Читать книгу Wydech - Ted Chiang - Страница 6
Kupiec i wrota alchemika
ОглавлениеO potężny kalifie, wodzu wiernych, z pokorą staję przed splendorem twego oblicza, albowiem póki życia człek nie może liczyć na większy zaszczyt. Historia, którą muszę ci opowiedzieć, zaiste jest niezwykła i nawet gdyby w całości wytatuowano ją w kąciku ludzkiego oka, ów cud nie przyćmiłby opisywanych przeze mnie wydarzeń, są one bowiem ostrzeżeniem dla tych, którzy pragną być ostrzeżeni, i nauką dla tych, którzy pożądają wiedzy.
Zwę się Fuwaad ibn Abbas i przyszedłem na świat tutaj, w Bagdadzie, Mieście Pokoju. Mój ojciec był kupcem zbożowym, ale ja większą część życia spędziłem jako dostawca tkanin. Sprzedawałem jedwab z Damaszku, płótno z Egiptu oraz marokańskie chusty ozdobione złotym haftem. Byłem zamożnym człowiekiem, lecz serce miałem niespokojne i nie koiły go luksusy ani dawanie jałmużny. A teraz stoję przed tobą, nie mając w sakiewce ani dirhama, ale mą duszę wypełnia pokój.
Allah jest początkiem wszechrzeczy, lecz jeśli Wasza Wspaniałość pozwoli, zacznę swą opowieść od dnia, gdy wybrałem się na spacer po dzielnicy rzemieślników zajmujących się obróbką metalu. Chciałem nabyć podarunek dla człowieka, z którym łączyły mnie interesy, i powiedziano mi, że ucieszyłby się ze srebrnej tacy. Po półgodzinnych poszukiwaniach zauważyłem, że jeden z największych sklepów na targowisku przeszedł w ręce nowego właściciela. Miejsce było bardzo atrakcyjne i sklep z pewnością nie kosztował mało, postanowiłem więc wejść do środka i zobaczyć, co można w nim nabyć.
Nigdy dotąd nie widziałem tak zdumiewającej różnorodności towarów. Przy wejściu stało astrolabium wyposażone w siedem tablic inkrustowanych srebrem, zegar wodny wybijający godziny oraz mosiężny słowik, który śpiewał, gdy tylko dął wiatr. Dalej można było znaleźć jeszcze bardziej pomysłowe mechanizmy. Gdy gapiłem się na to wszystko jak dziecko podziwiające żonglera, z drzwi prowadzących na zaplecze wynurzył się nagle staruszek.
— Witaj w mym skromnym sklepie, panie — rzekł. — Zwą mnie Bashaaratem. W czym mogę ci pomóc?
— Masz tu na sprzedaż zaiste niezwykłe przedmioty. Prowadzę interesy z kupcami ze wszystkich stron świata, a mimo to nigdy nie widziałem im podobnych. Czy mogę zapytać, skąd pochodzą owe towary?
— Dzięki ci za te miłe słowa — odparł. — Wszystko, co tu widzisz, powstało w moim warsztacie. Wykonałem te mechanizmy sam albo zrobili to uczniowie pracujący pod moim nadzorem.
Zaimponowało mi, że jeden człowiek potrafił opanować tak wszechstronne umiejętności. Pytałem go o rozmaite wystawione na sprzedaż instrumenty i odpowiadał mi uczonymi wywodami dotyczącymi astrologii, matematyki, geomancji i medycyny. Rozmawialiśmy przez ponad godzinę, a fascynacja i szacunek rozkwitały we mnie niczym kwiat w promieniach wschodzącego słońca. W końcu jednak wspomniał o swych eksperymentach alchemicznych.
— Alchemicznych? — zapytałem zdziwiony, nie sprawiał bowiem wrażenia szarlatana. — Utrzymujesz, że potrafisz zamieniać pospolite metale w złoto?
— Potrafię, panie, ale większość ludzi nie tego przede wszystkim pragnie od alchemii.
— Czegóż więc pragnie większość?
— Źródła złota tańszego niż wydobywane z ziemi. Alchemia opisuje sposoby produkowania tego metalu, ale procedura jest tak żmudna, że w porównaniu z nią wydobywanie go w górach zdaje się łatwe jak zrywanie gruszek.
