Читать книгу Milczenie owiec - Thomas Harris - Страница 12
Rozdział 8
ОглавлениеEverett Yow prowadził czarnego buicka z nalepką De Paul University na tylnej szybie. Pod ciężarem notariusza samochód przechylał się lekko na lewą stronę. W ślad za nim, prowadzącą z Baltimore drogą numer 301, jechała Clarice Starling. Padał deszcz, robiło się ciemno. Dzień, w którym studentka Starling wystąpiła w roli oficera śledczego, zbliżał się do końca, a nie miała następnego w zapasie. Samochody przed nią wlokły się niemiłosiernie wolno. Z niecierpliwością stukała w kierownicę w takt wycieraczek.
Yow był inteligentny, gruby i miał kłopoty z oddychaniem. Jego wiek Clarice oceniała na sześćdziesiąt lat. Jak na razie starał się jej pomóc; po powrocie z trwającej tydzień podróży służbowej do Chicago prosto z lotniska udał się do swego biura, gdzie już na niego czekała.
Stary packard został umieszczony w magazynie na długo przed śmiercią swego właściciela, wyjaśnił Yow. Nie był zarejestrowany i nikt nim nie jeździł. Yow oglądał go raz w magazynie, pod pokrowcem, aby potwierdzić jego istnienie podczas inwentaryzacji majątku, której dokonał krótko po śmierci swego klienta. Zgodził się pokazać samochód pod warunkiem, że pani inspektor Starling z góry zobowiąże się „bezzwłocznie ujawnić” mu wszystko, co może zaszkodzić interesom jego zmarłego klienta. Nakaz i świadek nie byli konieczni.
Z garażu FBI wypożyczono Clarice na jeden dzień służbowego plymoutha zaopatrzonego w telefon komórkowy. Crawford załatwił jej również nową legitymację. Widniało na niej: „federalny agent śledczy”, bez żadnych bliższych danych. Spostrzegła, że ważność dokumentu wygasa za tydzień.
Jechali w kierunku magazynów Split City położonych w odległości około sześciu kilometrów od granic miasta. Uwięziona w wolno poruszającym się sznurze samochodów dziewczyna skorzystała z telefonu, żeby dowiedzieć się czegoś bliższego o prowadzącej ten interes firmie. Zanim dostrzegła pomarańczowy neon MAGAZYNY DO WYNAJĘCIA – SPLIT CITY, poznała już kilka faktów.
Split City miało licencję na magazynowanie i przewóz towarów wydaną przez komisję handlu międzystanowego Bernardowi Gary’emu. Przed trzema laty sądowi federalnemu o mały włos nie udało się przymknąć Gary’ego pod zarzutem przemycania ze stanu do stanu kradzionych towarów. Zawieszono mu wtedy licencję.
Yow zatrzymał się pod neonem i pokazał klucze stojącemu przy bramie pryszczatemu młodzieńcowi w mundurze. Ten zapisał ich numery rejestracyjne, otworzył bramę i niecierpliwie machnął ręką, jakby miał ważniejsze sprawy na głowie.
Miejsce było ponure, hulał po nim wiatr. Sens jego istnienia, podobnie jak niedzielnych lotów po rozwód z nowojorskiego lotniska La Guardia na lotnisko Juareza w Mexico City, sprowadzał się do obsługi tego nieustannego procesu przyciągania i odpychania, owych społecznych ruchów Browna występujących w każdej populacji. W większości składowano tu podzielone mienie porozwodowe. Wynajęte magazyny zawalone były głównie meblami wypoczynkowymi i kuchennymi, poplamionymi materacami, zabawkami i fotografiami, które nie budziły już dobrych wspomnień. Wśród funkcjonariuszy miejscowego biura szeryfa panowało przekonanie, że można tu także odnaleźć wiele wartościowych przedmiotów, które uniknęły licytacji w sprawach o bankructwo.
