Читать книгу Dziedzictwo Kopernika IV. Ognista korona - Tony Abbott - Страница 5

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

Nicea, Francja

10 czerwca

10:48

W apartamencie Ackroyda rozpętała się strzelanina, grad kul niszczył ściany, meble i obrazy. Agenci zakonu krzyżackiego zaatakowali sprawnie i znienacka.

– Wiejmy! – wrzasnęła Lily. – Szybko!

Darrell przebiegł przez pokoje do prywatnej windy i szarpnięciem otworzył wąskie drzwi.

– Wskakuj!

Lily przemknęła pod jego ręką i zaczęła raz po raz wciskać guzik parteru. Pod pachą ściskała swoją torbę podróżną. Drugim ramieniem przytrzymywała niewielką aluminiową kasetkę, w której znajdował się przedmiot o krawędziach ostrych jak brzytwa, zwany Triangulum. Był to piąty z dwunastu artefaktów dziedzictwa Kopernika.

Chcieli go dostać agenci zakonu.

Drzwi windy zdążyły się zamknąć i zadrżały pod serią pocisków. Darrell zgarnął odłamki z twarzy. Serce mu dudniło jak maserati na pełnym gazie. Podczas jazdy cztery piętra w dół chłopak w błyskawicznym tempie dokonał w myślach przeglądu ostatnich zaskakujących minut.

W jego dramatyczną rozmowę z Lily („Muszę wrócić do domu. Koniec z artefaktami. Koniec z tym wszystkim!”) wdarła się strzelanina. Gospodyni, pani Cousteau – ile ona miała lat? Sześćdziesiąt? Osiemdziesiąt? – zataczając się, wpadła do pokoju z twarzą bladą jak upiór i krwawą plamą rozlewającą się na sukience. Ostatkiem sił cisnęła im kasetkę z artefaktem i kazała uciekać.

Silva, ich śniady obrońca i bojownik, wpadł do mieszkania, ostrzeliwując się jak szalony, aż dostał w bark, w ramię i w bok. Upadł na podłogę. Straszny był widok wypróbowanego przyjaciela wijącego się z bólu. Zarówno Silva, jak i pani Cousteau poświęcili się, aby chronić artefakt, który Lily przyciskała teraz do piersi. Darrell nie mógł się pogodzić z tym, że niektórzy muszą wystawiać się na linię strzału, aby z narażeniem życia dać dzieciakom czas do ucieczki.

– Zaraz przyjedzie policja. – Lily postukiwała stopą w podłogę windy, jakby ją poganiała. – Chociaż niekoniecznie. Oni też pewnie pracują dla niej.

Dla niej.

Czyli Galiny Krause, młodej przywódczyni zakonu krzyżackiego. Jedynej osoby na świecie, która pożądała dwunastu artefaktów równie szaleńczo jak oni. Ten, kto je wszystkie odnajdzie, będzie mógł dzięki nim uruchomić machinę czasu, skonstruowaną przez słynnego astronoma Mikołaja Kopernika.

Chociaż w ciągu trwającej od wielu miesięcy pogoni za artefaktami dzieci wiele się dowiedziały o Galinie, nadal nie miały pojęcia, czemu tak usilnie pragnęła podróżować w czasie. Darrell uważał, że owa zagadka okaże się tylko szczytem gigantycznej góry zbudowanej z tysiąca innych tajemnic.

Winda gwałtownie stanęła, ale drzwi się nie otworzyły.

– Utknęliśmy pomiędzy piętrami – szepnęła Lily. – Darrell, to oni ją zablokowali!

– Znaleźli awaryjny wyłącznik. Uwięzili nas!

– Mnie nie. Ja tu nie zostanę…

– Ja też nie!

Próby rozsunięcia skrzydeł drzwi skończyły się połamaniem paznokci. Darrell w pośpiechu wyciągnął pasek ze spodni i wcisnął w szczelinę klamrę, dobijając ją nasadą dłoni. Szpara rozszerzyła się na tyle, że mógł tam włożyć palce.

Lily zrobiła to samo i wspólnym wysiłkiem zdołali rozewrzeć skrzydła drzwi na parę centymetrów, potem na kilkanaście i wreszcie na tyle szeroko, że mogli się pomiędzy nimi prześlizgnąć. Winda zatrzymała się pomiędzy pierwszym a drugim piętrem. Odsunęli zewnętrzną kratę. Lily wspięła się na palce i wyjrzała.

