Читать книгу Kobieta z innej planety - Tadeusz Konczyński - Страница 6
III. PAMIĘTNIK BLANKI
ОглавлениеCzuł, że wpada w głąb niesamowitych wypadków. On – Rosławski – człowiek praktyczny, realny, który unikał instynktownie wszelkiego zetknięcia się ze zjawiskami nie dającymi się wytłumaczyć rozumem, który wiódł dotychczas życie ujęte w ramy ściśle określone zarówno w dziedzinie tak zwanych uczuć miłosnych i rodzinnych, jak i w obrębie stosunków socjalnych, odkąd poznał Blankę, został wciągnięty w orbitę wstrząsających zdarzeń i przejawów życiowych, niewymiernych z punktu widzenia czysto logicznego.
Dotychczas wszystko to, co przeżywał i doznawał w zetknięciu z tą osobliwą istotą, choć uderzało go swą tajemniczością i niezwykłością – nie wytrącało go jednak ze spokoju olimpijskiego, którym imponował całemu otoczeniu.
Również co było mu obce, dziwaczne i niepokojące, określał jednym słowem: awantura! Bawił go kontrast, lecz nie wzruszał. Bawiła go niesamowitość zdarzeń, jak bawiły go w dzieciństwie cudowne opowiadania „z tysiąca i jednej nocy”.
Ale teraz ów żart życiowy przybrał nagle kształty fantastycznej, tragicznej potworności, która go wytrąciła z równowagi i od kilku godzin gnała w wir koszmarnego nieprawdopodobieństwa.
Wywracały się w nim wszystkie bariery jego naturalistycznego światopoglądu i na szmaty rozpadały się ustalone dewizy życiowe.
W mgnieniu oka stał się rozbitkiem, który drżał, wyrzucony z posad swojej pozycji obronnej i zwycięskiej. „Awantura” przekształciła się w bolesną tragedię, pędzącą w huraganie wypadków ku nieznanemu przeznaczeniu.
Wzrok jego umęczony padł na pakiecik związany fiołkową wstążeczką. Drgnął. Pamiętnik Blanki!
Tam znajdziesz klucz do tej tragicznej zagadki – podszepnęła mu myśl wylękniona. ‒ Czytaj! Badaj, nim cię zadławi odmęt, który cię niesie na swych falach.
Przybliżył lampę stojącą na biurku, rozwiązał wstążkę, która lśniła w jego palcach mocnym, ciepłym kolorem, i powoli, ostrożnie wziął do ręki pierwszy kartonik, zapisany drobnymi, równymi literami. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że są to jakby czarne muszelki, ułożone na brzegu morza uderzeniami potężnego przypływu.
Było tych kartoników – o złotych obrzeżach, z wyciśniętym w prawym rogu monogramem B.M. – kilkadziesiąt. W drugim rogu kartoniku wpisane było literkami jak mak drobnymi dwa imiona: „Janusz”, niżej „Robert”.
Zadrżał. Zajrzał do dalszych kartek. Wszędzie na rogach wypisane były te dwa imiona.
Zamknął powieki. Serce poczęło bić w nim zmiennym rytmem.
A więc tych kilkadziesiąt kremowych kartek napisała o mnie ‒ poświęciła mojej osobie – ona, ta urocza bogini, za którą oglądali się z tęsknotą wszyscy mężczyźni, w której kochali się najbardziej wyrafinowani i wystudzeni artyści!
Ona jego tak wyróżniła – ta kobieta z tej innej rzeczywistości, której się bał, której nie uznawał.
Co jednak znaczy – zastanowił się – to drugie imię? Jaka to znowu tajemnica? Jaki Robert?
Jak podsądny, który nie wie, co za wyrok zapadnie w sprawie niezwykłe zawilej, a grożącej mu ciężkimi karami, podniósł do oczu pierwszy kartonik. Pismo sprawiało mu trudność w czytaniu. Było zbyt drobne. Wzrok zawodził. Wziął szkło powiększające i teraz począł powoli studiować jej spowiedź, spisaną linijkami czarnych liter.
Zakopane,13 lipca.
Przybył do pensjonatu naszego nowy letnik, inżynier Rosławski. Przez kilka dni rozmawialiśmy o wielu obojętnych rzeczach. Zdaje mi się, że mnie pilnie obserwował.
Pewnego dnia powiedział jedno szczególne zdanie, które brzmiało zupełnie inaczej, jak tysiące zdawkowych uwag i pochlebstw, jakimi częstują mię codziennie znajomi i mało znani.
Powiedział, że ja nie mieszczę się w rzeczywistości dnia codziennego, że jestem zagadką, którą tylko albo anioł, albo szatan rozwiąże.