Cały kompleks przypominał tereny wojskowe: trzy hektary niskich, długich baraków, poprzedzielanych ścianami przeciwpożarowymi na pomieszczenia wielkości obszernego garażu, każde z żaluzjowymi, otwieranymi do góry drzwiami. Opłaty nie były wygórowane i niektórzy przechowywali tu rzeczy przez całe lata. Magazynów dobrze strzeżono.
Teren otoczony był dwoma ogrodzeniami z wysokiej siatki, pomiędzy nimi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę biegały psy.
Pod drzwiami boksu numer 31, w którym przechowywano rzeczy Raspaila, piętrzyła się dwudziestocentymetrowa sterta mokrych liści, papierowych kubków i innych śmieci. Po obu stronach drzwi zamocowane były potężne kłódki. Skobel z lewej strony był opieczętowany. Everett Yow pochylił się nad nim z wyraźnym wysiłkiem. Clarice trzymała parasol i rozświetlała latarką zapadające wcześnie ciemności.
– Nie wydaje mi się, żeby ktoś to otwierał od czasu, kiedy byłem tutaj pięć lat temu – powiedział Yow. – Na plastiku widać odcisk mojej pieczęci notarialnej. Nie miałem wtedy pojęcia, że krewni okażą się tak nieprzejednani i że sprawa będzie się wlokła tyle lat.
Teraz Yow przytrzymał parasol i latarkę, a dziewczyna zrobiła zdjęcie kłódki i pieczęci.
– Raspail wynajmował kawalerkę w centrum. Zlikwidowałem ją, żeby zaoszczędzić na komornym. Kazałem przewieźć tutaj umeblowanie i umieściłem je razem z samochodem i innymi rzeczami, które już tu się znajdowały. Przywieźliśmy pianino, książki, nuty, łóżko, chyba nic więcej.
Yow próbował obrócić klucz w kłódce.
– Zamek mógł zamarznąć. Ten w każdym razie w ogóle się nie obraca. – Pochylony mężczyzna z trudem oddychał. Kiedy chciał przykucnąć, coś chrupnęło mu w kolanach.
Clarice stwierdziła z satysfakcją, że duże chromowane kłódki są typu American Standard. Wyglądały imponująco, ale wiedziała, że można z nich łatwo usunąć miedziany korpus zamka za pomocą młotka i śrubokrętu. Kiedy była dzieckiem, ojciec pokazywał jej, jak robią to włamywacze. Problem polegał na tym, skąd wziąć młotek i śrubokręt; nie miała nawet narzędzi samochodowych, które zostały w jej starym pinto.
Pogrzebała w torebce i wyciągnęła spray do rozmrażania zamków.
– Może odpocznie pan chwilę w swoim samochodzie, panie Yow. Zagrzeje się pan, a ja tymczasem spróbuję coś z tym zrobić. Proszę zabrać parasol, prawie nie pada.
Clarice podjechała służbowym plymouthem pod same drzwi i oświetliła je reflektorami. Wyciągnęła bagnet do mierzenia poziomu oleju i wpuściła parę kropli do dziurek od klucza, a potem prysnęła w nie sprayem, żeby rozcieńczyć olej. Yow uśmiechał się do niej i kiwał z samochodu. Cieszyła się, że Yow okazał się człowiekiem inteligentnym: mogła spokojnie wykonywać to, co do niej należało, a on nie czuł się wyalienowany.
Zapadł zmrok. W świetle reflektorów plymoutha czuła się jak na tarczy strzelniczej. Samochód był na chodzie, koło ucha piszczał jej pasek klinowy. Nie gasząc silnika, zamknęła plymoutha na klucz. Pan Yow wydawał się co prawda nieszkodliwy, ale nie widziała powodu, żeby wystawiać się na niebezpieczeństwo rozpłaszczenia o drzwi garażu.
Kłódka odskoczyła jej w ręku niczym żaba. Była ciężka i powalana olejem. Z drugą poszło łatwiej, olej miał czas spłynąć.
