Читать книгу Cisza - Thomas Raab - Страница 11

4 ROZWIĄZANIE

Оглавление

Nadszedł dzień, którego Charlotte Heidemann bardzo się bała: dzień powrotu męża do huty, końca jego stałej obecności w domu, początku bycia zdaną tylko na siebie. Jej rodzina nie mogła pomóc, bo była za daleko. Rodzice Johanna nie żyli, a z mieszkającymi w okolicy krewnymi nie mieli kontaktu. Przyjaciół, do których można się zwrócić o pomoc, nie było.

Po raz pierwszy słowa „Dasz sobie radę” nabrały innego wymiaru. Pozostawiona sama sobie, tak właśnie się czuła, zdana na siebie i swój – prawdopodobnie – ciężki los.

I spełniły się najgorsze przeczucia. Lęki stały się rzeczywistością. To, czego najbardziej się boimy, nie zdarza się, mówią. Akurat! Tu się zdarzyło. Było gorzej, niż Charlotte się obawiała. Nie pomagało ani bujanie kołyski, ani dziecięce piosenki, ani spacery w wózku. Nie do pomyślenia było, by wsadzić Karla do samochodu i pojechać z nadzieją, że drgania, warkot silnika czy inne odgłosy pojazdu okażą się cudownym środkiem.

Dopiero wieczorem, gdy mąż wracał z pracy, odczuwała ulgę. Ledwie Johann przekroczył próg, spocony po ciężkim fizycznym wysiłku, przejmował drącego się wniebogłosy syna, przyciskał go mocno do piersi i wychodził z domu.

O ile na początku małe, wymęczone wijące się ciałko uspokajało się dopiero po kilku kilometrach marszu, o tyle z czasem działo się to już parę kroków od domu, a w końcu wystarczało, że Karl poczuł intensywny zapach ciała ojca. Mimo to Johann pokonywał zawsze tę samą trasę. Brnąc przez śnieg, tego roku grubo pokrywający ziemię, szedł daleko za wioskę, aż do brzegu stawu, dla śpiącego syna, ale i dla siebie. Korzystał z tego czasu u schyłku dnia, jakby w ten sposób mógł uciec od trosk. A syn znajdował ucieczkę w rytmie mocno bijącego ojcowskiego serca.

W ciągu dnia nie było jednak ucieczki, ani dla Karla, ani dla jego matki, ani dla mieszkańców wioski. Coraz częściej Charlotte sięgała po jedyny ratunek, który uciszał jej dziecko przynajmniej na chwilę: po butelkę z mlekiem.

A skoro Karl, jakby również widział w butelce jedyny ratunek, nigdy jej nie odtrącał, uznano, że jego wrzask jest oznaką głodu i domaganiem się, by go nakarmiono. Im częściej dostawał butelkę, tym częściej żądał kolejnego posiłku, tym bardziej przybierał na wadze, a im więcej ciała, tym większy głód… błędne koło. Koniec końców, Karl Heidemann miał, w dosłownym tego słowa znaczeniu, wiecznie zatkaną gębę, chyba że – najedzony tak, że aż się ulewało – zamroczony zapadał w krótki sen.

Dość szybko było widać po chłopcu to „zatykanie gęby”. Johann widział, ale milczał, bo co miał powiedzieć? Jak mógł pozbawić Charlotte jedynej możliwości ratunku?

W knajpie żartowano na ten temat.

– Wygląda na to, że mały Heidemannów rośnie wszerz, a nie wzdłuż. Jak dzieciak zacznie chodzić, trzeba będzie zamykać spiżarnie.

Było wesoło przy stole, dopóki ktoś przy następnej kolejce nie powiedział:

– A może te wrzaski Karla to kara dla was za to, że latami plotkowaliście na temat Charlotte.

To przypuszczenie zagnieździło się w głowach mieszkańców Jettenbrunn i rozprzestrzeniało się jak zaraźliwy wirus.