– Na razie pusto.

Bez trudu podciągnęła się i wysunęła z szybu – już w podstawówce trenowała gimnastykę – a potem pomogła wyjść Darrellowi. Znaleźli się w korytarzu należącym do innego mieszkania. W drugim końcu Darrell zobaczył okno, a na parapecie drewniany stojak z doniczką z kwiatami. Różami? Nieważne. Nie znał się na kwiatach.

Piętro wyżej zagrzechotały serie z broni automatycznej. Czyżby Silva dalej walczył z przeciwnikiem? Czy możliwe, żeby żył? Śmierć latem na Riwierze Francuskiej. Ludzie od wieków umierają w pięknych miejscach.

– Tędy? – szepnęła Lily. Wyminęła go, pobiegła korytarzem do końca i otworzyła okno. – Dasz radę? – zapytała.

Zbliżył się i wyjrzał. Odległość do ziemi nie była mała. Pokręcił głową.

– Połamiemy nogi.

– Ty pewnie tak – skomentowała z uśmieszkiem. – Ale czy to ważne? Zginiemy, jeśli tu zostaniemy.

– Czy to nie ty mówiłaś o ucieczce? Z połamanymi nogami trudno jest biec.

– Jasne – mruknęła i pokazała na taras sąsiedniego budynku, który znajdował się dużo bliżej. – A tam doskoczysz?

Strzelanina w głębi domu rozgorzała z nową siłą. Huknęły otwarte kopniakiem drzwi, zatupotały kroki.

– Jeśli mam spaść, to wolę tam.

– Ja też.

Usiłowała mocniej ścisnąć pod pachą aluminiową kasetkę, ale Darrell ją wziął i wsunął w spodnie. Dzięki temu przestały opadać, bo bez paska były za luźne. Lily kopnęła na bok stojak z kwiatkiem, wskoczyła na parapet i chwyciła ramę okienną. Kiedy sprężyła się do skoku i musiała się mocniej przytrzymać, zobaczył, jaka jest umięśniona. Miesiące zmagań z zakonem zrobiły z niej wojowniczkę. Odepchnęła się i wyskoczyła. W pierwszym odruchu bał się wyjrzeć, ale zobaczył, że bezpiecznie wylądowała na tarasie naprzeciwko.

Darrell jeszcze się wahał, jak następny w kolejce spadochroniarz, którego kumpel już wyskoczył z samolotu. Jego rozterki ucięła kolejna, bardzo już bliska seria. Skoczył. Lily podtrzymała go przy zeskoku, żeby nie rozbił sobie głowy. Serce mu waliło jak szalone, kiedy z tarasu wpadli do pokoju.

Był pusty.

Podobnie jak korytarz za drzwiami. Pomimo słonecznego poranka panował tam półmrok. Darrell starał się chłonąć wszystkie szczegóły, aby pobudzić myślenie w otumanionym mózgu. Korytarz zamykały metalowe drzwi. Nie było innej drogi wyjścia.

– Idziemy – powiedziała Lily. – Nie zgubiłeś Triangulum?

– Pewnie, że nie. Na pewno…

– Lepiej go pilnuj.

Okrutne pożegnanie Lily, która oświadczyła, że porzuca poszukiwanie artefaktów, opuszcza Europę, opuszcza drużynę i przed wszystkim opuszcza jego – trafiło Darrella w chwili, kiedy wreszcie się ośmielił wyznać, że ją lubi. Otworzył przed nią serce, a ona mu wylała na głowę kubeł zimnej wody. „Odchodzę. Cześć”.

Dręczył się zaledwie przez ułamek sekundy, bo przerwała mu strzelanina, a potem już tylko krzyk Lily:

– Wiejmy! Wiejmy!

Metalowe drzwi wychodziły na klatkę schodową. Zbiegli na dół. Znaleźli się na uliczce na tyłach gmachu przy placu Palais de Justice, w którym mieściły się sąd i główna komenda policji. Kiedy wybiegli z budynku, oślepił ich jasny blask słońca.

Przeraźliwie zaświstały gwizdki. Darrell zobaczył, jak z Pałacu Sprawiedliwości wybiega gromada policjantów. Tym bardziej musieli stąd uciekać.

Błyskawicznie skręcili za róg i popędzili przez kolejne uliczki.