Drzwi nie dawały się podnieść. Clarice ciągnęła uchwyt do góry, aż zobaczyła wszystkie gwiazdy. Yow chciał pomóc, ale jego przepuklina i mały nieporęczny uchwyt drzwi uniemożliwiły to.
– Moglibyśmy przyjechać tu w przyszłym tygodniu z moim synem albo jakimiś robotnikami – zasugerował pan Yow. – Chciałbym wrócić wcześniej do domu.
Clarice nie była wcale pewna, czy kiedykolwiek znajdzie się jeszcze w tym miejscu. Zamiast wysyłać ją ponownie, Crawford podniesie po prostu słuchawkę telefonu i przyśle tu kogoś z biura terenowego w Baltimore.
– Postaram się szybko z tym uporać, proszę pana. Czy ma pan podnośnik w samochodzie?
Wsunąwszy podnośnik pod drzwi, dziewczyna stanęła na jego drugim końcu. Za dźwignię posłużył jej uchwyt urządzenia. Drzwi zaskrzypiały potwornie i podniosły się o centymetr. W środku wyginały się lekko ku górze. Centymetr po centymetrze podnosiły się, aż w końcu mogła wepchnąć pod nie koło zapasowe, żeby nie opadły. Tuż przy pionowych szynach, w których drzwi były osadzone, podstawiła oba podnośniki: notariusza i swój.
Podciągając je na zmianę, raz z jednej, raz z drugiej strony, uniosła drzwi na wysokość czterdziestu centymetrów. Tam ostatecznie się zaklinowały i nawet kiedy całym ciężarem uwiesiła się na korbce, nie chciały drgnąć ani o milimetr.
Pan Yow podszedł, żeby razem z nią zerknąć do środka. Mógł się pochylić tylko na kilka sekund.
– Śmierdzi myszami – powiedział. – Zapewniano mnie, że stosuje się tu trutki przeciw gryzoniom. Jest o tym mowa w kontrakcie. Twierdzili, że gryzoni się tutaj nie spotyka. Ale ja je wyraźnie słyszę, pani chyba także?
– Słyszę – odparła. W świetle latarki widziała ustawione w stosy kartony i szeroką oponę samochodową z dużym białym pasem z boku. Opona była nienapompowana.
Cofnęła trochę plymoutha, jego reflektory oświetliły teraz dolną część boksu. Wyjęła z samochodu gumowy dywanik.
– Chce pani tam wejść, pani inspektor?
– Muszę rzucić na to okiem, mecenasie.
Wyjął z kieszeni chusteczkę.
– Proszę obwiązać sobie ręce przy mankietach, i to ściśle, żeby myszy nie wślizgnęły się do rękawów.
– Dziękuję panu, to świetny pomysł. Gdyby drzwi przypadkiem opadły, cha, cha, albo zdarzyło się coś innego, niech pan będzie tak dobry i zadzwoni pod ten numer. To nasze biuro w Baltimore. Wiedzą, że jestem tutaj z panem, i będą się niepokoić, jeśli za jakiś czas się nie odezwę. Czy wszystko jasne?
– Ależ oczywiście. Gdyby coś się stało, zadzwonię. – Dał jej kluczyki od packarda.
Clarice Starling rzuciła gumowy dywanik na wilgotną ziemię przed drzwiami i położyła się na nim na wznak. Dłonią, w której trzymała foliowe torebki na dowody rzeczowe, osłaniała obiektyw aparatu fotograficznego. Nadgarstki miała ciasno obwiązane, jeden chusteczką swoją, drugi – darowaną przez notariusza. Na twarz spadło jej kilka kropel deszczu, w nozdrza uderzył silny odór myszy zmieszany z pleśnią. Całkiem absurdalnie stanęła jej przed oczyma łacińska maksyma.
Pierwszego dnia zajęć instruktor kryminalistyki zapisał na tablicy maksymę rzymskiego lekarza: Primum non nocere. Po pierwsze, nie szkodzić.
