Читать книгу Polski most szpiegów. - Łukasz Walewski - Страница 4
I WOJNA W ZATOCE PERSKIEJ
ОглавлениеDziałania zbrojne na początku 1991 roku spowodowane aneksją Kuwejtu przez Irak w sierpniu 1990 roku. Poprzedzone były rezolucjami Rady Bezpieczeństwa ONZ żądającymi wycofania wojsk irackich, nałożeniem embarga handlowego na Irak oraz ultimatum zapowiadającym użycie siły przez armie państw sprzymierzonych (USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Arabii Saudyjskiej, Egiptu i innych). Wymienionym działaniom towarzyszyła koncentracja sił lądowych, lotniczych i morskich 39 państw (między innymi ponad 500-tysięczny korpus amerykański) na terenie Półwyspu Arabskiego i w Zatoce Perskiej. Po odrzuceniu rezolucji ONZ przez przywódcę Iraku Saddama Husajna i po niepowodzeniu prób mediacji dyplomatycznej (między innymi ZSRR) rozpoczęto działania wojenne: od 17 stycznia 1991 roku odbywały się zmasowane naloty aliantów na obiekty militarne i pozycje wojsk irackich, ponadto od 24 do 28 lutego trwała ofensywa lądowa zakończona rozbiciem głównych sił Iraku, jego wycofaniem z Kuwejtu i przyjęciem wszystkich warunków Rady Bezpieczeństwa ONZ[1].
To było miesiąc po powrocie do Iraku personelu naszej placówki. Wcześniej w związku z działaniami wojennymi ewakuowano stamtąd ambasadę. Tydzień później dostałem informację, że jest decyzja Departamentu Stanu i że przygotowują w tej sprawie notę – czyli oficjalne wystąpienie do rządu polskiego. Tę notę wręczył ministrowi ambasador USA 3 maja przy okazji spotkania na uroczystym posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego w parlamencie. Następnego dnia – w sobotę – byłem umówiony w MSZ-ecie z wiceszefem resortu w sprawie przygotowania dokumentów na wizytę prezydenta Lecha Wałęsy w Izraelu (jako człowiek prowadzący wówczas sprawy z Izraelem byłem za to odpowiedzialny). Podczas rozmowy wiceminister nawiązał do tej noty amerykańskiej. Wydał mi dyspozycję, że mam natychmiast wspólnie z dyrektorem Departamentu Amerykańskiego Zbyszkiem Lewickim (dziś profesorem i przewodniczącym rady programowej Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych) przygotować pilną notatkę – to jest dokument z reguły tajny, rozsyłany do najważniejszych urzędników państwa w celu uzyskania oficjalnej decyzji.
Ten też był tajny?
Tak. I w tej pilnej notatce poza przedstawieniem prośby Amerykanów zawarta była w załączeniu propozycja stanowiska Polski, czyli nasza odpowiedź. W końcowej części rozmów wiceminister Jan Majewski powiedział, że ta misja będzie wymagała obsady personalnej. „Niech się pan przygotuje, że pan tam pojedzie”.
Wbiło pana w fotel?
Szczerze mówiąc, spodziewałem się tego, ponieważ cały czas prowadziłem te sprawy. Powiedziałem, że traktuję to jako polecenie służbowe, ale zastrzegłem, że względy rodzinne i osobiste każą mi to przemyśleć. Wtedy wszyscy tak naprawdę myśleliśmy, że to będzie misja ograniczona czasowo. Może nie liczona w tygodniach, ale w miesiącach, ze względu na wielkie osłabienie reżimu Husajna. I że potem po upadku jego rządu albo Amerykanie wrócą, albo wyposażą tę działającą pod polską flagą Sekcję Interesów Amerykańskich w amerykański personel (co Waszyngton wielokrotnie w takich sytuacjach praktykował).
Na pana nominację zgodził się premier Jan Krzysztof Bielecki.
Podpisał ją minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski z upoważnienia premiera Bieleckiego.
„Faktycznie było tak, że to Amerykanie go wskazali” – tak w jednym z wywiadów mówił o panu anonimowo jeden z ówczesnych pańskich kolegów z MSZ-etu. Co najciekawsze, był pan przecież dyplomatą, który zdobył wieloletnie doświadczenie w czasach komunistycznych, również jako współpracownik wywiadu PRL. Był pan, mówiąc wprost, „człowiekiem z drugiej strony żelaznej kurtyny”, tymczasem teraz miał pan reprezentować Amerykanów. W jednym z tych artykułów z amerykańskiej prasy, która szeroko się o tym rozpisywała, stwierdzono, że będzie się pan w gabinecie amerykańskiego ambasadora w Bagdadzie uczył „kapitalizmu”…
Nie wiem, czy decyzja o moim wyborze zapadła po stronie amerykańskiej, ale na żadnym etapie nie miałem wątpliwości, że wykonuję zadanie na rzecz polskiego rządu na prośbę amerykańskiego rządu. Już po podpisaniu porozumienia w ambasadzie Polski w Waszyngtonie siedziałem na lunchu obok amerykańskiego ambasadora Davida Macka. Przestrzegł mnie: „Tylko nie popełnij tego błędu co ambasador Belgii w Bagdadzie w latach 60., który reprezentował nas po zerwaniu stosunków. Nie poczuj się amerykańskim ambasadorem”.
Drugie wspomnienie, bardziej gorzkie, które mi towarzyszy w związku z tym okresem, to odwiedziny w kraju u wiceministra Andrzeja Ananicza. Pracowałem wówczas w Bagdadzie i przyjechałem do Polski na urlop. Wtedy w MSZ-ecie dokonywano jednej z pierwszych… nie powiem „czystek”, ale określiłbym to „próbą przeglądu kadr”. I Ananicz, człowiek z „nowej” ekipy, stwierdził, że wreszcie następuje odzyskiwanie MSZ-etu i wstawia się właściwych ludzi na właściwe miejsca. „Pana też byśmy odwołali, ale niestety pan ma świetne opinie u Amerykanów” – zakończył. Poczułem się, jakby mi ktoś dał w gębę. Potraktowano mnie, jakbym był na usługach Waszyngtonu, jakby to Amerykanie nie pozwalali mnie wywalić. A przecież pracowałem dla Polski, budując jej silną pozycję w oczach najpotężniejszego wówczas mocarstwa, z którym chcieliśmy wejść w sojusz.
Nigdy też nie ukrywałem przed Amerykanami mojej wcześniejszej kariery w – jak to się mówi – „słusznie minionym okresie”. Oni jednak mieli podejście pragmatyczne, na pierwszym miejscu stawiali efektywne reprezentowanie ich interesów. Co więcej, w tamtym czasie pracowałem jako wicedyrektor departamentu, a wcześniej byłem samodzielnym pracownikiem prowadzącym sprawy bliskowschodnie i izraelskie. Codziennie miałem wtedy gości z amerykańskiej ambasady. Od 2 sierpnia 1990 roku, gdy Irakijczycy zajęli Kuwejt, regularnie rozmawiałem z Amerykanami w Warszawie, czasem również o sprawach krajowych. Myślę, że te kontakty spowodowały, że dobrze mnie poznali i nabrali do mnie zaufania. Wiedzieli też, że Polska chciała się włączyć do koalicji antysaddamowskiej, ale z drugiej strony znali nasze ograniczenia – polityczne, finansowe i militarne.