Читать книгу Dziedzictwo Kopernika IV. Ognista korona - Tony Abbott - Страница 8
ОглавлениеROZDZIAŁ CZWARTY
Madryt, Hiszpania
Listopad 1975
1:33
Środek nocy. Wąskie uliczki ubrane w cienie. Godzina i miejsce tak dobrane, że powinny tam panować pustka i spokój.
Spokoju nic nie zakłócało.
Ale dwudziestoparoletni Helmut Bern, dawny Krzyżak i niegdyś błyskotliwy inżynier jądrowy, nie był sam.
Upiorne cienie zamajaczyły w mroku. Towarzyszyły mu od jakiegoś czasu. Zawsze ledwie widzialne, niedające się uchwycić spojrzeniem. Z czasem zaczął je traktować jak starych przyjaciół. Dzięki nim czuł się mniej samotnie w tej podróży.
– Muszę znaleźć drzwi – powiedział głośno, żeby słyszały. – Muszą gdzieś tu być. Wiem, jestem trochę kołowaty. Podróż w czasie przez pięćset lat, no prawie pięćset, z szesnastego wieku do dwudziestego może zlasować mózg, nie?
Żadnej odpowiedzi.
Jasne, że nie. Przecież sam pouczył te cienie, żeby się nie odzywały.
Nabrał tyle powietrza, ile zdołał w swoje niesprawne płuca i wlókł się dalej od ulicy do ulicy, aż intuicja mu podpowiedziała, żeby skręcić w lewo. Zagłębił się w milczący labirynt ulic za placem Conde de Barajas i nagle stanął jak wryty.
– Numer trzydzieści trzy. Nareszcie!
Budynek, będący niegdyś domem hiszpańskiego kompozytora oper o tematyce mitycznej z początków osiemnastego wieku, dziś wyglądał przeciętnie i jego fasada się niczym nie wyróżniała. Idealna siedziba dla tego, co – po wielu dziesiątkach lat – miało się stać Salą Kopernikańską, stworzoną przez Galinę Krause, czyli największym w świecie ośrodkiem komputerowego researchu i bazą danych ukierunkowanych wyłącznie na poszukiwanie dwunastu artefaktów oraz Strażników Kopernikowskiej Machiny Wieczności.
Stara rozklekotana taksówka przejechała przez plac.
Helmut uskoczył w cień i patrzył, jak reflektory rzucają na bruk słabe żółtawe snopy światła. Taksówka zwolniła i stanęła. Wysiadł z niej stary człowiek, pochylony wiekiem jak Helmut. Auto odjechało.
– Ukryjcie się – szepnął do cieni. Znów nie odpowiedziały.
Człowiek jeszcze starszy niż on postawił nogę na stopniu wiodącym do wejścia i popatrzył na ten sam budynek.
Z pewnością nie ma pojęcia o Sali Kopernikańskiej – pomyślał Helmut. – Nikt nie ma pojęcia. Jestem jedyny z tego czasu, który…
Nie odwracając głowy, zasuszony starzec zwrócił się do niego głosem szeleszczącym jak przesypujący się żwir:
– Me siento atraído aquí. No sé por qué. ¿Entiende español, señor? „Coś mnie tu przyciągnęło. Nie wiem czemu. Czy zna pan hiszpański?”
Helmut podszedł do niego.
– Solo un poco. Habla alemán? Inglés? „Tylko trochę. Mówi pan po niemiecku? Po angielsku?”
Mężczyzna popatrzył na niego. Twarz miał chorobliwie szarą i wyżartą wrzodami. Końca nosa nie było, jakby go ktoś odgryzł.
– Sí, sí, inglés. Lo aprendí en la escuela. „Tak, tak, po angielsku. Uczyłem się w szkole”.
Helmut poczuł mdlący ucisk w żołądku.
Ten człowiek jest tak samo chory jak ja. Czy też uległ zatruciu radem?
Ohydne blizny i wrzody Helmuta – objawy jego nowotworu – były wynikiem znaczącej różnicy pomiędzy astrolabium Kopernika a skonstruowanymi przez zakon aparatami Kronos. Przez wiele lat usiłował rozgryźć tę zagadkę. Artefakty Kopernika potrafiły dokładnie i w jednej chwili zlokalizować w czasie i przestrzeni cel czyjejś podróży. A on był dowodem – żywym dowodem! – że energia wytwarzana przez każdy z artefaktów uruchamia pole siłowe, które chroni pasażerów wehikułu czasu przed niebezpiecznym promieniowaniem.
– Proszę wybaczyć, ale pan wygląda na chorego – powiedział Helmut. – Jak pan ma na imię?
– Fernando. Owszem, jestem chory. Który to rok? Siedemdziesiąty czwarty?
– Siedemdziesiąty piąty – odparł Bern.
– Aha. Urodziłem się… za ponad dwadzieścia pięć lat… od tego roku.
– Od tego roku? – Helmut mimo woli się wzdrygnął. – Mówisz, że jesteś Fernando?
– Fernando Salta. Urodzę się w rejonie Somosierry.
Słowo „Somosierra” zaciążyło Bernowi jak kamień.
– Fernando Salta? Salta! Więc to ty. Uczeń zagubiony w czasie!
Ziemista cera Salty na moment pojaśniała.
– Ty mnie znasz?
– Ciebie i twoją szkolną wycieczkę porwano w tunelu pod Somosierrą – wyjaśnił Helmut. – Wpadłeś w środek bitwy Napoleona. Wiesz, chodzi o inwazję Napoleona na Hiszpanię w roku 1808. Tam zostałeś zesłany w czasie!