Nie powiedziałby tego w garażu pełnym pieprzonych myszy. Potem usłyszała nagle głos swego ojca, który mówił do niej z dłonią opartą na ramieniu brata: „Jeśli nie przestaniesz piszczeć, Clarice, możesz wracać do domu, nie będziemy się dalej bawić”.
Zapięła pod samą szyją guzik bluzki, skuliła ramiona i prześlizgnęła się pod drzwiami.
Znajdowała się pod tylną częścią packarda. Stał po lewej stronie magazynu, prawie dotykając ściany. Po prawej, jedne na drugich, wysoko, poustawiane były kartonowe pudła. Wypełniały całą przestrzeń obok samochodu. Clarice doczołgała się na plecach aż do miejsca, w którym udało jej się wystawić głowę. Między samochodem i pudłami znajdowała się tu wąska szczelina. Puściła snop światła na ścianę z tektury. W skrawku wolnej przestrzeni gęsto było od pajęczyn. Większość utkały krzyżaki, w pajęczynach tkwiły małe, wyschnięte, owinięte oprzędem zwłoki owadów.
Jedynym gatunkiem, który może ci zrobić krzywdę, jest czarna wdowa, a ona nie tka sieci w otwartej przestrzeni, uspokajała się Clarice. Od ukąszenia pozostałych wyskoczy ci co najwyżej bąbel.
Obok tylnego błotnika było dosyć miejsca, żeby stanąć. Wypełzła spod samochodu, twarzą tuż obok opony z szerokim białym pasem. Guma była popękana i zwietrzała, zachował się na niej napis GOODYEAR DOUBLE EAGLE. Wyprostowała się, uważając cały czas na głowę. Trzymaną przy twarzy ręką rozrywała pajęczyny. Czy tak będę się czuła w ślubnym welonie?
Z zewnątrz dobiegł głos notariusza:
– Wszystko w porządku, panno Starling?
– W porządku. – Głos miała cieńszy niż normalnie i w tym samym momencie kilkoma wysokimi tonami odezwało się pianino. Światła plymoutha wydobywały z ciemności jej łydki.
– Znalazła pani pianino, pani inspektor?! – zawołał Yow.
– Nie, to nie ja.
– Ach!
Samochód był wielki, długi i wysoki. Limuzyna Packard, rocznik 1938, zgodnie ze sporządzonym przez Yowa inwentarzem. Przykryta dywanem wierzchem do środka. Omiotła ją światłem latarki.
– Czy to pan przykrył samochód dywanem, panie Yow?
– Nie, kiedy go tu znalazłem, był już przykryty, a ja nigdy nie zdejmowałem dywanu! – krzyknął schylony pod drzwiami Yow. – Zakurzony dywan to dla mnie śmierć. Tak go tutaj zostawił Raspail. Upewniłem się tylko, czy samochód tu stoi. Robotnicy oparli pianino o ścianę, przykryli je, ustawili więcej pudeł obok samochodu i odjechali. Płaciłem im od godziny. W pudłach są przeważnie nuty i książki.
Dywan był gruby i ciężki. Kiedy ciągnęła go do góry, w świetle latarki zatańczył tuman kurzu. Dwa razy kichnęła. Wspinając się na palce, zdołała zwinąć go do połowy. Za tylnymi szybami samochodu były zasunięte firanki. Zakurzona klamka. Musiała pochylić się nad kartonami, żeby się do niej dostać. Dotykając końca klamki, próbowała pchnąć ją w dół. Bez skutku. Zamknięte. W tylnych drzwiach nie było dziurki od klucza. Musiała przesunąć mnóstwo pudeł, żeby dostać się do przodu. Miejsca było wściekle mało. Dostrzegła małą szparkę między firanką a skrajem szyby.
Pochyliła się nad kartonami i przystawiła oko do szpary, oświetlając wnętrze latarką. Widziała tylko własne odbicie. Osłoniła dłonią źródło światła. Rozproszony nieco przez zakurzoną szybę promień myszkował po siedzeniu. Leżał tam otwarty album. W słabym świetle nie widać było dobrze kolorów, dostrzegła jednak na jego stronach kartki z okazji Dnia Świętego Walentego. Stare, koronkowe kartki na mechatym papierze.