— Mądra odpowiedź — przyznałem z uśmiechem. — Nikt nie mógłby przeczyć, że jesteś uczonym człowiekiem, ale wiem z doświadczenia, że nie warto wierzyć w alchemię.
Bashaarat przyjrzał mi się z namysłem.
— Niedawno zbudowałem coś, co może cię skłonić do zmiany zdania. Byłbyś pierwszą osobą, której pokażę owo urządzenie. Pragniesz je zobaczyć?
— To by mnie wielce uradowało.
— Pójdź więc za mną, proszę.
Podążyłem za nim przez drzwi wiodące na zaplecze. W następnym pomieszczeniu znajdował się warsztat pełen urządzeń, których przeznaczenie było dla mnie tajemnicą — metalowych sztab owiniętych kawałkami miedzianej nici tak długimi, że mogłyby sięgnąć horyzontu, albo zwierciadeł zamontowanych na okrągłych granitowych płytkach pływających w rtęci. Bashaarat nawet jednak nie spojrzał na to wszystko.
Poprowadził mnie do masywnego piedestału sięgającego mi do piersi. Pionowo ustawiono na nim solidną metalową obręcz. Jej otwór miał średnicę równą rozpiętości moich rozpostartych ramion, otoczka zaś była tak gruba, że nawet najsilniejszy z ludzi miałby trudności z podniesieniem całości. Metal był czarny jak noc, ale tak wygładzony, że gdyby miał inny kolor, mógłby służyć jako zwierciadło. Bashaarat polecił mi stanąć tak, bym zerkał na obręcz z ukosa, sam zaś zatrzymał się na wprost przed otworem.
— Patrz, proszę — rzekł.
Wsunął rękę w otwór po prawej stronie, ale po lewej nic się nie pojawiło. Wyglądało to tak, jakby ucięto mu kończynę w łokciu. Poruszał kikutem w górę i w dół, a potem wyciągnął nienaruszoną rękę.
Nie spodziewałem się, że tak uczony człowiek zniży się do iluzjonistycznych sztuczek, wykonał ją jednak znakomicie, nagrodziłem go więc uprzejmymi brawami.
— A teraz chwilkę zaczekaj — poprosił i cofnął się o krok.
Zaczekałem i oto z otworu po lewej stronie wyłoniła się ręka nieprzytwierdzona do ciała. Kryjący ją rękaw był tego samego koloru, co strój Bashaarata. Kończyna poruszyła się kilka razy w górę i w dół, a potem zniknęła w otworze.
Pierwsza sztuczka wydała mi się pomysłowa, tę jednak musiałem uznać za nieporównanie doskonalszą, jako że piedestał i obręcz były stanowczo za cienkie, by mógł się w nich ukrywać człowiek.
— Bardzo sprytne! — zawołałem.
— Dziękuję, ale to coś więcej niż tylko jarmarczna sztuczka. Prawa strona obręczy wyprzedza lewą o kilka sekund. Przejść przez nią znaczy pokonać ten czas w jednej chwili.
— Nie rozumiem.
— Pozwól, bym powtórzył demonstrację.
Jego ręka ponownie zniknęła w otworze. Uśmiechnął się i poruszył nią kilkakrotnie, jakby bawił się w przeciąganie liny. Potem wyjął rękę i wyciągnął ku mnie otwartą dłoń. Poznałem pierścień, który na niej leżał.
— To mój pierścień! — Sprawdziłem rękę, ale nadal miałem go na palcu. — Wyczarowałeś duplikat.
— Nie, to naprawdę twój pierścień. Zaczekaj.
Znowu wsadził rękę w otwór, tym razem od lewej. Pragnąc zrozumieć mechanizm sztuczki, podbiegłem bliżej, by złapać go za rękę. To nie była sztuczna dłoń, lecz ciepła i żywa, tak samo jak moja. Pociągnąłem za nią, ale szarpnęła w drugą stronę. Potem zdjęła mi pierścień z palca, zręcznie jak złodziejaszek, i zniknęła w otworze.
— Ukradła mi pierścień! — zawołałem.
— Nie, panie — zaprzeczył Bashaarat. — Mam go tutaj. — Wręczył mi pierścień, który trzymał w ręce. — Wybacz, że cię podszedłem.
Włożyłem pierścień na palec.
— Miałeś go, nim jeszcze mi go zdjąłeś.
W tej samej chwili po prawej stronie otworu pojawiła się ręka.
