Читать книгу Dziedzictwo Kopernika IV. Ognista korona - Tony Abbott - Страница 9

Оглавление

ROZDZIAŁ PIĄTY

Nicea, Francja

10 czerwca

Wieczór

Lily, idąc z Darrellem w poszukiwaniu gangstera wąską, słabo oświetloną ulicą, czuła dławiący ciężar w piersi. Upiorny telefon od Markusa Wolffa przeraził ją. Czy coś się stało Becce? A może już nie żyje? Co Wolff i jego mordercy zrobili jej najlepszej przyjaciółce? Co za koszmar musiał się wydarzyć na nicejskim lotnisku?

– Jeszcze nigdy nie byliśmy tacy samotni – westchnął Darrell.

Zwolnił przy rogu, który zdawał się zamykać rejon bogatych rezydencji. Dalej zaczynała się dzielnica obskurnych hal, warsztatów i garaży.

Lily wybitnie nie miała ochoty wchodzić w ten świat, a jednocześnie zdawała sobie sprawę, że im gorzej wygląda, tym bardziej muszą tam iść, bo rozpaczliwie potrzebują pomocy. Kierowali się przy tam optymistycznym założeniem, że Maurice Maurice ich nie zamorduje i nie wtłoczy do beczki po ropie – czy raczej dwóch beczek – i nie ciśnie do Morza Śródziemnego.

– Tym bardziej – dodał Darrell – musimy znaleźć ludzi, którzy nas doprowadzą do Maurice’a. Damy radę.

Nagle zapragnęła go uścisnąć – albo coś w tym stylu – za to, że wreszcie powiedział coś normalnie i bez ironii. Może Darrell jest bardziej ludzki, niż myślała.

– Zapytamy ludzi, którzy nie wyglądają jak totalni zbóje. Tamta ulica wydaje się dość bezpieczna i chyba prowadzi do morza. Pójdźmy tam – dodał.

Uznała, że sprawa jest oczywista i nie musi mu odpowiadać. I dobrze, bo gdyby otworzyła usta, pewnie by się poryczała. Wtedy Darrell stałby się jeszcze mniej ironiczny, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, był dalszy ciąg ich bolesnej rozmowy o przyszłości. Zdążyła mu już powiedzieć, że gdy Triangulum będzie bezpieczne, odejdzie i porzuci misję, bo ma dosyć niebezpieczeństw, przemocy i śmierci.

Tak było niedawno, ale teraz?

Zdarzyło się coś bardzo dziwnego.

Kiedy w trakcie ucieczki z mieszkania odepchnęła się od okiennej ramy i jak ptak przefrunęła nad uliczką, aby wylądować na tarasie domu naprzeciwko, Darrell ją chwycił, żeby złagodzić upadek… To był naprawdę niesamowity moment. Niebezpieczny. I szalony. Jednocześnie wspaniały i porywający, właśnie przez cudowne połączenie szaleństwa i ryzyka.

Czy takie uczucie w ogóle może istnieć?

Dobrze, ale już postanowiłam, że z tym kończę. I co teraz?

Nie wiedząc, co robić, Lily po prostu podążała za Darrellem, mijając niezliczone hale, podobne do hangarów, magazyny, warsztaty jachtowe, poobijane ciężarówki, sterty zaolejonych łańcuchów i stalowych belek oraz niezliczone ilości beczek i skrzyń, pomiędzy którymi wałęsały się wychudzone bezpańskie kundle.

– Ej, wy!

Głos był jak skała, trąca o inną skałę.

– Ups – szepnął Darrell. – Nie zatrzymuj się.

– Stop! Ani khoku dalej!

– Dobrze – zgodził się Darrell.

Obrócili się z wolna. Mężczyzna w zaplamionym kombinezonie stał oparty o drzwi magazynu, popijając coś z papierowego kubka.

– Wy dzieciaki Amehikanie? – zapytał.

