiedź – nie mamy tego na myśli. Tu chodzi o życie pięknej duchowo kobiety. O jej dalszy los. A ja w tej chwili jestem wprost przerażona. Była taka wczoraj tajemnicza, taka smutna. Prosiła mnie, abym czekała na nią na Dworcu Gdańskim, bo musi nagle wyjechać, a chce się ze mną koniecznie pożegnać. Czekałam na próżno na dworcu. Pojechałam do pensjonatu, w którym mieszkała. Tam mi powiedziano, że istotnie wyjechała na Dworzec Gdański. Wróciłam jeszcze raz. Wypytywałam ludzi. Łatwo ją zauważyć, nikt jednak jej nie widział. Stało się zatem coś, czego nie rozumiem. Dlatego odważyłam się zatelefonować do pana. Bardzo przepraszam, lecz niech mnie tłumaczą okoliczności wyjątkowe.
Rosławski zawahał się. Poczuł dziwną sympatię do tej nieznanej kobiety, która wdarła się do jego gabinetu z dalekiej przestrzeni i w chwili, kiedy drży z niepokoju całe jego jestestwo, snuje z nim wątek niezwykłej rozmowy.
Przerwać dialog czy nie? Zaufać czy bać się? Udawać przypadkowego znajomego Blanki czy być otwartym? – takie pytania dzwoniły mu w mózgu przenikliwie.
Ostrożność przemogła w nim sentyment. Czuł, że oplątują go macki tajemnicze, które przekształcają rzeczy proste w niewymierne, i że on może się w nich pogubić. W głowie miał szum. Wrażenia gwałtowne jedne po drugich uderzały w niego zmienną falą. Nie! Nie! Wyrwać się! Wyrwać! – wołał w nim instynkt samoobrony.
– A więc? – zabrzmiał ten sam głos w słuchawce.
– Łaskawa pani – z wahaniem odparł Rosławski – znam tak mało szczegółów tej zagadkowej sprawy, że moje wyjaśnienia nie na wiele się przydadzą. Przypuszczam, że obawy pani są przesadne i dlatego...
Nie dokończył, bo w tej samej chwili usłyszał w słuchawce okrzyk przerażenia nie dla niego przeznaczony.
– Skąd się tu wziąłeś, profesorze?! – wołała nieznajoma do kogoś, kto widocznie niespodziewanie zjawił się u niej. – Jakim prawem?! Proszę natychmiast wyjść! Przecież to nie halucynacja! Przecież to pan we własnej osobie!
Nagły brzęk jakby rozbitej szyby dobiegł jeszcze do uszu inżyniera i równocześnie kontakt został przerwany.
Rosławski długo trzymał słuchawkę przy uszach – machinalnie, bez ruchu, aż wreszcie odłożył ją powoli, ostrożnie. Przeraźliwy krzyk nieznajomej brzmiał w jego mózgu, zapierając mu oddech i napędzając rozpaloną krew do głowy. Tam w tym dalekim, nieznanym mu pokoju rozegrała się jakaś koszmarna scena. Miał wrażenie że czyjaś lodowata ręka powoli przesuwa się po jego czaszce, zamrażając w nim krew.