Читать книгу Cisza - Thomas Raab - Страница 9
2 POCHODZENIE
ОглавлениеJohann Heidemann, ojciec Karla, był silnym mężczyzną, niewysokim wprawdzie, ale solidnym jak pień. Nie sztuka obalić drzewo, ale korzenie wczepiają się uparcie w swoje ziemskie królestwo i pień pozostaje – jako coś, na czym można usiąść, jako podstawa nowego życia, jako kamień pamięci. Ciemne strony życia Johann Heidemann znał od dziecka. Miał sześć lat, kiedy któregoś wieczoru w domu, zamiast rodziców, pojawił się policjant. Nie miał wiele do powiedzenia poza tym, co zwykle w tych stronach.
Lekko górzysta okolica.
Łagodne łuki wijącej się przez nią drogi krajowej.
Na niej ciężarówka jadąca znacznie powyżej dozwolonej prędkości.
Wyprzedzająca ciężarówka.
Drugi pas, który wydawał się pusty.
Ale nie był – z naprzeciwka jechali rodzice Johanna.
Kolejny żelazny krzyż między zakurzonymi słupkami przy drodze, upamiętniający ofiary.
Od tego czasu Johann mieszkał z dziadkiem i ciężko chorą babcią ze strony matki, bo jego ojciec też wcześnie stracił rodziców.
Nie minął nawet rok, gdy w nowym domu Johanna zabrakło kobiecej ręki, a kiedy skończył dziewiętnaście lat, pozostał w nim sam. Jedyną osobą, do której mógł się odezwać, był sąsiad – wiejski nauczyciel Alois Daxberger – tak jak on zdany tylko na siebie.
W tym czasie Johann Heidemann, jak wielu ludzi pochodzących z tych stron, pracował już na dzienną zmianę w hucie Siegenshart.
Resztę czasu najchętniej spędzał sam. Unikał gospody Przy Poczcie, podobnie jak wszelkich wiejskich festynów i spotkań; nie lubił dużo gadać. Johann Heidemann mówił tylko wtedy, kiedy musiał, przez co zyskał sobie opinię niedorozwiniętego, co kwitował milczeniem. Bo niby co miał odpowiedzieć mieszkańcom Jettenbrunn? Szkoda trudu, skoro ludziom starcza zwykle obejrzenie karykatury do wyrobienia sobie poglądu na temat kogoś lub czegoś.
Matka Karla, Charlotte z domu Auböck, w przeciwieństwie do męża mówiła – za siebie i za niego. I mówiła tak wytrwale, tak szybko, głośno, gardłowo, ostro, czasem z bólem, jakby uciekał jej zarówno czas, jak i słuchacze. To, że nie traciła tych drugich, wynikało z ludzkiej hipokryzji, nazywanej uprzejmością. Charlotte była bowiem żoną Johanna Heidemanna, a ten, mimo przypisywanej mu ociężałości umysłowej, uchodził za człowieka do wszystkiego, który wiedział, jak się zabrać do pracy przy wyrębie drzew, budowie domu czy wykopaniu dołu na szambo. Przydatny wół roboczy, w dodatku darmowy; zamiast zapłaty wystarczyła złożona z resztek kolacja, butelka wina albo paczka pralinek.
Warto było z nim dobrze żyć, mimo akustycznej plagi, jaką ściągnął na wioskę, wybierając sobie żonę. Plagi, od której nie dało się uciec. W ciągu tygodnia Charlotte stała bowiem przy krajalnicy wędlin w sklepie spożywczym należącym do leciwej Adele Konrad i niczym gazeta puszczała w obieg najświeższe plotki, dorzucając zawsze chętnie kilka plasterków szynki więcej, niż chciał klient, i do każdych czterech bułek dodając jedną gratis, podczas gdy na jej szyi dyndała pięcioramienna gwiazdka zawieszona na skórzanym rzemyku.
– Dostałam od rodziców. Ma mnie chronić przed złem – dowiedziała się wkrótce cała wioska. – Pięć to moja szczęśliwa liczba.
– I co? Chroni? – pytali ludzie.
– Nas w każdym razie nie chroni – mówili potem w gospodzie, rycząc ze śmiechu. Podłe, bo Charlotte była dobrym człowiekiem i nieźle sobie radziła ze skrzynkami owoców i warzyw, workami mąki i przypraw, beczkami wina i kiszonej kapusty. Znała się na tym; w podobnym otoczeniu dorastała na północy kraju, jako dziecko właścicieli sklepu żelaznego. Jedyne dziecko. Matka Gertraud, z perłami w uszach; ojciec Heinrich z wypomadowanymi włosami; sklep lśniący czystością, zawsze wypolerowane meble z twardego drewna, jeszcze pachnące miodem i woskiem, niezliczone szuflady różnej wielkości, a w nich niezliczone przedmioty. Rodzice zawsze mieli ręce pełne roboty, ale najważniejsza spośród tysiąca rzeczy była ich córka. Za ladą stał wiklinowy wózek, potem kojec, dziecięce wysokie krzesełko, a w końcu stanęła za nią sama Charlotte. I nigdy nie usłyszała: „Zostaw, nie potrafisz tego!”, „Trzymaj łapy z daleka, bo wszystko popsujesz!”, tylko „Dasz sobie radę”. A że mama i tata Auböckowie nigdy nie mieli wolnych rąk – a już zwłaszcza podniesionych – Charlotte wyrosła na pracowitą i w głębi duszy cudowną istotę.
