Читать книгу Król Tyru - Tomasz Białkowski - Страница 4
Prolog
Оглавление11 grudnia 2006, poniedziałek
Dzień zapowiadał się doskonale. Blade słońce niezdarnie przebijało się przez ciężkie, gęste gałęzie świerków i sosen. Drzewa tworzyły ruchomy, falujący tunel, w którym wolno posuwał się przybysz. Ranek był, jak na tę porę roku, wyjątkowo ciepły. Pierwszy śnieg miał spaść dopiero za kilka dni. Prognozy meteorologów były w tym wypadku jednoznaczne. Najbliższe dni miały stanowić doskonałą zachętę do ruchu na świeżym powietrzu. Potem należało się spodziewać obfitych opadów śniegu i silnego mrozu. Teraz zaś zmrożone igliwie trzaskało pod masywnymi trzewikami mężczyzny, który pokonywał kolejny kilometr drogi. Wysoki, barczysty, z gęstą brodą ciągle ciemnych włosów, w dłoniach ściskał kijki do coraz modniejszego nordic walking. Teraz przystanął, by odpocząć, bo kilkugodzinny marsz po leśnych ścieżkach dla sześćdziesięciolatka nie należał do łatwych wyzwań. Nawet pomimo wieloletniego doświadczenia, jakie nabył, obchodząc wszerz i wzdłuż ukochane Mazury. Wędrowiec z niewielkiego plecaka wydobył termos z owocową herbatą i popijając niewielkimi łykami, z uwagą wpatrywał się w mapę okolicy. Wszystko się zgadzało. Mężczyzna znajdował się w przygranicznym pasie oddzielającym Polskę od Rosji. Wczesnym rankiem wyszedł z gospodarstwa agroturystycznego w Janach, gdzie wynajmował od tygodnia przytulny pokój u młodego małżeństwa, które porzuciło wielkomiejskie życie i zdecydowało się na stały pobyt w tej surowej, ale pięknej krainie. Kierując się na północ, dotarł polną drogą przez las w okolice Rapy. Był już prawie u celu wycieczki. Podróżnik ze stolicy przetarł chusteczką zroszone potem czoło, poprawił polarową czapkę z daszkiem, schował termos, sprawdził zapięcia plecaka i ruszył w dalszą drogę. Czuby błyszczących kijków dziurawiły martwe liście, które czasem zostawały na metalowych szpikulcach. Wędrowiec zdzierał je wówczas butem i mrucząc pod nosem niezrozumiałe kwestie, szedł dalej. W pewnej chwili zatrzymał się i triumfalnie uniósł kijki nad głowę. Uradowany krzyknął w kierunku drzew, z których natychmiast wyfrunęło stado ciemnych ptaków. Był u celu drogi.Przed nim w niewielkiej odległości, nieznacznie skryta w gęstym drzewostanie, stała wspaniała piramida. Pomimo swych blisko szesnastu metrów wysokości tkwiła pod leśnym baldachimem. Wędrowiec zadarł głowę, dostrzegł stado ciągle szybujące po bezchmurnym niebie. Pomyślał, że nawet ono, z góry, nie mogło widzieć tej wspaniałej budowli. Może to i lepiej, że jest tak ukryta, pomyślał wędrowiec, nie lubię tłumów. Cały dzień będziemy tylko my dwoje. Ja i grobowiec rodu Fahrenheitów. Mężczyzna ponownie zdjął plecak, z którego wydobył aparat fotograficzny. Ruszył w kierunku niezwykłej budowli, która na tym bezludziu gdzieś w Środkowej Europie robiła niezwykłe wrażenie. Podróżnik wiedział o niej wiele. Jak chociażby to, że właściciel tych ziem, baron Friedrich von Fahrenheit, był podróżnikiem a przy tym miłośnikiem i mecenasem sztuki. Studiował w Królewcu, gdzie wysłuchiwał wykładów filozofa Kanta. Podczas swych podróży zetknął się z kulturą Egiptu, którą rozpropagował Napoleon. To wówczas baron postanowił wybudować w swym majątku piramidę – grobowiec. Zadanie zlecił duńskiemu rzeźbiarzowi Thorvaldsenowi. Wkrótce budowla zaczęła piąć się ku niebu. W roku 1811 była gotowa. Tego też roku złożono w jej wnętrzu pierwsze ciało. Jakże tragiczna musiała to być ceremonia!, pomyślał mężczyzna. Były to bowiem zwłoki trzyletniej córeczki Fahrenheita – Ninette.Wędrowiec stanął przed piramidą. Zrobił zdjęcie zamurowanego wejścia. Ruszył na prawo. Obchodząc budowlę, dotknął każdego z „kamieni mocy”, przystawał przy okratowanych okienkach, wykonywał kolejne fotografie. Wnętrze piramidy wypełniał mrok. Wiedział, że przez to nie uda mu się zrobić dobrego zdjęcia. Mimo wszystko umieścił aparat w otworze okiennym, wcześniej ustawiając opcję z błyskiem. Nacisnął przycisk cyfrowego aparatu, drugi raz, trzeci… Wyczytał w przewodniku, że podczas wojny grobowiec sprofanowali żołnierze sowieccy. Dopiero kilkanaście lat temu wnętrze piramidy uporządkowano. Trumny członków rodu Fahrenheitów były teraz zamknięte. Podróżnik zerknął na niewielki monitor i w tej samej chwili wypuścił aparat z ręki. Drżącymi dłońmi podniósł go z trawy, przetarł szkło. To co zobaczył przeraziło go do tego stopnia, że wydobył z kieszeni spodni telefon komórkowy i na klawiaturze nokii wystukał trzy cyfry. Po chwili łamiącym się głosem powiedział:
– Panie posterunkowy, nazywam się Zaremba. Adam Zaremba. Jestem w Rapie, a konkretnie – przy piramidzie Fahrenheitów. Proszę o przysłanie radiowozu. Stało się tu coś strasznego. Nie potrafię o tym mówić.Po chwili schował telefon do kieszeni, jeszcze raz sięgnął po aparat i obejrzał zdjęcia. Potem skierował wzrok w czerń okratowanego okna. Patrzył na nie, czując, jak krew odchodzi mu z twarzy. W następnym momencie pojął, że jego pobytowi – prócz lęku – towarzyszy coś jeszcze. Cóż to takiego?, zastanawiał się, nerwowo rozglądając się na boki, w las. Już wiedział. Jego nozdrza, a zaraz potem włosy, twarz, ubranie, liście, powietrze, słowem wszystko, wypełniał smród spalenizny. Przybysz nie miał wątpliwości. Taki fetor wydzielało jedynie spalone ludzkie ciało.