Читать книгу Cisza - Thomas Raab - Страница 8
1 POCZĄTEK
ОглавлениеDzień, w którym zmarł Karl, był szczęśliwym dniem.
Z ceglanego komina za wzgórzem wznosił się biały dym i snuł się na bezchmurnym niebie niczym welon panny młodej. A dookoła zieleń łąk i lasów. Soczysta. Bujna. Rozprzestrzeniająca się. W dali łagodne wzniesienie Góry Kalwaryjskiej, a za nią kopcące kominy hut. I ta cisza. Tylko śpiew ptaków, bzyczenie owadów i szmer instalacji elektrycznej. Szelest liści drzew i wiatru. Spokojne miejsce – przez ulotną chwilę.
Bo w którymś momencie pojawia się pierwszy drogowskaz: pokazuje kierunek i ma wypisaną nazwę – Jettenbrunn. Może i świeci słońce, może jest jasno i ciepło, ale od teraz każdy kamień, każde źdźbło trawy będzie zasnute cieniem rzucanym przez chmurę pełną wspomnień i mroku, brzemienną niepokojem. Kiedyś bowiem wśród tego spokoju przyszło na świat dziecko – Karl Heidemann.
A to jego historia.
Był szósty grudnia 1982 roku, kiedy ciszę niewielkiej wioski przeciął krzyk. Ostry, przeciągły, jakby dla pewności, że wszędzie dotrze, że będzie słyszalny. Wdarł się do ogrzanych pomieszczeń, przynosząc ludziom radość. Niczym niezmąconą radość. Nowe życie daje nadzieję. Za mało zostało chłopców, zbyt wielu starych ludzi umarło, tyle domów stało pustych.
W tę drugą niedzielę adwentu domy pustoszały jednak nie w wyniku ucieczki ze wsi, lecz z powodu wdzięczności. Trzeba było iść z pielgrzymką do miejsca narodzin, jakby na świat przyszedł sam odkupiciel. A tam, w domu Heidemannów, w ramionach przepełnionej szczęściem matki, leżącej na wciąż jeszcze mokrej pościeli, spoczywał krzyczący o swoje młode życie Karl.
Dla ochrony przed zimnem i śniegiem ciepło opatuleni ludzie nadchodzili ze wszystkich stron, z koszami pełnymi ciasta i wina, z drobnymi podarunkami – wyszydełkowaną czapeczką, zrobionym na drutach kolorowym sweterkiem – by powitać nowe życie.
Tłoczyli się wokół matki, dłonie rozgrzewali płonącym w piecu ogniem, a ciała samogonem, hojnie rozlewanym na powitanie, i przyglądając się paskudnie wrzeszczącemu na całe gardło dziecku, od razu wiedzieli: chłopcu trzeba dać pierś, chce herbatki z kopru, przydałby mu się smoczek, kciuk albo róg poduszki do ssania, chłopiec potrzebuje świeżego powietrza, no i nie można zapomnieć o tym, że najpierw musi przetrawić podróż, którą właśnie odbył, a która nazywa się „poród”: niepokój, ciasnotę, przemoc, ból, a potem to krzyczące światło, dzwoniące zimno, śmiertelny strach, rozdzielenie, lęk przed uduszeniem. Mało komu po takich przejściach byłoby do śmiechu; z pewnością nie ma powodu do niepokoju.
A Karl wciąż krzyczał.
Charlotte Heidemann słuchała, co mówią, ale niewiele z tego rozumiała; tylko troskliwie tuliła wciąż skurczone ciało ze swojego ciała.
Wrzask, jaki potrafiła wydawać z siebie ta mała istota już w pierwszych godzinach swojego życia, był ogłuszający. Ogłuszający i w pewien sposób mądry. Wszystkim mieszkańcom Jettenbrunn w końcu zaświtało, że czas opuścić błogie ciepło izby i młodą matkę.
Kiedy wracali do swoich domów, mroźny wiatr głaskał pokryte puszystym śniegiem pola, a obłoczki wypełnionych plotkami oddechów posyłał to tu, to tam.
Chociaż liczniki prądu, jak zawsze z nastaniem mroku o tej porze roku, wariowały, bo domy zdobiły zapalone lampki, jakoś nikt nie czuł adwentowego pokoju.
Świętemu Mikołajowi, który tego szóstego grudnia zawitał w Jettenbrunn, towarzyszył wrzask, przeszywający do szpiku kości, rozchodzący się po lasach, ba!, sięgający samego szczytu Góry Kalwaryjskiej.
Karl krzyczał i krzyczał. I krzyczał. Nic nie mogło go pocieszyć – ani matczyne przytulanie, ani żarliwy śpiew, ani pierś. Jedynym, co wyrażał, była pogarda. Podczas gdy Charlotte Heidemann czule do niego mówiła albo, cicho nucąc, głaskała go po główce, wzbraniał się przed piciem matczynego mleka, przed jej bliskością, przed jej dotykiem. Nieprzerwanie krzyczał i wierzgał nóżkami, dopóki mógł, dopóki, długo po północy, mokry od potu i skrępowany tetrową pieluchą, wyczerpany zapadł w swój pierwszy sen po przecięciu pępowiny.
Johann Heidemann ostrożnie włożył zmęczone dziecko do kołyski i spokojnie ją bujał.
Spokojnie i cicho.
Cisza zbawienna dla wszystkich, dla całego Jettenbrunn, dla rodziców Karla i dla niego. Tylko tykanie zegara, lekkie szuranie o deski podłogowe poruszającej się kołyski, głęboki oddech ojca.
Sen, który nie trwał długo.