– Dziękuję, doktorze Lecter. – Kiedy otworzyła usta, jej oddech uniósł kurz z szyby, który pokrył ją mgiełką. Nie chciała jej wycierać, poczekała, aż sama zejdzie. Promień latarki poruszał się dalej, omiatając skraj leżącego krzywo na podłodze dywanika. Pokryte grubą warstwą kurzu błysnęły niewyraźnie czarne męskie lakierki. Nad nimi były czarne skarpetki, a jeszcze wyżej spodnie od smokingu. W ich środku najwyraźniej tkwiły czyjeś nogi.
Nikt nie był tutaj przez ostatnie pięć lat – spokojnie, mała, nie wpadaj tylko w panikę.
– Och, panie Yow. Jest pan tam?
– Tak, pani inspektor?
– Wygląda na to, mecenasie, że ktoś siedzi w środku samochodu.
– O, do licha. Może lepiej będzie, jak pani stamtąd wyjdzie, panno Starling?
– Jeszcze nie teraz. Po prostu niech pan będzie taki dobry i chwilę na mnie zaczeka.
Nadszedł moment, kiedy trzeba ruszyć głową. To, jak się teraz zachowasz, jest sto razy ważniejsze od wszystkich bzdur, które będziesz opowiadała sobie do poduszki do końca życia. Weź się w garść i nie popełnij żadnego błędu. Nie mogę zniszczyć dowodów rzeczowych. Potrzebuję pomocy. Ale przede wszystkim nie chcę wywołać fałszywego alarmu. Jeżeli sprowadzę gliniarzy i ludzi z naszego biura w Baltimore i okaże się, że nic tutaj nie ma, jestem ugotowana. Yow nie przyjechałby tu ze mną, gdyby wiedział, że w samochodzie jest sztywniak. Uśmiechnęła się słabo sama do siebie. Z tym „sztywniakiem” wyraźnie przeszarżowała. Nikogo tu nie było od czasu ostatniej wizyty Yowa. W porządku, to oznacza, że pudła zostały tutaj poustawiane już po umieszczeniu tego (czymkolwiek to jest), co znajduje się na tylnym siedzeniu. A więc mogę spokojnie je przesuwać, bez obawy, że zatrę jakieś ślady.
– W porządku, panie Yow.
– Tak? Może powinniśmy wezwać policję? Sądzi pani, że poradzi sobie z tym sama?
– Muszę zobaczyć, co to jest. Proszę, niech pan tam po prostu poczeka.
Łatwiej by było chyba prawidłowo ułożyć kostkę Rubika, niż ustawić te pudła. Starała się je przenosić z latarką wetkniętą pod pachę. Kiedy po raz drugi jej wypadła, położyła ją na dachu samochodu. Musiała usunąć kartony stojące z tyłu, niektóre z mniejszych paczek wepchnęła pod samochód. Od drzazgi albo ukąszenia bolała ją opuszka kciuka.
Mogła już zajrzeć przez zakurzoną szybę do przedziału kierowcy. Między dużym kołem kierownicy a dźwignią zmiany biegów wisiała pajęczyna. Ścianka między przednim a tylnym przedziałem była zasunięta.
Żałowała, że nie naoliwiła wcześniej kluczyka do packarda. Kiedy jednak wsadziła go do zamka, obrócił się bez trudu.
W wąskim przejściu można było otworzyć drzwi zaledwie do jednej trzeciej. Uderzyły w kartonowe pudła z głuchym odgłosem. Zachrobotały myszy, w pianinie odezwały się kolejne struny. Z samochodu wydobył się stęchły zapach zgnilizny i chemikaliów. Przypominał jej jakieś miejsce, którego nie potrafiła nazwać.