– Skąd wiesz? – odpowiedziała Lily.

– Tylko Amehikanie by pomyśleli, że tu jest bezpiecznie. Nie jest.

– Okay – powiedział Darrell. – Po prostu…

– Szukamy Maurice’a Maurice’a – wyręczyła go Lily. – Może go znasz?

Facet oderwał się od framugi.

– Dobha. Czyli nie chodzi wam o bezpieczeństwo. Oui, ja go znam. Zaphowadzę do niego was. Idziemy.

Miły facet – pomyślała Lily. – Choć pewnie kiler.

– Bądź czujny – szepnęła do Darrella.

– Ja? Cały czas jestem.

Facet z papierowym kubkiem poprowadził ich naokoło, klucząc przez kilkanaście coraz węższych uliczek. Wreszcie skręcił za róg, potem drugi i zaczął powtarzać tę drogę do tyłu. Lily już miała chwycić Darrella i uciec, kiedy ich przewodnik gwałtownie skręcił w lewo, przeciął uliczkę i zaprowadził ich na wewnętrzny dziedziniec. Tam, zaparkowany pod niskim biurowym budynkiem, stał ideał Darrella – srebrnoszary sportowy aston martin DB5.

– Poczekajcie w śhodku – warknął facet z kubkiem.

– W samochodzie? – upewnił się Darrell.

– Jak wolicie. Można w biurze. – Gestem dłoni z kubkiem pokazał na drzwi i szybko się ulotnił.

Weszli i usiedli na skórzanych fotelach przed dużym biurkiem. Biuro było niewielkie, ale miało kosztowny wystrój, z chińskimi wazonami, pełnymi jakichś strzępiastych, purpurowych kwiatów, które Lily widziała dotąd tylko w ogrodzie botanicznym w Zilker, zwanym „Klejnotem w sercu Austin”. Od razu przypomniał się jej dom i w myślach rozbrzmiał sygnał ostrzegawczy: „Nie wchodź w to!”.

Po paru minutach z drzwi na zapleczu wyłonił się Maurice Maurice.

Facet był absurdalnie umięśniony. Miał na sobie elegancki beżowy garnitur, rozpiętą pod szyją niebieską koszulę, brązowe letnie pantofle i ciemne okulary. Przesunął okulary na czoło i uważnie przyjrzał się dzieciom.

– Ja was znam.

– Eee… w zeszłym tygodniu – odpowiedział Darrell. – Monte Carlo. Dałeś nam szpiegowską kamerkę, żebyśmy mogli nagrać aukcję.

– Jasne! – Mięśniak pochylił się ku nim i wziął oboje w niedźwiedzi uścisk. – Ej, ale teraz nie macie na sobie sprzętu?

– Mamy kompletne zero sprzętu i to wcale nie jest zabawne – poskarżyła się Lily. – Żadnych komórek, nic.

Maurice Maurice roześmiał się.

– Dobrze, dobrze. Co mogę dla was zrobić?

Darrell opowiedział na wpół prawdziwą, na wpół zmyśloną historię, ale znalazło się tam wszystko, co trzeba, żeby przekonać nicejskiego gangstera. Zanim skończył, Maurice już usiadł za biurkiem i sięgnął po telefon.

– Dokładnie wiem, czego wam potrzeba. Halo? To ty, Jacques? Tak. Dobra. – Urwał na moment. – Jacques, zrób mi przysługę. Przyjaciele Terence’a i moi – zerknął z uśmiechem na dzieci – muszą szybko ulotnić się z Nicei. Żadnych głównych dróg. Tak? Świetnie. Mów, gdzie. Aha. Terminal siódmy? Czy to tam, gdzieśmy zakopali… taa. Dobra. Piątek wieczór? Idealnie.

Lily zerknęła na Darrella, jakby chciała powiedzieć: „W co myśmy wdepnęli?”.

Zrobił minę w stylu: „Jestem za młody, by umrzeć”.

