Читать книгу Dziedzictwo Kopernika IV. Ognista korona - Tony Abbott - Страница 6
ОглавлениеROZDZIAŁ DRUGI
Port Lotniczy Nicea-Lazurowe Wybrzeże
Dziesięć kilometrów dalej
Jedenaście minut wcześniej
Becca Moore nie lubiła lotnisk.
Bardzo nie lubiła.
Choć musiała przyznać, że lotnisko w Nicei jest w porządku – czyste, dobrze zorganizowane, ładne i tak dalej. Tylko ten hałas! Ryk zderzających się z sobą dźwięków przeszywał jej głowę jak tysiące igieł. Puls dudnił. Ciało robiło się ciężkie jak ołów. Była niespokojna, drżąca, rozpalona i zarazem lodowata. Coś ją przenikało, jakiś dziwny, tępy elektryczny impuls.
To nie było normalne.
Z drugiej strony, jeśli masz lecieć, samo czekanie doprowadza cię do szału.
O 10:55 Rolad Kaplan i Terence Ackroyd powinni przylecieć z Rzymu po prawie tygodniu spędzonym w Gran Sasso, podziemnym laboratorium CERN, Conseil Européen pour la Recherche Nucléaire, czyli Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych. Tego dnia rano Wade dostał esemes, w którym ojciec podał dane rejsu i godzinę swojego przylotu z Terence’em. I praktycznie tylko tyle.
Syn Terence’a, Julian, czuwał przy odbiorze bagażu. Wade i jego macocha, Sara, stali przy schodach ruchomych, czekając na pierwszą falę pasażerów. Becca była śmiertelnie zmęczona po ostatnich gorączkowych poszukiwaniach Triangulum. Ten nieustający wyścig z wrogiem, od Francji, przez Maroko i Tunis, na Węgry, a potem znów do Francji i na Maltę, wyssał z niej siły. Tłumiła dreszcze, usiłując nie zemdleć od tego ryku i igieł w mózgu. Wreszcie głośniki ożyły, informując, że samolot z Rzymu wylądował i bagaże „apparaîtra prochainement sur le tapis roulant numéro huit”.
Becca wzięła głęboki oddech i powlokła się do taśmociągu numer osiem.
***
Wade z macochą dołączyli do Bekki i Juliana stojących przy taśmociągu.
– Jeszcze chwila – powiedział. – Nie mogę się doczekać ich relacji. Podziemne nuklearne laboratorium musi być niesamowitym miejscem!
– Nasza relacja będzie jeszcze ciekawsza – skwitował Julian z nerwowym śmiechem.
Racja.
Kiedy Roald i Terence przybyli do laboratorium na zaproszenie jego dyrektora, Marina Petrescu, aby dyskutować o nielegalnym nuklearnym procederze, którego ślady prowadziły bezpośrednio do Galiny Krause i zakonu krzyżackiego, Wade, Becca, Lily i Darrell odkryli Triangulum. Artefakt został ukryty w początkach szesnastego wieku na Malcie przez słynnego pirata Barbarossę i jeszcze bardziej słynnego artystę, Leonarda da Vinci.
– Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem tacie o naszym znalezisku – powiedział podekscytowany Wade, wpatrując się w bramki paszportowe i ciesząc się, że jeszcze chwila, a znów będą razem.
– Dobrze, tylko bez dramatycznych szczegółów – ostrzegła Sara. – I wyliczania, ile razy o mało nie zginęliśmy.
– Jasne – odparł ze śmiechem Wade.
Trwający prawie tydzień brak kontaktu z tatą niepokoił go i frustrował. Wiele razy po prostu pragnął z nim pogadać. Darrell był super, tak samo jak Sara i dziewczyny, ale rozmowy z ojcem nic nie zastąpi. Bardzo mu tego brakowało.
Wreszcie to nieznośne oczekiwanie miało się skończyć. Ostatni esemes od ojca wydawał się szczery i optymistyczny.
Wkrótce wszystko wytłumaczę. Kocham was!
Po wielu dniach udręki dowiedział się, że tata jest cały i zdrowy, podobnie jak Terence. Kłopoty się skończyły. Za niespełna godzinę drużyna w komplecie będzie się relaksowała w luksusowym apartamencie Ackroyda, z oknami wychodzącymi na Pałac Sprawiedliwości.
Komórka Sary głośno zadzwoniła.
– To Paul Ferrere – powiedziała z uśmiechem.
Detektyw, który został ranny w Rosji, w trakcie poszukiwania artefaktu Serpens, wyzdrowiał i dostał nowe zadanie – wsparcie Roalda i Terence’a w Gran Sasso.
– Halo?
W ułamku sekundy twarz Sary przeszła totalną przemianę. Uśmiech uleciał, a w oczach zabłysła czujność.