Wsunęła się do środka, odsunęła ściankę za siedzeniem kierowcy i oświetliła latarką przedział dla pasażerów. Pierwszą rzeczą, która wyłoniła się z ciemności, była jasna elegancka koszula ze spinkami. Clarice podniosła latarkę, żeby zobaczyć twarz, ale jej nie dostrzegła. Opuściła więc szybko światło w dół, wzdłuż połyskujących spinek i błyszczącej satyny aż do pofałdowanych spodni i otwartego rozporka, i z powrotem w górę, do eleganckiej muszki i kołnierzyka. Wystawała z niego biała, sztywna szyja manekina. Wyżej było coś jeszcze, coś, co prawie wcale nie odbijało światła. To była tkanina, czarny kaptur. W miejscu, w którym powinna znajdować się głowa, widniał duży kaptur, tak duży, że w środku mogła pomieścić się klatka na ptaki. Welwet, pomyślała. Okryty nim przedmiot spoczywał na kawałku dykty, który opierał się o tylną półkę i szyję manekina.
Mrużąc oczy od flesza, zrobiła kilka zdjęć z przedniego siedzenia. Potem wysunęła się z samochodu i wyprostowała. Stojąc w ciemności, przemoczona, oblepiona pajęczyną, zastanawiała się, co robić dalej.
Z całą pewnością nie zamierzała wzywać tutaj specjalnego agenta z biura w Baltimore, żeby przyjrzał się kartkom z okazji Dnia Świętego Walentego i manekinowi z otwartym rozporkiem.
Kiedy zdecydowała się już dostać na tylne siedzenie i zdjąć kaptur z tej rzeczy, zaczęła działać bezzwłocznie. Sięgnęła ręką z przedziału kierowcy i odblokowała tylne drzwi. Przesunęła z powrotem kilka paczek i pociągnęła za klamkę. Wszystko to zdawało się trwać bardzo długo. Odór wydobywający się z tyłu był znacznie bardziej intensywny. Sięgnęła do środka i ujmując ostrożnie za brzegi album z wklejonymi kartkami, podniosła go i wsunęła do foliowej torby na dachu samochodu. Inne torby na dowody rzeczowe rzuciła na tylne siedzenie.
Pod jej ciężarem zaskrzypiały resory. Kiedy siadła obok manekina, ten uniósł się nieco. Prawa dłoń w białej rękawiczce ześlizgnęła się z uda i opadła na siedzenie. Starling dotknęła rękawiczki palcem. Dłoń w środku była twarda. Ostrożnie zsunęła rękawiczkę z nadgarstka. Był zrobiony z jakiegoś sztucznego tworzywa. W spodniach widać było zgrubienie, które na krótką chwilę przypomniało jej głupie żarty ze szkoły średniej.
Spod siedzenia dochodziło ciche chrobotanie.
Delikatnie, niemal pieszczotliwie, dotknęła ręką kaptura. Materiał poruszał się łatwo po czymś twardym i śliskim. Kiedy wymacała okrągłą wypukłość na górze, domyśliła się, że ma przed sobą duży laboratoryjny słój do przechowywania preparatów, wiedziała też, co zobaczy w środku. Ze strachem, ale nie wahając się długo, ściągnęła zasłonę.
Głowa w słoju ucięta była elegancko tuż pod dolną szczęką. Spoglądała wprost na dziewczynę oczami pobielałymi od konserwującego ją alkoholu. Usta były otwarte, wystawał z nich poszarzały język. Przez wszystkie te lata alkohol częściowo wyparował. Głowa opadła na dno słoja, a jej znajdujący się w stanie rozkładu czubek wystawał niczym czapka nad powierzchnią cieczy. Przekrzywiona lekko jak u sowy, w stosunku do znajdującego się pod spodem manekina, głowa gapiła się bezmyślnie na Clarice. Nie przywróciło jej życia nawet ruchliwe światło latarki.
