Читать книгу Cisza - Thomas Raab - Страница 10

3 NARODZINY

Оглавление

Nikt dotąd nie był świadkiem takiej miłości, jakby tych dwoje zostało dla siebie stworzonych. Ludzie widzieli Johanna i Charlotte spacerujących, widzieli ich na łące rozkładających koc, żeby urządzić sobie piknik, widzieli Charlotte, jak stoi na trawie ze sznurkiem w ręce, patrząc prosto przed siebie, uśmiecha się do aparatu, a potem pokazuje w górę na papierowego ptaka szybującego wysoko na niebie; słyszeli jej śmiech, gdy jak dziecko puszczała latawiec. Coś z jej śmiechu przenosiło się na twarze mieszkańców wioski. I nawet jeśli zdarzało się, że zakradała się na nie kpina, to u jej źródeł leżał podziw. Jak tych dwoje to robi? Naprawdę można z kimś żyć w takiej harmonii? Więc dlaczego nie ja?!

Wkrótce miłość znalazła sposób, by pozostawić po sobie trwały ślad, sposób na ucieleśnienie się. W postaci potomstwa. Karla Heidemanna. Jeszcze nie było go słychać. Jeszcze się nie urodził.

Przyszłą matkę ogarnął błogostan, jej radość była bezgraniczna. Z zachwytem patrzyła na wysiłki małżonka, który postanowił zamienić stary wiejski dom w oazę szczęśliwości – z piwnicą na wino, sauną i salonem.

Przez wiele tygodni z cierpliwością znosiła ciążowe mdłości, a kiedy rosnąca w niej istota się przeciągała, napierała nóżkami i piąstkami na matczyne ciało, Charlotte czuła uniesienie. I nieopisane szczęście wyrażane nieustannym śpiewaniem, głośno i wyraźnie, całych litanii dziecięcych kołysanek. W nieskończoność wyśpiewywała zwrotki:

Śpij, dziecię, śpij.

Jaśniutki księżyc jest już na niebie.

Na białym koniu jedzie do ciebie,

Tak cicho, jakby śnił.

Śpij, dziecię, śpij.

Cicho, dziecię, cicho.

Księżyc na nosie ma okulary

I widzi wszystko, chociaż jest stary.

Takie już z niego licho.

Cicho, dziecię, cicho.

A jeszcze nienarodzony Karl odpowiadał Charlotte tak, jak potrafił; matka szalała, więc szalało również dziecko – kiedy ona podnosiła głos, ono boksowało i kopało, tym mocniej i boleśniej, im bardziej zaawansowana była ciąża. Dopiero gdy nadchodził wieczór i Charlotte kładła się do łóżka i zasypiała, wreszcie i w niej zaczynał panować spokój. Jakby ona i dziecko byli jednością z jednym sercem i jedną duszą; tak sobie myślała.

Myliła się. I to bardzo.

Karl rozbił tę jedność ponad miesiąc przed przewidywanym terminem, któregoś dnia, późnym rankiem, rozrywając pęcherz płodowy. Potem poszło szybko, bardzo szybko. Żadnych bólów porodowych, żadnej męki, jakby Karl chciał ograbić z heroizmu nie tylko swoje narodziny, ale i matkę. Upragnione dziecko, oczekiwane z całego serca, ale jego przyjście na świat było początkiem niemającej końca ucieczki i niszczycielskiej fali. Katastrofalny krok, którego nie sposób było nie usłyszeć. Głośny wrzask docierał niemiłosiernie do najdalszych zakątków wsi.

Fizyczny stan noworodka szybko zaczął wzbudzać niepokój. Niedożywiony, słaby, gorączkujący, miotał się w ramionach zrozpaczonej matki. Przy nieustannym:

Śpij, dziecię, śpij.

Cicho, dziecię, cicho.

Ale nie było ani snu, ani ciszy. Na nic zdały się wszystkie wysiłki. Nic nie pomogła wizyta wiejskiego lekarza, doktora Albrechta Hofstättera ani konsultacja w pobliskim szpitalu. Nikt nie zdiagnozował u noworodka jakiejś konkretnej choroby. Poza zbyt niską wagą wszystko było w normie. To oznaczało, że Charlotte Heidemann – tak to jej wytłumaczono – wydała na świat wrzeszczące dziecko; to się zdarza, i chociaż bardzo im wszystkim przykro, czasami nie ma na to żadnego medycznego wyjaśnienia, zwłaszcza jeśli ciąża i poród przebiegały tak prawidłowo jak w tym wypadku. Poradzono więc rodzicom, żeby zapewnili chłopcu jak najwięcej spokoju i nie żałowali mu mleka z butelki.

Od tej pory Karl pił. I to z prędkością łodzi wyścigowej – łapczywie, nerwowo, niczym uciekinier, który zaraz po tym, jak się posili, musi ruszać dalej. Tylko dokąd miałby uciec niemowlak w wózku, pieluszce, zdany we wszystkim na innych?

Charlotte, która na początku nie była gotowa wypuścić swojego szalejącego dziecka z rąk i nieustannie żarliwie tuliła je do piersi, dopóki kompletnie wyczerpane nie zasypiało u jej boku, z czasem coraz bardziej słabła.

– Daj mi go chociaż na chwilę, żebyś trochę odpoczęła – mówił zmartwiony Johann.

– Odpocznę, kiedy umrę – odpowiadała, jakby przeczuwała, co się stanie.

Najpierw jednak, gdy Charlotte na nic nie miała już sił, a nastąpiło to dość szybko, przyszedł doktor Hofstätter. Niepohamowany strach i bezsilność wobec własnego dziecka, które sprawiało wrażenie zdanego na jej łaskę, smutek z powodu odrzucenia, ból nabrzmiałych piersi i rosnąca gorączka złamały jej wolę. Hofstätter zapisał jej zastrzyki, zalecił jak najwięcej spokoju, przekazał Karla w silne ręce ojca i kazał mu wyjść z dzieckiem na dwór.

Wtedy Karl się uspokoił.

I pozostał spokojny, kiedy ojciec wkładał mu czapeczkę, zimowe ubranka i owiniętego kocykiem wynosił z domu.

Ciemność i cisza. Zrobiło się późno. Karl Heidemann po raz pierwszy w życiu zobaczył rozgwieżdżone niebo, poczuł świeże, mroźne powietrze i działanie nocy. Otworzył szeroko oczy, chrapki nosa się rozszerzyły. Lekko przechylił główkę i węszył, nasłuchiwał, odczuwał – łapczywie i z ciekawością, trochę jak odkrywca w obcym kraju, trochę jak polujący drapieżnik.

Johann przez chwilę stał w świetle księżyca, patrząc na syna i głęboko oddychając. A potem to zobaczył, i było to coś najpiękniejszego, co widziały jego oczy: uśmiech swojego dziecka, krótki, jak migawka, a jednak przysłaniający wszystko. Czarne, błyszczące oczy szukały spojrzenia ojca i wpiły się w nie, gdy je odnalazły.

W tym momencie Karl Heidemann narodził się po raz drugi, po raz drugi oddzielił się od matki, znów została odcięta pępowina, w ten ostateczny sposób, jaki odczuwają matki, gdy w dziecięcych pokojach już tylko fotografie wskazują na minioną obecność uwiecznionych na nich osób.

Wtedy nie miał jeszcze trzech tygodni.

Cisza

Подняться наверх