Maurice Maurice odłożył słuchawkę.

– Załatwione. Ukryjemy was do piątkowego wieczoru. A potem przejedziecie do innego portu, do Marsylii. Tam zaokrętujecie się na frachtowiec do Gibraltaru i wrócicie na łono rodzinki. Miejmy nadzieję. W każdym razie, jeśli będziemy uważać, zakon was nie znajdzie. Ponieważ jesteście przyjaciółmi Terence’a, nie pobiorę mojej normalnej taksy ucieczkowej.

Lily odetchnęła swobodniej.

– Dzięki, Maurice.

Mężczyzna płynnym ruchem podniósł się zza biurka i podszedł do szafy. Otworzył ją i wyjął dwa małe pistolety.

– Chcecie? Przydałyby się wam. Zakon zabija.

– Em… – zająknął się Darrell – my… nie. Dziękujemy. Damy sobie radę. Prawda, Lil?

Energicznie kiwnęła głową.

– Absolutnie tak. Bez broni palnej.

– Jak uważacie. – Maurice odłożył pistolety do kasetki. – Ale kuloodporny plecak dla waszego pudełka weźmiecie, nie?

– O, tak, chętnie! – Tym razem Darrell nie protestował. – A znalazłby się jeszcze pasek?

– Zaraz ci dam. Spróbuję się jeszcze dowiedzieć, co się stało na lotnisku. Mam nadzieję, że wasi przyjaciele i mama nie zginęli.

Zginęli…

Lily poczuła, że jej świat runął w gruzy.

Becca, żyjesz? Błagam, żyj!

Maurice Maurice dał Darrellowi pasek i niewielki sztywny plecak dla Triangulum, po czym wyszedł, żeby zorganizować dla nich transport do Marsylii. Myśli Darrella nie mogły się uporać z brutalnie szczerymi słowami mężczyzny.

Zginęli.

Nie. Nie mama. Nie Wade. Ani Becca. Ani Julian. Nie. Tylko nie oni. W żadnym razie.

A jednak nie miał podstaw do takiej nadziei. Wokół nich było coraz więcej śmierci i rozumiał lęki Lily.

– Może powinniśmy… nie wiem – zaczął, ale poczuł, jak robi mu się mokro pod powiekami i zapiekły go łzy. Musiał odwrócić wzrok. – Lily, czy powinniśmy w to wejść? Mam wątpliwości. Płynąć do Gibraltaru, nie wiedząc, co się z nimi dzieje…

– Przestań, Darrell – szepnęła. – I weź się w garść, dobrze? – Urwała na długą chwilę. – Proszę. Sama próbuję się trzymać, ale w środku cała się trzęsę. Nie możemy się jednocześnie załamywać. Musimy to robić na zmianę i teraz wypadło na ciebie, bo ja się sypię, więc ty masz być twardy.

Nie kłamała. Drżała jak liść na wietrze.

Darrell wziął głęboki oddech i wyprostował się, jak żołnierz na rozkaz.

– Jasne, jasne. Chciałem po prostu powiedzieć, że przez chwilę, czy tego chcemy, czy nie, będziemy działać inaczej niż normalnie. Ale myślę, że nam się uda. Jestem tego pewien.

Dobrze. Spróbuje być twardy. Choć Lily przyszłoby to łatwiej, bo jest taka silna, umięśniona i w ogóle. Nie miał pojęcia, co w tej sytuacji oznacza, że ktoś jest „twardy”, ale pomyślał, że najpierw musi się skupić. Na artefaktach. Na zatrzymaniu Galiny. Na uratowaniu Triangulum. Na robieniu tego, co konieczne, tu i teraz. Skupić się na jednej sprawie, potem na kolejnej… i kolejnej, aż się wypełni ta dziwna rzecz zwana Protokołem Fromborskim.