Clarice Starling analizowała swoją reakcję. Była zadowolona i podniecona. Zastanawiała się przez chwilę, czy są to uczucia właściwe. Siedząc w tym starym samochodzie obok uciętej głowy i biegających wokół myszy, była w stanie rozumować jasno i logicznie. Napawało ją to dumą.
– No cóż, Toto – odezwała się. – Nie jesteśmy już w Kansas2. – Zawsze chciała powiedzieć te właśnie słowa w chwili stresu, ale teraz, kiedy to uczyniła, poczuła się głupio i była zadowolona, że nikt ich nie słyszał. Trzeba się zabierać do roboty.
Ostrożnie oparła się o fotel i rozejrzała wokoło. Znajdowała się w czyimś małym, intymnym świecie, o tysiące lat świetlnych od zatłoczonej drogi numer 301.
W kryształowych wazonach tkwiły opadłe, wysuszone kwiaty. Wazony stały na podstawkach. Rozłożony stół nakryty był lnianym obrusem. Stojąca na nim zakurzona karafka lśniła niewyraźnie w świetle latarki. Między karafką a stojącym obok niskim lichtarzem wisiała pajęczyna.
Próbowała wyobrazić sobie Lectera albo kogoś innego, siedzącego tutaj obok jej towarzysza, częstującego go alkoholem albo pokazującego mu obrazki w albumie. Co jeszcze powinna zrobić? Ostrożnie, żeby nie poruszyć manekina, przeszukała go, czy nie ma jakiegoś dowodu tożsamości. Nie było żadnego. W kieszeni marynarki znalazła kawałki materiału pozostałe po przycięciu do odpowiedniej długości nogawek spodni: wizytowe ubranie było prawdopodobnie nowe, kiedy włożono je na manekina.
Obmacała zgrubienie na spodniach. Było twarde, zbyt twarde jak na szczeniacki kawał. Rozszerzyła rozporek i zaświeciła do środka latarką. Tkwił tam polerowany, drewniany penis, całkiem potężnych rozmiarów. Zastanawiała się, czy ją ten widok zgorszył.
Ostrożnie obróciła słój dookoła, szukając śladów ran z boków i z tyłu głowy. Nie znalazła niczego. Na szkle odbita była nazwa firmy produkującej sprzęt laboratoryjny.
Przyglądając się ponownie głowie, stwierdziła, że dowiedziała się o sobie czegoś, co przyda jej się na całe życie. Wpatrywanie się w tę twarz, w język, który zmienił kolor w miejscach stykających się ze szkłem, nie było tak straszne jak pojawiający się w jej snach Miggs, połykający własny język. Poczuła, że jest w stanie popatrzeć na wszystko, jeśli tylko to czemuś służy. Była jeszcze młoda.
W ciągu dziesięciu sekund, które upłynęły od zatrzymania się wozu transmisyjnego sieci WPIK-TV, Jonetta Johnson zdążyła wpiąć klipsy, przypudrować piękne brązowe oblicze i ocenić sytuację. Korzystając z podsłuchu miejscowej policyjnej łączności radiowej, przybyła do Split City razem ze swą ekipą jeszcze przed wozami patrolowymi.
W światłach wozu zobaczyli stojącą przed drzwiami boksu Clarice Starling z latarką w jednej i laminowaną kartą identyfikacyjną w drugiej ręce. Głowę oblepiały jej przemoczone włosy.
Jonetta Johnson na pierwszy rzut oka rozpoznawała nowicjuszy. Zeskoczyła na ziemię i zbliżyła się do dziewczyny. Za nią szła ekipa z kamerą. Pojaśniało od telewizyjnych reflektorów.
Pan Yow schował się w swoim buicku tak głęboko, że przez szybę widać było tylko kapelusz.
– Jonetta Johnson, wiadomości sieci WPIK, czy to pani złożyła meldunek o zabójstwie?
Clarice Starling nie wyglądała na przedstawicielkę prawa i dobrze o tym wiedziała.