Jest to przedziwna prawda o mnie. Jak on to wyczuł? Mógł to być frazes powtórzony z książki jakiegoś dobrego autora, lecz ten pan (którego nazywam od pierwszej chwili po imieniu, naturalnie w moim pamiętniku, jakbym go już znała długie lata) – ten pan Janusz jest przecież doskonale odrobioną bryłą trzeźwości i porządku praktycznego. Taki pan takich frazesów nie powtarza nigdy, bo by się wstydził ich brzmienia. To tylko mogło wybłysnąć z niego mimo woli.
Rosławski przetarł czoło. Zamajaczyła mu w oczach sylwetka Blanki. Uwagi jej godziły w jego ambicję. Czytał dalej chciwie:
W jego mózgu – pisała w pamiętniku – musi być utajona komórka podświadomej, silnej intuicji, zdolnej wgryźć się w najsubtelniejsze problemy, które nie mają nic wspólnego z jego egoizmem życiowym i z jego marszrutą zrównoważonego, statecznego obywatela.
Jest to biznesmen, nowoczesny Fenicjanin, który nie wie o tym, że drzemie w nim potęga chaldejskich kapłanów. Dobrze, że profesor Gordon jeszcze nie zna go osobiście. Byłby o niego piekielnie zazdrosny. Czułby w nim wroga, który mógłby mu popsuć dalsze doświadczenia naukowe.
Śmiałabym się, gdyby pewnego dnia ten Fenicjanin warszawski i ten biznesmen stateczny wziął w rękę małą walizkę ze skóry rekina, zniknął ze swej rzeczywistości, napełnionej 100-procentowym materializmem, i stał się nagle magiem wędrownym...
Takich magów trzeba nam jak najwięcej, bo oni wszyscy dławią się rozpalonym powietrzem bezdusznych interesów, lecz mimo to stawiają kolejno pomniki wielkim i małym tego świata za to, że byli porządnymi producentami towarów i rasy ludzkiej, choć ani o jeden milimetr nie zbliżyli ludzkiego szczęścia do szczęścia nieprzemijającego – szczęścia z tamtego brzegu.
Janusz jako mag nowoczesny! O ironio! Co by jego żona i dzieci powiedziały, jeśli je ma, a musi je mieć, bo to schodzi się całkiem z jego sylwetką.
Rosławski uśmiechnął się mimo woli. Pisała o nim gorzkawe prawdy. A więc ona miała o nim takie dość złośliwe wyobrażenie od pierwszej chwili! A więc przenicowała go od stóp do głowy!
On, Rosławski, porządny obywatel warszawski jako mag z walizką ze skóry rekina – koniecznie rekina – w drodze do szczęścia z „tamtego brzegu”...
Co ona rozumie pod szczęściem z tamtego brzegu? – zamyślił się na chwilę. – Czy to zwykła przenośnia, która nic nie znaczy, ot, brzmienie dla brzmienia? Czy to coś, co z jej głębszej natury wypływa i jest prawdziwą tęsknotą, przeciwstawiającą się niedoskonałości współczesnego życia?
Zastanowił się. Chwytał się na odskokach od swego zwykłego sposobu myślenia. Wkraczał w dziedzinę pojęć, do których odnosił się z dużą dozą ironicznego krytycyzmu. Praktyka życiowa wykształciła w nim do potęgi zmysł trzeźwości „nie zawodzącej nigdy”, wszystko inne poza tym obrębem mogło mieć najbardziej nawet ułudne wabiki, lecz on to określał jednym słowem: chimera!
Przez chwilę skupił uwagę na nazwisku profesora Gordona. Wiedział, że Blanka była pod jego władzą bezwzględną. Ale te doświadczenia naukowe? Jakie doświadczenia?
Uśmiechnął się wzgardliwie.
Wziął drugi kartonik do ręki. Drobne, zbite w kolumny litery parły naprzód i wdrążały się w jego mózg z przenikliwą mocą.
Czytał:
Zakopane, 18 lipca.
Ogarnia mnie niepokój, lecz nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Czyżby Rosławski wywarł na mnie większe wrażenie, niżbym mogła przypuszczać?
To niemożliwe! A jednak... A jednak jego sposób mówienia, jego spostrzeżenia, wybuchające jak nagłe błyski światła z jego arcytrzeźwej natury, mówią mi o nim rzeczy zdumiewające. Zwłaszcza na wycieczce, kiedy wyrwie się ze zgrai ludzkiej, z tego dzikiego zamętu przyziemnych interesów, o których wszyscy wciąż mówią, choć im się zdaje, że nie mówią – zmienia się Janusz nie do poznania.
