Читать книгу Polski most szpiegów. - Łukasz Walewski - Страница 7

OPERACJA „SAMUM”

Оглавление

Kryptonim „samum” oznacza pustynny wiatr. Pod tą nazwą kryje się przeprowadzona w 1990 roku misja ewakuowania z Iraku sześciu amerykańskich agentów CIA, DIA i NSA. Za jej powodzenie odpowiadał polski wywiad ZW UOP. Waszyngton z prośbą o pomoc w tym przedsięwzięciu zwrócił się do Niemiec, Wielkiej Brytanii i Francji oraz Polski. Jedynie Warszawa nie odmówiła. Dowódcą operacji został generał Gromosław Czempiński. Zakończyła się sukcesem, w wyniku czego Amerykanie załatwili umorzenie połowy polskiego zadłużenia wobec Klubu Paryskiego – 16,5 miliarda dolarów. Informacje o operacji po raz pierwszy opublikował w 1995 roku „The Washington Post”[3].

Po drugie, Amerykanie byli zadowoleni z naszego zaangażowania w operację antyiracką. A po trzecie, wyrazili zadowolenie z wystąpienia Lecha Wałęsy w Izraelu, skąd właśnie wróciłem. Poza tym to ja pracowałem nad tym wystąpieniem. Cieszyło ich zawarte w nim stwierdzenie, że Polska nie będzie eksportowała broni do tego regionu. Dodałem, że wystąpienie prezydenta zawierało bardziej ogólną wymowę, że „Polska nie uczyni niczego, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu Izraela”. Dla Amerykanów było to naprawdę bardzo istotne, wręcz kluczowe.

Podkreślili na początku, że będą kontynuowali naciski na sankcje gospodarcze i na izolację polityczną oraz dyplomatyczną Iraku, że są przeciwni powrotowi misji dyplomatycznych do tego kraju.

Amerykański podsekretarz stanu wyraził uznanie dla faktu, że Polacy powierzyli misję doświadczonemu dyplomacie w randze ambasadora. Natychmiast wyjaśniłem, że jeśli chodzi o mój status, wyjeżdżam do Bagdadu w randze ministra pełnomocnego, nie ambasadora, bo ambasador Polski jest już na miejscu, a poza tym nie widzimy potrzeby dowartościowywania Saddama. To jednak w niczym nie zmieniło stanowiska USA – w korespondencji czy w bezpośrednich rozmowach niezmiennie zwracali się do mnie per „ambasador”. Natomiast iracki personel sekcji mówił „panie ministrze”.

Czy podczas spotkania w Waszyngtonie, gdy zdał pan sobie sprawę z trudności tej misji, nie zastanawiał się: „Co ja tu robię? Na co mi to?”.

Nie miałem ani chwili wahania, ponieważ traktowałem to jako wielką przygodę dyplomatyczną. Byłem pierwszym polskim dyplomatą, któremu przypadło w udziale realizować misję takiego typu, i to w czasie, gdy polska pozycja na arenie międzynarodowej dopiero się kształtowała, gdy zabiegaliśmy o szacunek jako młody kraj, który właśnie dołącza do Europy Zachodniej i wspólnoty euroatlantyckiej. Wtedy mieliśmy już prezydenta Lecha Wałęsę, ale proszę pamiętać, że wojska sowieckie ciągle znajdowały się na naszym terytorium. Wiedziałem, że po prostu muszę tę misję dobrze wykonać. ZSRR już się wtedy rozwalił i stało się oczywiste – przynajmniej tak nam się wtedy wydawało – że świat staje się jednobiegunowy: z jednym dominującym mocarstwem, Stanami Zjednoczonymi. Wiedziałem, jakie ryzyko się z tym wiąże. Zdawałem też sobie sprawę, że to wielka szansa dla mnie, dla mojej pozycji zawodowej.

Czy czuł się pan trochę jak na rozmowie o pracę – jakby chcieli pana sprawdzić? Czy miał pan wrażenie, że polska strona powinna udowodnić, że będzie warta zaufania Amerykanów?