A Charlotte zamykała się w swoim cierpieniu, zaszywała się w domu, wierząc, że ludzie winią ją za wrzaski syna. Dziecko się drze, bo ona nie sprawdza się jako kobieta, gorzej, nie nadaje się na matkę. Tylko że każda wiara z punktu widzenia wierzącego w coś innego jest błędna. I Charlotte się myliła. Mieszkańcy wioski omijali szerokim łukiem dom Heidemannów z całkiem innego powodu.

– Ten dzieciak jest chory – powiadali. – Chory na głowę. A może nawet opętał go diabeł.

Po obu stronach występowało więc to, co jest typowe dla każdej wiary, która odrzuca możliwość zakwestionowania jej – urojenia.

Charlotte coraz bardziej unikała mieszkańców wioski, a oni unikali jej jeszcze bardziej. I chociaż wszyscy widzieli, że młoda matka potrzebuje pomocy, chociaż pojawiało się coś takiego jak współczucie czy wstyd z powodu odtrącenia czyjegoś niemowlęcia, niczego to nie zmieniło. Widząc ją z daleka, uciekali z pochylonymi głowami, kombinowali, gdzie skręcić, szukali wzrokiem kogokolwiek, z kim mogliby zacząć rozmawiać. Tylko ze strachu przed zamienieniem kilku słów z Charlotte skończyły się trwające nieraz dziesięciolecia konflikty, na czym wiejska społeczność w pewnym sensie zyskała.

W głowach ludzi zalęgły się dziwne myśli; nawet tym, którzy je snuli, wydawały się obce i niedopuszczalne. Ale czy jest siła większa, bardziej zaraźliwa, budująca albo niszcząca niż ta w ludzkich głowach? Zrzucano więc na Karla wszystkie winy, pozbawiano go wszelkich praw należnych niemowlakowi, jak prawo do tego, by nie wiedział, co robi, przypisywano mu niepoczytalność i, tak, złośliwość czy nawet podłość. W jego głosie i spojrzeniu było coś niepokojącego, coś przerażającego. Nic, tylko ta dyndająca na szyi Charlotte pięcioramienna gwiazdka, która miała chronić przed złem, ściągnęła na nią zło.

Co zrobi to dziecko, które w chwili przyjścia na świat postanowiło wrzeszczeć światu w twarz, kiedy będzie już mogło coś zrobić?

Na razie musiała coś zrobić Charlotte Heidemann. Wlokące się godziny bez męża, nieznośne natężenie hałasu, odtrącenie, które czuła wszędzie, ciało napięte i obolałe po nieustannym noszeniu i oporządzaniu syna… Jeszcze trochę, i nie da rady zmieniać pieluszek, podnieść swojego coraz grubszego, podobnego do larwy dziecka, w ogóle go dotykać. Protesty Karla się nasilały, ale z czasem ona też zaczęła protestować; bastion matczynej miłości padł i zaczęły się pojawiać pierwsze iskry płynącej prosto z serca odrazy.

Odrazy do tej wiecznie wykrzywionej, napuchniętej mordy. Była u kresu sił. Mogła już marzyć tylko o jednym – o ucieczce. Zostawić to wszystko i uciec.

Któregoś popołudnia spełniła swoje pragnienie, ale inaczej, niż myślała. Zdenerwowana do granic wytrzymałości wierzganiem dziecka przy przewijaniu zabrała go do łazienki, żeby zmyć mu z pleców kupę.

Przed nią dziecko dziko wymachujące piąstkami, w niej – gniew i rozpacz.

Przed nią woda, której poziom stopniowo się podnosił; w niej pragnienie wyzwolenia, myśl, czyn.

Zerka w dół, zatyka odpływ, patrzy na miotającą się kupkę pogardy w jej ramionach, nachyla się i pozwala, żeby wymsknęła jej się z rąk.

Cisza

Подняться наверх