Czyż przyroda górska, czyżby owa bezpośrednia styczność ludzkiego „ja” z czarującą emanacją wszechświata tak pobudzająco działały na jego psyche, że ta nastawia się na tony zwykle mu obce?
Jestże w nim dwóch ludzi? Dwie twarze duchowe?
Byłabym przerażona, gdyby to mój bezpośredni wpływ tak na niego oddziaływał rewolucyjnie! Wszak on w rozmowach ze mną na wysokich przełęczach górskich burzy podstawy tego właśnie życia, które jest jego bożyszczem na co dzień.
Boję się, aby rozdźwięk wewnętrzny w Rosławskim nie przybrał napięcia tak tragicznego, jak się to stało z mężem Henryki, który uroił sobie, że ja jedna mogę wyprowadzić go z matni życia pospolitego, że ja tylko jedna mogę być jego Beatrycze! A kiedy nie mogłam podzielić z nim stołu i łoża – szalony kupił brauning i pod progiem mego mieszkania...
Odtąd idzie za mną przekleństwo tej chwili! Edward nie miał żadnej słuszności! Nie dałam mu żadnej nadziei. Nie jestem winna jego nieszczęścia! Lecz mimo to doznaję odtąd zawsze lęku, ilekroć wchodzi w moją drogę człowiek budzący we mnie zainteresowanie.
Lepiej, bym tkwiła dalej samotna w atmosferze mojej nierzeczywistości i ulegała sugestiom profesora.
Rosławski opuścił rękę z tragiczną kartką pamiętnika.
Mózg jego powiązał wyczytaną spowiedź ze słowami nieznajomej, która pół godziny temu rozmawiała z nim przez telefon. Słowa wówczas posłyszane wybłysły w jego wyobraźni jak ogromne litery,reflektorami pisane na chmurach.
„Przeszła przez życie mego męża jak niszczący meteor, lecz gdy ją bliżej poznałam, stałam się jej przyjaciółką”.
Podniecone myśli szeptały w ucho Rosławskiemu: Blanka pisze w pamiętniku o mężu Henryki, który pozbawił się życia... Nieznajoma mówiła mi przez telefon o swoim mężu, że popełnił samobójstwo z powodu Blanki... Czyż jedna i druga jest tą samą osobą? Nieznajoma i Henryka? A mimo to ona zaprzyjaźniła się z Blanką, gdy ją bliżej poznała?
Mózg mu płonął. Nie miał odwagi czytać dalszych kart pamiętnika. Tam, w tych szeregach drobniutkich liter, kryła się tajemnica, której nie chciał już dalej zgłębiać.
Czuł to jedno, że ogarniała go przemożna siła. Nie znał ani jej wymiarów, ani kierunku. Niosła go ku nieznanemu – wyrywała go z obrębu tego uregulowanego życia, które stało się jego terenem eksploatacyjnym i w któgym czuł się dotychczas panem wszechwładnym.
Drżącymi palcami związał pęk kartoników fiołkową wstążką i włożył pakiecik do sekretnej szuflady biurka.
Uciekaj! Uciekaj! – zawył w nim ból nerwów. – Tego nacisku nie wytrzymasz! Jak najdalej stąd! Przetnij wszelką łączność z tym, co się stało – upominał się rozsądek. – Lekarze proponowali ci wypoczynek w sanatorium jak poprzednio. Jesteś przepracowany. Twoje żelazne nerwy mają także kres wytrzymałości, a cóż dopiero teraz! Możesz dojść do obłędu! – podszepnęła mu myśl wystraszona.
Rosławskiemu zdało się, że słyszy za swymi plecami czyjeś kroki. Podejrzliwie obejrzał się za siebie. Czyżby moja żona zeszła tak cicho? Przecież drzwi zamknąłem!
Zdrętwiał. W gabinecie nie było absolutnie nikogo. Skontrolował wzrokiem cały pokój. Nikogo! A jednak byłby przysiągł, że słyszał kroki i że przed oczami jego, gdy się rozejrzał, przemknął jakiś zwiew mglisty, wysmukły, który z wolna odpłynął ku drzwiom i zniknął.
Kłębek dymu – probował zdać sobie sprawę z wrażenia. – Ale przecież nie paliłem cygara – natychmiast sam sobie zaprzeczył.
Oparł zmęczoną głowę o brzeg biurka.
Możesz popaść w obłęd! – podszepnęła mu ta sama myśl ostrzegawcza. Uciekaj! Uciekaj stąd, póki czas! Póki nie dosięgnie cię ręka sprawiedliwości!
Na pół przytomny osunął się w głąb fotela. Koszmarne wizje plątały się w jego mózgu, aż wreszcie męczący sen wziął go w swoje posiadanie.