Tylko co komu przyjdzie z wewnętrznego piękna, skoro ludzie zwracają uwagę tylko na zewnętrzne wady. Od dziecka z powodu swoich organów mowy była skazana na spędzanie życia między gwoździami, pudełkami pełnymi śrubek, żwirkiem dla kotów, nawozem do trawników, guzikami i zamkami błyskawicznymi, nie mając jasności co do powodów, dla których jest odrzucana. Wiedziała tylko, że w przeciwieństwie do swoich koleżanek ze szkoły nie dostaje zaproszeń na urodziny, na ostatkowych balach nikt się nie podnosi, żeby poprosić ją do tańca, żaden chłopiec nie wpada do sklepu, żeby ją dokądś zabrać. Nic.
Im bardziej czuła się odrzucana, tym głośniej, o nic niepytana, mówiła. I nikt nie rozpoznał w jej ostrym tonie wołania o pomoc, głuchego, ale coraz bardziej natarczywego: „Kto mi wreszcie powie, co jest ze mną nie tak?!”.
I wtedy… Tak, wtedy właśnie pojawił się Johann Heidemann.
On po lewej stronie drogi, sam i milczący.
Ona po prawej stronie drogi, sama i milcząca.
To były pierwsze wakacje Charlotte bez rodziców. Chciała wyjechać, daleko, uciec od melancholii, znaleźć się w innym miejscu, choćby tylko na dwa tygodnie. Gdzieś, gdzie jest zielono, mniej ludzi, mniej odrzucenia, mniej bólu, taką miała nadzieję. Mały pensjonat u podnóża Góry Kalwaryjskiej, gdzie można dużo spać, wybierać się na długo spacery, wspinać się przez kolejne stacje drogi krzyżowej aż na sam szczyt, przeżywać mękę Pańską i zapomnieć o własnej, a potem, po drugiej stronie wzgórza, w dół przez zagajnik, pomachać nogami w wodzie… Tak, musi być staw.
Ciepły wiosenny dzień. Las, zapach czosnku niedźwiedziego, wszystko kwitnie, rośnie, a wśród tego dwoje ludzi. Charlotte i Johann. Dwoje obcych, którzy witają się skinieniem głowy, gdy się mijają, a potem, niecałe dwa metry dalej, się zatrzymują. Ona się zatrzymuje. I on.
– Przepraszam, wie pan może, jak dojść do stawu?
– Wiem.
– To dobrze, bo ja nie jestem stąd.
– Tak?
– Przyjechałam tu na wakacje.
– Na wakacje? Tutaj?
I dalej idą razem.
On słucha, ona mówi, przez całą drogę, tam i z powrotem. Charlotte co chwila patrzy w oczy tego obcego człowieka i odkrywa w nich znacznie więcej niż w oczach innych ludzi. Widzi milczące zainteresowanie, niczym niezakłóconą uwagę, ani cienia nudy, ani trochę kpiny, krytyki; i tak przez kolejne dni wakacji, a spotykali się codziennie, nieprzypadkowo, i razem spacerowali po lesie.
Życie Johanna Heidemanna wydostało się z szarego kokonu. Pragnienie bycia z kimś nagle zyskało prawdziwą twarz. Twarz, która cierpliwie pozostawała przy nim aż do miejsca stanowiącego cel ich codziennej wędrówki – do kaplicy Świętej Marii stojącej nad brzegiem stawu.
Stawu, który wiele już widział: ludzi zadowolonych wychodzących z wody, ludzi zrozpaczonych wchodzących do wody, ludzi szukających w niej w lecie ochłody, ludzi, pod którymi w zimie załamywał się lód, ludzi tracących na brzegu niewinność, ludzi proszących w kaplicy o rozgrzeszenie, ludzi, którzy szeptem zwierzali się figurce Marii ze swoich pragnień słowami, na jakie nigdy by się nie zdobyli przed kimkolwiek.
Nie minęło sześć miesięcy, a z ust Johanna Heidemanna, który właśnie w tym miejscu, w obecności wszystkich mieszkańców Jettenbrunn, brał za żonę Charlotte Auböck, padło trochę więcej słów niż zwykle, a „tak” powiedział głośniej niż kiedykolwiek w swoim życiu.