– Co? No nie. Roald przysłał esemes! – Rozejrzała się nerwowo po wielkiej hali przylotów. – Słuchajcie, to pułapka! Roald nie wysłał wiadomości. On i Terence są uwięzieni w laboratorium. Becca, Julian, uwaga, zasadzka…
Zanim Wade zdążył zareagować, ktoś krzyknął po angielsku: „Ej, człowieku, patrz, co robisz!”. Podniosły się zaniepokojone francuskie głosy. Rozległ się głośny trzask, a potem łomot, jakby ktoś kopniakami roztrącał walizki. Teraz zobaczył kilkunastu mężczyzn, którzy przepychali się przez tłum. Na czele biegł wysoki, białowłosy mężczyzna w długim płaszczu z czarnej skóry.
– Markus Wolff! – krzyknęła Becca. – Niech go ktoś zatrzyma! On ma broń!
Sara chwyciła ją i pociągnęła za sobą do wyjścia. Trzech mężczyzn w czarnych garniturach zmaterializowało się nagle przy drzwiach i zablokowało im drogę ucieczki.
Julian wezwał ich gestem do siebie.
– Taśmociąg! Szybko!
Sara w biegu zrzuciła klapki i boso wskoczyła na krążący taśmociąg, a za nią Becca, z torbą fruwającą na ramieniu. Przebiegli do bramki, skąd walizki wysypywały się na krążący transporter. Wdarli się tam, chwytając się krawędzi ruchomego chodnika. Wade trzymał się Juliana, gdy nagle ciężka walizka spadła mu na głowę. Zachwiał się i poleciał do tyłu.
Dlaczego nie dźwięczy alarm? Co z systemami bezpieczeństwa?
Dla Markusa Wolffa i jego ludzi przeszkodą był tylko tłum pasażerów – zapewne dzięki Becce, która ostrzegła krzykiem, że ma broń. Teraz wszyscy krzyczeli.
Wade wczołgał się do wielkiej hali sortowni. Pracownicy pokrzykiwali na niego gniewnie, ale Becca zagadała do nich i w końcu któryś pokazał na najdalszy koniec hali.
– Merci - podziękowała. – Wade, chodź. Julian!
Popędzili w stronę uchylonych drzwi. Z wózka transportowego, zaparkowanego w dole, walizki trafiały na transporter i wjeżdżały przez nie do hali. Cała czwórka zsunęła się po pasie do wózka i z niego na ziemię. Zdyszani biegli wzdłuż budynku, mijając ciężarówki załadowane panelami i aluminiowymi blachami.
– Może poprosimy pracowników o pomoc? – wysapał Wade.
Julian pokręcił głową.
– Nie. Nie można im ufać.
Wade nie mógł pojąć, jakim cudem Sara i Becca tak się wysforowały przed nich. I dlaczego rusza się jak starzec? Nagle poczuł ból w nodze poniżej kolana. Musiało mu się coś stać przy zeskoku z transportera.
– Tam, otwarte drzwi. – Sara pokazała kierunek. Za moment znaleźli się na terenie budowy, pod wielkim namiotem. Śmierdziało rozgrzanym metalem i smarem, przeraźliwie jazgotały narzędzia. Przebiegli w drugi koniec, przepchali się pod grubą gumową zasłoną przeciwkurzową i wpadli do na wpół zbudowanego terminalu.
Ogromna hala, w której powinno roić się od robotników, była pusta.
– Tego właśnie chciał Wolff – powiedział Wade. – Odizolować nas.
Ból w nodze pełznął w górę, przez udo, do bioder i brzucha.
Kurczę, nie mogę biec! Serio? Zamknij się. Nie zwalniaj.
Julian zerwał taśmę zabezpieczającą kolejne drzwi. Wpadli w labirynt pomieszczeń, taśmociągów, schodów, wind bagażowych i magazynów, jeszcze pustych i czekających na napływ podróżnych.
– Hej! – krzyknął ktoś. – Qu’est ce que vous faites là? C’est une zone interdite! Nie wolno wchodzić!
Nagle drzwi za nimi rozwarły się gwałtownie i huknął strzał. Becca się zachwiała.
– Nie! – wrzasnął Wade i pobiegł do niej z ogromnym wysiłkiem, jakby niósł głaz.
Wyprostowała się i pokręciła głową.
– Nic mi nie jest. Biegniemy dalej.
Wade na wszelki wypadek został przy niej. Serce mu waliło jak młot. W następnym pomieszczeniu nie dostrzegł wyjścia. Za to czekało tam chyba sześciu uzbrojonych mężczyzn z wycelowaną bronią. Wpadli w pułapkę! Ale nie wszyscy. Zauważył, że nie ma z nimi Juliana. Uciekł?
Markus Wolff stał nieporuszony jak posąg pośrodku tego całego zamieszania. Po chwili rozkazał:
– Dajcie mi to.
– Nie mamy artefaktu – odpowiedział Wade bez tchu.
– Wiem – powiedział Wolff. – Pracujemy nad tym.