Nie, już to wiedzieliśmy, decyzja była podjęta. Otrzymaliśmy wcześniej treść porozumienia zawartego przez Amerykanów z Irakiem i Algierią, traktującego o reprezentacji interesów irackich. Nasze miało być symetryczne. I ono mówiło o całokształcie relacji.

Ale Amerykanie podkreślali jeszcze jedno – to, że Polska będzie reprezentowała interesy USA w Bagdadzie, jest ważniejsze dla relacji polsko-amerykańskich niż iracko-amerykańskich. To był ważny niuans. Oni realizowali swoją politykę wobec Bagdadu w Waszyngtonie, co było dla nas bardzo wygodne i zdejmowało z nas odium występowania w sprawach drażliwych dla Iraku i dla jego prestiżu międzynarodowego, na przykład w sprawach sankcji. Jednocześnie mieliśmy pełnić funkcję kanału informacyjnego. Ja to ograniczenie dotyczące kontaktów politycznych rozumiałem bardzo dosłownie – tylko informujemy. Wiedziałem równocześnie, że nie mogę być w tej relacji kimś, kto ma Amerykanom podpowiadać, co mają robić. Zdawałem sobie sprawę, że nie będziemy ich jedynym źródłem informacji, jak również z tego, że mają lepsze rozeznanie, co leży w interesie Stanów Zjednoczonych w relacjach z reżimem Saddama. Jeśli więc w naszych relacjach pojawiały się wzmianki o tym, że na przykład na szczeblu pułkowników w rządzie może powstać grupa ludzi chętnych, aby przeprowadzić jakiś przewrót, to nie pisaliśmy: „Znajdźcie ich i zróbcie to a to”.

Odwiedził pan też Pentagon?

Tak. Zrobił na mnie wielkie wrażenie. Już gdy podjeżdża się do tego wielkiego, przysadzistego gmachu (ma tylko pięć pięter, plus dwa pod ziemią) widać, że jest to miejsce wyjątkowe. Po sprawnej procedurze sprawdzania i zdeponowaniu wszelkich sprzętów elektronicznych wędruje się długimi, niemal identycznymi korytarzami, na szczęście w towarzystwie gospodarzy znających topografię tego kolosa. Naszymi rozmówcami byli dyrektorzy odpowiedzialni za region bliskowschodni oraz za planowanie strategiczne, zastępca podsekretarza obrony odpowiedzialny za sprawy sowieckie i sprawy Europy Wschodniej.

W tym czasie był pan człowiekiem, w którego kraju nadal stacjonowały wojska sowieckie i który sam był współpracownikiem wywiadu wojskowego PRL. A teraz znalazł się pan w sercu wojska amerykańskiego.

No tak (śmiech). Wcześniej w Pentagonie nie byłem. Potem jeszcze zdarzyło mi się go odwiedzić, kiedy w lipcu 1996 roku towarzyszyłem prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Witano go z całym ceremoniałem, między innymi salutem 19 salw armatnich.

Czuł pan, że na pana oczach tworzy się historia?

Wtedy tego nie analizowałem, teraz, gdy myślę o tym z perspektywy wielu lat, to może faktycznie. Ale jestem takim człowiekiem, który jak zaczyna coś robić, to traktuje to jako normalne zadanie do wykonania i tyle. W takiej samej formule potem pracowałem w protokole dyplomatycznym – gdy realizowałem wizyty naszego prezydenta czy premiera u cesarzy czy królów. Moim obowiązkiem było się tym zająć, więc się zajmowałem, a że czasem trzeba pójść do Pentagonu czy włożyć frak? No cóż, to taka praca.