– Tak! – Głos młodego chłopaka wypłynął ze starczych ust. – Ta bitwa była krwawą jatką. Jakiś straszny człowiek na ogierze twierdził, że jestem szpiegiem. Uciekłem przed nimi i znalazłem dziurę. No wiesz, dziurę, która się robi, kiedy podróżujesz w czasie, señor…
– Znam to! – zawołał Helmut. Serce mu rosło, bo zrozumiał, że ma przyjaciela w tym obcym świecie. – I wróciłeś, tak? Sam wszedłeś w dziurę i cofnąłeś się do teraz, tak?
Salta skwapliwie przytaknął.
– Maszyna znikła. Autobus zniknął. Zobaczyłem, że tego nieszczęsnego starego kierowcę zabili w bitwie. Nikt inny nie widział tej dziury, która szybko znikała. Nie było czasu. Tym razem trafiłem do 1936 roku. Znów bitwa. Usiłowałem wrócić, ale dziura się zamknęła. Ugrzęzłem w przeszłości na trzydzieści lat. Szalony. Samotny. Wyrzutek. Umrę, zanim zdążę się narodzić!
Helmut miał ochotę uściskać tego smutnego starego człowieka.
– Jest pan ofiarą eksperymentu, señor Salta. Osoba, która kazała go wykonać na tobie i innych, nazywa się Galina Krause. Po czterdziestu latach od tego momentu będzie rządzić organizacją, która nazywa się zakonem krzyżackim. Zbudowali wehikuł czasu i nazwali go Kronosem III. Nieudany. Niestety, pomagałem im w tym. Powinieneś wrócić, ale Kronos zostawił cię w 1808 roku. Bardzo mi przykro.
– Ty… – Oczy Salty, jego twarz zmieniały się kalejdoskopowo. – Ty rzuciłeś mnie w otchłań czasu? Abym musiał żyć w koszmarnej przeszłości?
– Pociesz się, że w przyszłości nie jest lepiej – zapewnił Helmut, próbując obrócić to w żart, ale Salta się nie uśmiechnął. – Uwierz, bardzo mi przykro. Masz prawo mnie obwiniać. Mnie też wrzucono w przeszłość. Wylądowałem w roku 1535 w Londynie. I… przyjaciółka mnie uratowała.
– Ale nie ty zleciłeś ten eksperyment, tylko ta zła kobieta – stwierdził Salta.
– Tak, ona – potwierdził Bern. – Dlatego chcę wrócić, żeby coś z tym zrobić.
– Podróż w czasie zabija! Zabija mnie. I ciebie też.
– Tak, jeśli odbywasz ją w Kronosie! To zabójca. Ucho mi odpadło. I dwa palce prawej ręki. Ta cholerna maszyna była tak nieprecyzyjna, że wyrzuciło mnie na środku oceanu. Albo w środku kopalni! A raz na szafocie! Na szczęście więcej tak nie będzie. Popatrz na to.
Helmut wyciągnął zza pasa złoty przedmiot w kształcie strzały, częściowo osmalony ogniem. Kiedy wyważył sobie strzałę na czubku palca, zaczęła się obracać, a osmalone, metaliczne lotki bełtu odchyliły się od promienia.
– To magiczne! – zawołał Fernando.
Bern pokręcił głową.
– Mechaniczne. Nazywa się Sagitta i jest artefaktem astrolabium Mikołaja Kopernika. Mój przyjacielu, ta strzała nas uratuje.
– Gdzie ją znalazłeś? – zapytał Salta. – I kiedy?
Wtem uchyliły się drzwi wejściowe pod numerem trzydzieści trzy. Helmut pociągnął Saltę w mrok. Mężczyzna w obszernym płaszczu i obwisłym kapeluszu ostrożnie wychylił głowę z budynku, rozejrzał się, po czym dał komuś znak. Dołączył do niego mały chłopiec.
Helmut poczuł nagłe mdłości.
Widział, kim jest mężczyzna, a także chłopiec. Twarz tego człowieka znali wszyscy studenci fizyki atomowej. Był to stary Wernher von Braun, słynny hitlerowski konstruktor rakiet, którego po wojnie ściągnięto do Stanów, aby pomógł zbudować amerykański program kosmiczny. Ale to widok chłopca naprawdę poruszył Helmuta. Dziecko musiało być wnukiem brata Wernhera.
Chłopiec nazywał się Ebner von Braun.
Bern patrzył, jak obaj chyłkiem odchodzą ulicą.
– Widzę – szepnął do Salty – że zakon krzyżacki już przejął ten budynek. A jednak, Fernando, wejdziemy tam. Muszę coś ukryć w środku.
– Strzałę?
– Nie, nie. Strzała będzie podróżować z nami. Muszę zostawić wiadomość dla kogoś z przyszłości. Dziwnie splata się czas, jak sam widzisz. A potem zabiorę nas obu w przyszłość. Kronos I jest niedaleko. Popracowałem nad nim. Sagitta ochroni nas przed dalszymi chorobami. Ciasno nam będzie w tej maszynie, ale w niej wrócimy do naszych czasów.
Oczy Salty zapłonęły jak u młodzika.
– Cudownie. Noszę w sercu zemstę.
– Zemsta jest wszędzie, mój przyjacielu – powiedział Helmut. – Wszędzie.
Dwóch mężczyzn wyszło z cienia i przecięło ulice, kierując się pod numer trzydzieści trzy.