Читать книгу Cisza - Thomas Raab - Страница 12
5 UPADEK
ОглавлениеKarl zastygł, a potem rozłożył kończyny jak spadochroniarz i zniknął pod powierzchnią wody, bezbronny z otwartymi ustami i oczami. Rozległ się przytłumiony odgłos, gdy jego ciało uderzyło o dno emaliowanej wanny.
A potem zapadła cisza.
Leżąc na dnie wanny, Karl Heidemann patrzył w górę na sufit. Strach tylko na chwilę wykrzywił mu buzię, a potem pojawiła się na niej ulga, jakby coś zrozumiał, i Charlotte nie widziała już na jego twarzy lęku, nawet kiedy ich spojrzenia się spotkały.
Jeden jedyny oddech dzielił go już od końca, a Karl leżał bez ruchu przed matką, nie domagając się, by go uratowała, nie odrywając od niej oczu.
Oczu pełnych dumy, jakby świadomie poświęcał młode życie, żeby tylko zwrócić się do swojej dręczycielki z wołaniem o pomoc.
Dreszcz, który przebiegł po plecach Charlotte, i zimny pot na czole wyrwały ją z odrętwienia; jakby uwolniła się ze szponów diabła, podniosła dziecko, przycisnęła do piersi i zalewając się łzami, pobiegła do sypialni, żeby je wytrzeć. Nieprzerwanie powtarzając: „Przebacz mi, proszę, przebacz mi”, zaniosła je do łóżeczka i wypadła z domu na zimne powietrze.
W samej cienkiej sukience, pończochach i kapciach na nogach popędziła zaśnieżoną drogą, jakby ją ktoś gonił. Ale czy można uciec przed sobą?
Ucieczka przed kimś innym może pomóc – o tym akurat sąsiad Heidemannów, Alois Daxberger, siedzący właśnie przy ciepłym kaflowym piecu i patrzący przez okno, mógł coś powiedzieć. W jego wypadku ta ucieczka była dezercją. W 1944 roku siedział w okopach, z dala od swojego kraju, otoczony trupami i dziećmi. Z karabinem maszynowym gotowym do strzału rozkazał kilku siedzącym obok chłopcom, których odebrano rodzicom, by z wypiętą piersią wzięli udział w tym, co propaganda nazywała ostatecznym zwycięstwem, żeby zostawili swoje mundury i broń i uciekali ile sił w nogach. Widział już dość piętnasto-, szesnastoletnich chłopców z oderwaną połową ciała, leżących na polach i wołających matek. Najwyższy czas odejść z tego pozbawionego Boga świata, bo dokądkolwiek trafi po śmierci, miał pewność, że gorzej niż tu nie będzie. Niecałą godzinę po tym, jak chłopcy uciekli, obok wybuchł granat, ale Alois Daxberger nie stracił, tak jak tego pragnął, życia, tylko słuch i nogi.
Wrócił do Jettenbrunn jako jeden z nielicznych mężczyzn ze swojego pokolenia, którzy przeżyli – inny rodzaj ucieczki ze wsi – i nie potrzebował wiele czasu, by dojść do pewnego wniosku. Nawet jeśli wojna przyniosła mu gorycz, pozbawiając go wszystkiego – bliskich, nóg i słuchu – to teraz, czasami paradoksalnie, miał wrażenie, że dzięki tym stratom życie stało się znośniejsze. Od czasów wojska jedno wiedział na pewno: dobrze jest móc nie we wszystkim uczestniczyć, bo tak jak wszędzie indziej, również tam działała zasada: o wiele łatwiej jest być akceptowanym outsiderem na własne życzenie niż odtrącanym przymusowym uczestnikiem.
Zmartwiony Alois Daxberger tego dnia odłożył książkę. Przed jego oknem właśnie przemknęła Charlotte, w samej sukience i kapciach; biegnąc w ciemności, opuściła wioskę. Nie miał jak jej gonić. Ale w domu pozostało wrzeszczące dziecko.