Protokół Fromborski był tajemniczym zbiorem instrukcji, które napisał prawdopodobnie Kopernik tuż przed swoją śmiercią, w 1543 roku. Ponoć nakazywał zebranie wszystkich dwunastu artefaktów i zniszczenie ich. Darrell nie wiedział, jak, gdzie i dlaczego należy tego dokonać, ale na razie nie było czasu na rozgryzanie tej zagadki. Zostało jeszcze sporo artefaktów do odnalezienia i na tym trzeba się skupić.

– No to już. Pierwszy krok, Gibraltar – oznajmił zdecydowanie.

– Gibraltar – powtórzyła Lily. – Okay. Dobrze.

Zaczął się cały ciąg przenosin – z biura do bezpiecznego domu, do następnego bezpiecznego domu i kolejnego, a każdy był bardziej zapuszczony niż poprzedni. Po nerwowych nocach nastały męczące dni bezczynności i czekania. Darrell i Lily zastanawiali się, czy nie poszukać bezpiecznego schronienia dla Triangulum, ale coś im podpowiadało, że jeśli nawet znajdą takie miejsce, mogą nie dać rady do niego wrócić. Poza tym uznali, że artefakt może być ich jedyną kartą przetargową na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.

– Na razie zostaje z nami – podsumowała Lily.

– Też tak myślę.

Wreszcie się doczekali. Zabrała ich limuzyna, potem samochód z przyciemnionymi szybami, potem cysterna, aż w końcu jechali skuleni z tyłu furgonetki, załadowanej baryłkami oliwy i skrzynkami oliwek.

– Na twoim miejscu nie jadłabym tego za dużo – ostrzegła.

Darrell zerknął znad drewnianej skrzynki, którą właśnie otwierał.

– Ja tam jestem głodny. Ty nie?

– Też. Ale nie wiem, czy dam radę zjeść więcej niż parę oliwek.

Lily siedziała ze wzrokiem wbitym w podłogę i kiwała głową, jakby prowadziła milczącą rozmowę sama ze sobą. Mógł się domyślać, co jedna Lily mówiła do drugiej. „No właśnie”. „Wreszcie to powiedziałaś”. „Ja mam już dosyć tej huśtawki”. „Więc przestańmy to w kółko przeżywać”. „Ja pierwsza”. „A potem ja”. Nawet nie wiedział, kiedy przysunął się do niej, zadowolony, że obie Lily są tak blisko i będą jeszcze przez jakiś czas.

Zmieniła pozycję i oparła głowę na jego ramieniu.

Musiały minąć trzy czy cztery leniwe godziny – światło dnia przestało się sączyć przez szpary plandeki – aż zgrzytnęły otwierane tylne drzwi.

Woń oliwy szybko zastąpiła woń paliwa do łodzi i soli morskiej. Przybyli do doków Marsylii.

Facet o wyglądzie wilka morskiego, kuśtykając, podszedł do furgonetki.

– Tędy. Schowacie się pod pokładem. Cztehy, może sześć dni. Malutka kajuta. Szibko.

Lily jęknęła.

– Sześć dni! Będziemy zamknięci razem! Przez sześć dni!

– Nawet osiem. Zobaczimy. Szibko.

– O, rany. – Darrell udał dezaprobatę, ale tak naprawdę był zadowolony.

Trzymając się jak najbliżej Lily, ruszył za kapitanem po kei w stronę potężnego pordzewiałego kadłuba starego frachtowca. Kiedy razem weszli po trapie, Darrell wziął głęboki oddech. Dla niego nocne powietrze było przesycone połączonymi woniami soli, smażonego jadła, strachu i dręczących wątpliwości, doprawionych ostrą nutą paliwa statków. Ta kombinacja wywoływała mdłości, ale miał świadomość, że musi minąć cztery, sześć, a może nawet osiem dni, zanim znów będzie mógł odetchnąć świeżym powietrzem, więc mimo woli starał się go nawdychać na zapas.

Dziedzictwo Kopernika IV. Ognista korona

Подняться наверх