– Trafili ich – odezwała się nagle Lily. – Oboje są ranni. I zostali tam. – Nie patrzyła na niego, kiedy to mówiła. Domyślił się, że nie potrafi wyprzeć z pamięci przerażających obrazów ciężko rannego Silvy i wykrwawiającej się gospodyni oraz tej całej okrutnej przemocy.

– Nie możemy im teraz pomóc – powiedział. – Musimy…

– Tam. Rowery! – zawołała. Pokazała na parę dziewczęcych rowerów z koszykami i wstążeczkami przy kierownicach.

Nie o takim pojeździe marzył, ale niestety nie było w pobliżu astona martina DB5. Na szczęście rowery nie zostały przypięte – najwidoczniej ludzie byli tu ufni. Jak miło! Oboje rozejrzeli się czujnie, wskoczyli na siodełka i pojechali przez ulice zalane porannym słońcem.

Darrell nie wiedział, co dalej robić, więc trzymał się Lily, która najwyraźniej wpadła na jakiś pomysł. Teraz dopiero miał czas pomyśleć o innych – z totalnym przerażeniem. O swojej mamie Sarze, przyrodnim bracie Wadzie, o wspólnej przyjaciółce Becce i Julianie, synu ich sponsora i przyjaciela Terence’a Ackroyda. Zaczął się obawiać, czy zaprzyjaźniony detektyw Paul Ferrere zdołał ich ostrzec. Wyglądało na to, że zwabiono ich w pułapkę na lotnisku w Nicei i wpadli w nią prawdopodobnie w tym samym momencie, w którym zostało zaatakowane mieszkanie. Zrobiono tak specjalnie, aby jedni nie zdążyli zawiadomić drugich.

Martwił się także o ojczyma, Roalda Kaplana. Z esemesa, który Darrell niedawno dostał od Paula, wynikało, że Roald i Terence Ackroyd nie są gośćmi Gran Sasso, podziemnego laboratorium nuklearnego we Włoszech, jak wszyscy myśleli. Obaj panowie – wraz z grupą innych naukowców – zostali najwyraźniej porwani przez Galinę i jej agentów i od dłuższego czasu byli jej więźniami w odciętym obecnie od świata laboratorium.

– Słuchaj, Lily, dokąd my właściwie jedziemy?

– A skąd mam wiedzieć? – Skręciła na chodnik, stanęła, zsiadła i oparła rower o drzewo. Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. – Musimy się zastanowić. Nie mogę myśleć, ale wiem, że muszę.

– Musisz – przytaknął. – Ale może nie tutaj…

Wszystko wokół – samochody, inni rowerzyści, przechodnie, ludzie na skuterach i motorach – każdy ruch budził ich czujność. Odruchowo wypatrywali podejrzanych postaci polujących na nich na każdej ulicy, placu czy w alejce. Darrell był pewien, że zakon krąży teraz po mieście, gotów ich zabić, byle dostarczyć Galinie Triangulum.

– Ukryjmy się gdzieś z tymi rowerami – powiedział. – Musimy być ostrożni…

– Darrell, boję się.

– Ja też. Jeszcze jak! Postarajmy się ukryć artefakt w jakimś w miarę bezpiecznym miejscu – poklepał aluminiową kasetkę sterczącą za pasem – a potem spróbujmy skontaktować się z moją mamą, Wade’em i Beccą.

– Moi rodzice będą mnie szukać – szepnęła. – Znajdą mnie i pomogą nam.

Darrell przeczesał palcami krótkie włosy. Głowę miał mokrą od potu.

– Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że im się nie uda. Bo jeśli oni zdołają nas znaleźć, zakon tym bardziej to zrobi i będzie szybszy. Kiedy rodzice się zjawią, nas już dawno tu nie będzie.

Lily jęknęła w duchu, słysząc ten najnowszy darrellizm, ale musiała przyznać chłopakowi rację.

Gdyby jednak zdecydowała się porzucić misję i odejść, czy tęskniłaby – oczywiście tylko teoretycznie – za jego odlotowymi, niemal głupawymi uwagami? Z tym, że teraz jego uwag nie mogła uznać za głupawe albo odlotowe. Przeciwnie, były śmiertelnie poważne.

Skontrolowała spojrzeniem oba końce ulicy i wolno wciągnęła powietrze.

– Tędy. – Skręciła w bok, ale kiedy mijała palmę, czy jakieś inne drzewo o pierzastych liściach, nagle zesztywniała.