– Nie waż się ruszyć Lily! – krzyknęła Becca.
Sara wzięła ją za ramię i odciągnęła do tyłu, ile się dało – czyli niewiele.
Kiedy uzbrojeni agenci – wysocy, muskularni, ubrani na czarno – stłoczyli ich w gromadkę, Wolff spokojnym krokiem ruszył ku nim po lśniącej posadzce. Za nim jaśniał ogromny plakat Bienvenue sur la Côte d’Azur. Napis widniał na tle błękitnego morza, piaszczystej plaży, palm, czerwonych parasoli i białych żagli w słońcu. Miało się wrażenie, że martwe, lodowate spojrzenie Wolffa i kamienne, ostre rysy wyostrzyły się jeszcze, kiedy skupił uwagę na Becce. Wsunął prawą rękę do kieszeni długiego skórzanego płaszcza i wyjął półautomatyczny pistolet.
– Znów ty, Rebecco Moore. Proszę, oddaj diariusz.
Wade poczuł, jak przechodzi go dreszcz.
– Ona go nie ma – skłamał. – Diariusz jest w Londynie.
Ból był teraz tępy, ale tkwił w nim ciężkim, mdlącym brzemieniem. Wade pogrzebał w kieszeni i namacał alarm, który Sara dała mu w Opactwie Westminsterskim. Włączył go. Alarm wydał metaliczny dźwięk, słabo słyszalny w wielkiej przestrzeni. Zacisnął go w dłoni tak mocno, że ostre krawędzie medalionu wbiły się w skórę.
Tylko nie mdlej. Nie upadnij. Trzymaj się! – upominał się w myśli.
– Panno Moore, poproszę diariusz. – Wolff, nie spuszczając spojrzenia z Bekki, uniósł broń i wycelował w… głowę Wade’a. W ogromnej hali było tak cicho, że słyszał pulsowanie własnej krwi.
– Nie waż się go ruszyć! – krzyknęła Sara. Twarz jej płonęła.
Agenci odsunęli ją i innych pod ścianę lśniących nowością lotniskowych skrytek, pozostawiając na środku zabójcę wpatrzonego w Beccę. Przenikliwe spojrzenie czarnych oczu Wolffa stawało się coraz bardziej skupione i intensywne. Sondował ją do głębi, aż wreszcie, niczym hipnotyzer, wydobył z niej wszystko, co chciał wiedzieć. Opuścił broń i stanął przed Beccą.
– Jak zapewne wiesz, panno Moore, robię tylko to, co mi każą. Ani mniej, ani więcej.
Becca drżała, kiedy Wolff, nie zdejmując ciężkiej torby z jej ramienia, wsunął do środka dłoń o długich palcach i wyjął sfatygowany diariusz Mikołaja Kopernika, który przeżył wiele batalii. Ten ruch był dziwnie dyskretny i intymny. Wade miał ochotę dać mu za to w twarz.
– Dzięki, kochanie. Nie doszłoby do tego, gdyby nie Joan Aleyn, sierotka, którą uratowałaś w Londynie z nurtu Tamizy. Pewnie już się domyśliłaś, tak?
Wolff schował pistolet, otworzył diariusz i zaczął go z wolna kartkować. Robił to demonstracyjnie, jakby się obnosił ze swoim triumfem. To też wyglądało jako obraźliwe naruszenie prywatności.
– Okazałaś Joan tyle współczucia – ciągnął Wolff. – Ale ty przecież pomagasz każdemu, nieprawdaż, panno Moore? Weźmy takiego Helmuta Berna. Jego też próbowałaś ratować. Jesteś taka… ludzka.
W ustach Markusa Wolffa ostatnie słowo zabrzmiało jak obelga.
– O czym ty mówisz? – zapytała Becca drżącym głosem. – Co artefakty i diariusz mają wspólnego z tą dziewczynką? Powiedz!
Wolff nie odpowiedział, tylko się cofnął i dał znak swoim ludziom, gdy nagle pojawił się Julian.
Wade widział, jak się czai, przykucnięty na nieukończonej górnej galerii, spoglądając w dół przez na wpół ukończoną balustradę. Miał pistolet. Wade wolał się nie domyślać, skąd go wziął. Julian przesunął się bezszelestnie tak, że znalazł się dokładnie za Wolffem. Dał im znak drugą ręką, żeby trzymali się z dala. I bez słowa wycelował.
Nie było słychać żadnego dźwięku, jakby każdy atom powietrza został wyssany z tego przestronnego pomieszczenia, aż nagle cisza eksplodowała wraz z wystrzałem.
Jednocześnie wydarzyły się trzy rzeczy.
Agenci obrócili się i otworzyli ogień do Juliana.
Becca doskoczyła do Wolffa i wyszarpnęła mu diariusz.
Pusta hala rozdzwoniła się echem świdrującego wrzasku, który zdawał się wychodzić wprost z kart starej księgi.