Charlotte Heidemann biegła, biegła i biegła, zgubiła kapcie, straciła siły, przewróciła się i leżała w bieli, wiedząc, że cokolwiek zrobi, nigdy nie pozbędzie się wspomnienia tego, co się przed chwilą stało, bo śladem Charlotte podążał jej własny cień.
– Karl – szeptała skulona, przyciskając dłonie do twarzy. Potem zaczęła się modlić, wciąż powtarzając ten sam kawałek: – Święta Mario, matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej.
Im dłużej wypowiadała słowa modlitwy, tym bardziej wydawały jej się bezsensowne. Bo ona sobie nie wybaczy, nigdy w życiu.
Warstwa śniegu wydała się jej makabrycznym łożem, miękkim i ostatecznym. Tak zostać, zasnąć, ostatni już raz, aż przestanie cokolwiek czuć, aż niczego już nie usłyszy.
Usłyszy… Charlotte Heidemann nagle zamarła, bo naprawdę nic nie słyszała. Było cicho. Za cicho. Nawet do tego miejsca, z którego widziała tylko mały zarys swojego domu, powinny dochodzić krzyki Karla.
Ale nie słyszała nic. Zupełnie.
Przerażona Charlotte Heidemann ruszyła w drogę powrotną; całkiem przytomna, potykała się, mając przed oczami: nieruchome dziecko; siebie – zabójczynię; stracone życie.
I rzeczywiście, Karl leżał w swoim łóżeczku, z rozłożonymi, lekko zgiętymi rękami i dłońmi obróconymi wewnętrzną stroną w górę – jak ukrzyżowany – ze spokojną twarzą, główką lekko przechyloną, z zamkniętymi oczami.
– Zabiłam cię – szepnęła, padła na kolana i pełna goryczy zaczęła płakać.
– Śpi. – Gdzieś z tyłu pokoju rozległ się głos, łamiący się, delikatny. Alois Daxberger.
– Śpi – powtórzyła za nim jak w transie, kładąc dłoń na piersi syna. Ledwie wyczuwalnie pod watowanym becikiem, ale unosiła się: w górę i w dół, w górę i w dół. – Alois… – Charlotte powoli dochodziła do siebie. – Jak tu dotarłeś bez wózka? – spytała szeptem.
– Mam do was z górki. Kiedy jest śnieg, można się ześlizgnąć. A do tego, żeby przejść ten kawałek do pokoju, moje ręce są wystarczająco silne. Wszystko z tobą w porządku? – W jego spojrzeniu nie było żadnego wyrzutu.
– Musiałam wyjść na powietrze.
– Rozumiem. W każdym razie, kiedy tu przyszedłem, Karl był cicho, a potem zasnął, na moich oczach, całkiem spokojnie.
– Co? Zasnął?
– Jak i dlaczego… Tego to już nie wiem, ale najważniejsze, że jest, prawda?
– Tak, najważniejsze, że jest – powtórzyła cicho Charlotte. Po raz pierwszy widziała, jak Karl śpi nie dlatego, że zasnął z wyczerpania ciągłym wrzaskiem albo z przejedzenia, lecz z jakiegoś innego powodu. Czyżby z powodu szoku, jaki wywołało w nim to, że znalazł się pod wodą?
– Bądź taka dobra, przyprowadź mój wózek i zawieź mnie do domu. – Alois spojrzał na nią zmęczonymi oczami.
Potem, kiedy w pokoju byli już tylko we dwoje, matka i syn, Charlotte Heidemann zrozumiała, jak bardzo dotąd się myliła. I poczuła chłód. Nieopisany chłód.
– To ja. – Opadła na kolana, chwyciła się szczebelków łóżeczka, jakby sama była dzieckiem. – To przeze mnie tak cierpisz?
Karl zasnął bez swoich wrzasków. Ale i bez niej.