– Co jest? – zapytał.

Wsunęła rękę do kieszeni szortów i wyjęła komórkę.

– Dzwoni.

– Nie odbieraj!

Sprawdziła.

– To Becca! Przez ułamek sekundy, tylko tyle!

– Lily, czekaj…

– Halo, Becca? Wszystko w porządku?

Po dłuższej chwili usłyszeli:

– Przykro mi, ale twoja przyjaciółka Becca nie może odebrać. Jeśli chcesz ją zobaczyć żywą, lepiej oddaj artefakt naszym ludziom.

– To Markus Wolff! – wyszeptała bez tchu.

Markus Wolff był najbardziej bezwzględnym mordercą na usługach Galiny Krause i jednym z najbardziej przerażających ludzi na świecie, po prostu maszyną do zabijania.

Darrell jednym ruchem wyrwał Lily komórkę z dłoni.

– Żadnej elektroniki! – Cisnął telefon na ziemię i zdeptał obcasem.

– Darrell!

– Nie, Lily – powiedział stanowczo. – Już wiemy, że moja mama i reszta mają kłopoty. A oni wiedzą, że my mamy kłopoty. Tak ostatnio żyjemy. Nie chcemy, żeby nas namierzyli!

Wyjął swój telefon i potraktował go w ten sam sposób.

W pierwszym odruchu chciała na niego nawrzeszczeć, ale się powstrzymała. Sługusy zakonu, ci wszyscy bojówkarze, mordercy i agenci już pewnie zdążyli ich namierzyć. W każdej chwili samochód mógł zwolnić obok nich i w oknie mogła się pojawić lufa. Przecież ona i Darrell uciekli z bezcennym artefaktem!

– Wiesz, masz rację – przyznała.

– O, rany, czuję się… Zaraz, powtórz to, dobra?

– Masz rację. Nie możemy ufać naszemu sprzętowi. Czy nie jest tak, że hakerzy potrafią w godzinę włamać się do telefonu, choćby nie wiem jak chronionego?

– Coś o tym słyszałem.

– Nie ma wyjścia. – Wyjęła swój minitablet z niewielkiej torby na ramię i podała mu. – Ty to zrób.

Odwróciła głowę, żeby nie patrzyć, jak Darrell łamie tablet na pół, depcze go, a potem wrzuca resztki wszystkich trzech urządzeń do najbliższego kosza na śmieci.

– Żadnej sieci, Lily. Uciekamy, jemy, śpimy. Od tej chwili jesteśmy zdani tylko na siebie.

Westchnęła.

– Mam nadzieję, że to wystarczy. Zresztą był prawie wyładowany. Wiesz, czego nam naprawdę potrzeba?

– Motocykla? Helikoptera?

– Przyjaciela, który ma dobre chody i przeszmugluje nas z Nicei – powiedziała. – Przypomniał mi się facet, który w zeszłym tygodniu pomógł nam w Monte Carlo. Wiesz, ten Maurice Maurice.

– Maurice Maurice? – Darrell zamrugał. – Gangster?

– Tak, entrepreneur.

Maurice Maurice był przyjacielem Terence’a Ackroyda z podziemnego światka. Nie tak dawno przysłużył się Kaplanom, uzbrajając ich szpiegowską kamerę, aby mogli śledzić aukcję, na której licytowano szesnastowieczne okulary wykonane przez Leonarda da Vinci. Dzięki tym szkłom udało im się dotrzeć do artefaktu Triangulum.

– Dobra myśl – przyznał Darrell. – Ale gdzie znajdziemy Maurice’a?

– Zacznijmy od pytania, co jest najbardziej kryminalnym miejscem na francuskim wybrzeżu?

– Sklepy?

– Doki. Tam odchodzi cały szmugiel. Ktoś w porcie musi go znać.

Niewiele, pomyślał Darrell, ale zawsze jakiś cel. Generalnie Lily kierowała się zdrowym rozsądkiem znacznie częściej niż on, choć oczywiście nie zawsze. W każdym razie mają plan. Coś do roboty, zanim zostaną wyśledzeni, poddani torturom i zabici. Sprawdził, czy kasetka dobrze siedzi za pasem, i ruszył za dziewczyną w kierunku morza.

Dziedzictwo Kopernika IV. Ognista korona

Подняться наверх