– Jestem agentem federalnym, to jest miejsce, w którym popełniono przestępstwo. Moim obowiązkiem jest zabezpieczenie go, dopóki władze Baltimore…
Asystent kamerzysty złapał za drzwi magazynu i próbował je podnieść.
– Niech pan je puści! – poleciła Clarice. – Mówię do pana. Niech pan je zostawi. Proszę się cofnąć. Ja wcale nie żartuję. Proszę mi nie utrudniać. – Dałaby wszystko za odznakę policyjną, mundur, cokolwiek.
– W porządku, Harry – powstrzymała kolegę reporterka. – Pani inspektor, jesteśmy gotowi współpracować. Szczerze mówiąc, taka ekipa kosztuje kupę forsy i chcę po prostu wiedzieć, czy mam ich tutaj trzymać do czasu, kiedy przyjadą inni. Tam w środku są zwłoki, prawda? Kamera jest wyłączona, proszę mi powiedzieć, tak między nami. Pani mi powie i wtedy zaczekamy. Będziemy grzeczni, obiecuję. No więc jak?
– Na pani miejscu bym zaczekała – odpowiedziała Starling.
– Dziękuję, nie będzie pani żałować. – Jonetta Johnson się uśmiechnęła. – Proszę spojrzeć, mam tu kilka informacji na temat minimagazynów Split City, mogą się pani przydać. Może pani poświecić mi w notes? Spójrzmy, co tutaj mamy.
– Wóz transmisyjny WEYE skręca właśnie w kierunku bramy, Joney – oznajmił facet o imieniu Harry.
– Spójrzmy, gdzie my to mamy, pani inspektor. O, znalazłam. Dwa lata temu wybuchł tutaj skandal. Podobno przywożono tu i przechowywano… co to było… czy przypadkiem nie sztuczne ognie? – Jonetta Johnson zerknęła przez ramię Clarice o jeden raz za dużo.
Dziewczyna odwróciła się i zobaczyła kamerzystę leżącego na plecach, z głową i ramionami wsuniętymi do środka garażu. Kucnął przy nim asystent, gotów podać mu pod drzwiami minikamerę.
– Hej! – zawołała. Uklękła na mokrej ziemi przy kamerzyście i pociągnęła go za koszulę. – Nie możesz tam wchodzić. Hej! Mówiłam ci, żebyś tego nie robił.
Obaj mężczyźni przez cały ten czas łagodnie do niej przemawiali:
– Niczego nie będziemy dotykać. Jesteśmy zawodowcami, nie musi się pani niczego obawiać. Gliniarze i tak nas tu wpuszczą. Wszystko jest w porządku, kochanie.
Kpiący ton tych słów wyprowadził ją z równowagi. Podbiegła do podnośnika i przekręciła w dół korbę. Skrzypiąc niemiłosiernie, drzwi opadły o pięć centymetrów. Przekręciła jeszcze raz. Teraz dotykały klatki piersiowej leżącego mężczyzny. Kiedy w dalszym ciągu nie wychodził, wyjęła korbę z uchwytu i podeszła do niego bliżej. Zapaliły się następne telewizyjne światła. W ich blasku walnęła mocno korbą w drzwi. Na gorliwego kamerzystę posypały się kurz i rdza.
– Niech pan teraz uważa! – wrzasnęła. – Pan mnie nie słucha, prawda? Wyłaź pan stamtąd. Już! Za sekundę zostanie pan aresztowany za utrudnianie śledztwa.
– Spokojnie – powiedział asystent. Położył jej rękę na ramieniu. Odwróciła się do niego. Z tyłu, zza oślepiającego światła, usłyszała policyjne syreny i zadawane głośno pytania.
– Ręce przy sobie i cofnij się, palancie.
Stała, przydeptując kostkę kamerzysty, odwrócona w stronę jego asystenta. W ręku trzymała korbę podnośnika. Nie uniosła jej, to nie było potrzebne. I tak wystarczająco źle wypadła w telewizji.
2
Cytat z filmu Czarnoksiężnik z Oz (przyp. red.).