— Co to? — zawołałem. Tym razem również poznałem ją po rękawie, choć nie widziałem, by ją tam wkładał.
— Pamiętaj, że prawa strona obręczy wyprzedza lewą — odparł. Potem podszedł do lewej strony urządzenia i wsadził rękę w otwór. Znowu zniknęła.
Wasza Wspaniałość z pewnością już to zrozumiał, ja jednak zorientowałem się dopiero w owej chwili. Wszystko, co działo się po prawej stronie obręczy, kilka sekund później znajdowało swe odbicie po lewej.
— Czy to czary? — zapytałem.
— Nie, panie. Nigdy nie spotkałem dżinna, a nawet gdyby tak się zdarzyło, nie uwierzyłbym, że spełni moje życzenia. To rodzaj alchemii.
Przystąpił do wyjaśnień. Mówił o tym, że poszukiwał maleńkich porów w skórze rzeczywistości, przypominających otwory wygryzione w drewnie przez robaki. Opowiedział, że znalazłszy podobny otworek, potrafi go powiększyć i rozciągnąć, podobnie jak szklarz przerabia kropelkę stopionego szkła w długą rurkę. Dodał też, że pozwala czasowi po jednej stronie otworu płynąć normalnym rytmem, po drugiej zaś zagęszcza go na podobieństwo syropu. Wyznaję, że nie w pełni zrozumiałem jego słowa i nie potrafię orzec, czy były prawdą. Mogłem mu jedynie powiedzieć:
— Stworzyłeś coś zaiste zdumiewającego.
— Dziękuję, ale to jedynie wstęp do tego, co zamierzałem ci pokazać — odparł i skinął na mnie, każąc podążyć za sobą do następnego pokoju położonego dalej na zapleczu. Na jego środku ulokowano okrągłe drzwi o masywnej framudze wykonanej z tego samego czarnego metalu.
— Przedtem pokazałem ci Wrota Sekund — oznajmił. — Oto są Wrota Lat. Dwie strony tych drzwi dzieli od siebie dwadzieścia lat.
Wyznaję, że w pierwszej chwili nie pojąłem sensu jego słów. Wyobraziłem sobie, jak sięga ręką do prawej strony otworu i czeka dwadzieścia lat, aż pojawi się ona po lewej. To byłaby bardzo dziwna sztuczka magiczna. Powiedziałem mu to i roześmiał się w głos.
— To jeden ze sposobów wykorzystania Wrót — przyznał. — Wyobraź sobie jednak, co by się stało, gdybyś sam przez nie przeszedł. — Stanął przy otworze, przywołał mnie skinieniem dłoni, a potem wskazał ręką na drugą stronę. — Spójrz.
Zobaczyłem, że po drugiej stronie leżą inne dywany i poduszki. Pokręciłem głową na boki, uświadamiając sobie, że po drugiej stronie drzwi znajduje się inne pomieszczenie.
— Widzimy pokój takim, jakim będzie za dwadzieścia lat — wyjaśnił Bashaarat. Zamrugałem jak ktoś, kto ujrzy na pustyni miraż wody, ale obraz pokoju się nie zmienił.
— I mówisz, że mógłbym przejść na drugą stronę? —zapytałem.
— Mógłbyś. W ten sposób odwiedziłbyś Bagdad, jakim stanie się za dwadzieścia lat. Niewykluczone, że znalazłbyś starszą wersję samego siebie i pogawędziłbyś z nią. Potem mógłbyś znowu przejść przez Wrota Lat i wrócić do dnia dzisiejszego.
Gdy usłyszałem jego słowa, zakręciło mi się w głowie.
— Zrobiłeś to? — zapytałem. — Przeszedłeś przez te drzwi?
— Tak, podobnie jak wielu moich klientów.
— Przedtem wspomniałeś, że jestem pierwszą osobą, której to pokazujesz.
— Te Wrota tak. Ale przez wiele lat prowadziłem sklep w Kairze i tam właśnie skonstruowałem pierwsze Wrota Lat. Pokazywałem je wielu ludziom i niejeden z nich skorzystał.
— I czego się dowiedzieli z rozmowy ze starszymi wersjami samych siebie?
— Każdy dowiaduje się czegoś innego. Jeśli chcesz, opowiem ci o jednym z nich.
Tak też zrobił i, jeśli Wasza Wspaniałość raczy pozwolić, powtórzę teraz jego historię.