Z całym szacunkiem, panie ambasadorze, nie każdy ma taką pracę…

Jedni jedzą w stołówkach, inni czasami na królewskich dworach. Ale przecież nie mogłem wejść do Pentagonu z trzęsącymi się portkami ani też z zadartym nosem tylko dlatego, że to mnie powierzono tę robotę. Mieliśmy kilku rozmówców. Rozmowy były prowadzone na poziomie drugim, czyli w części podziemnej, która jest lepiej zabezpieczana. Zresztą w czasie operacji „Samum” i wcześniej, podczas przygotowywania naszego udziału w koalicji antysaddamowskiej, nasze służby, wojsko i wywiad także musiały się oswajać z Pentagonem i innymi tamtejszymi instytucjami. Sam w Pentagonie usłyszałem kilka dobrych słów o polskich działaniach. Amerykanie dziękowali za wywiezienie ich ludzi z Iraku i za informacje, które otrzymywali z naszej placówki w Bagdadzie. Podzielili się też swoimi planami wobec Kurdów i polityką nacisków, również militarnych, na Saddama, jeśli nie będzie współpracował z międzynarodowymi inspektorami.

Ja wyglądał kanał komunikacji?

Jako szef Sekcji Interesów Amerykańskich wywalczyłem sobie w kraju wystarczającą autonomię, żeby nie podlegać pod polskiego ambasadora w Iraku. Nawet miałem prawo do samodzielnej korespondencji szyfrowej z naszym MSZ-etem. Przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski zapytał mnie, jak będzie wyglądał układ zależności między mną a Departamentem Stanu, to znaczy, czy będę się kontaktował bezpośrednio z Waszyngtonem. Powiedziałem mu, że będę raportował przez nasz Departament Bliskiego Wschodu, a kiedy trzeba, to przez Departament Amerykański, ale w naszym MSZ-ecie. Amerykanie bardzo ściśle tego przestrzegali. Każde zadanie, które otrzymywałem, było mi powierzone przez nich, ale uzgodnione z polskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych i przekazywane za jego pośrednictwem.

Czy w szczególnych sytuacjach miał pan możliwość kontaktowania się bezpośrednio z Waszyngtonem?

Owszem, ale były to sytuacje naprawdę wyjątkowe, dotyczące więźniów amerykańskich. W Waszyngtonie zapoznano mnie z funkcjonowaniem centrum operacyjnego Departamentu Stanu pracującym w rytmie „24 godziny, siedem dni w tygodniu”, które zajmowało się sytuacjami kryzysowymi.

Na spotkaniu bezpośrednio przed wyjazdem minister Skubiszewski spytał mnie, jak się dostaniemy do Bagdadu. Odparłem, że samochodami z Ammanu, bo nie ma lotów cywilnych do Bagdadu. „Jak to daleko?” – chciał wiedzieć. Nie wiedząc dokładnie, stwierdziłem, że to cały dzień jazdy. On na to: „Ja się pana nie pytam, ile się jedzie, tylko ile to jest kilometrów”. Cały Skubi. Pedantyczna precyzja. Na zakończenie rozmowy życzył mi powodzenia i przypomniał o spoczywającej na kierowniku sekcji oraz jego współpracownikach odpowiedzialności. Zaznaczył, że Polska nie może zawieść okazanego jej zaufania.

Był jeszcze rezerwowy łącznik w Jordanii, prawda?

Zgadza się. Przed wyjazdem do Bagdadu zatrzymaliśmy się właśnie w Ammanie i złożyłem wizytę ambasadorowi USA. Przekazał mi ostatnie informacje z Waszyngtonu, między innymi dotyczące charakterystyki miejscowych pracowników byłej placówki amerykańskiej w Bagdadzie. Oprócz tego zaznaczył, że amerykańska ambasada w Jordanii w żadnym wypadku nie będzie się mieszała w irackie sprawy.

Czyli tak jakby miał pan dobrego sąsiada, który w nic się nie wtrąca, ale do którego w razie potrzeby można zadzwonić?

To było z oczywistych względów zrozumiałe. Królowi Jordanii zależało, aby pozostać w dobrosąsiedzkich relacjach z Bagdadem ze względu na relacje handlowe, a także przebywających na terenie jego kraju irackich uchodźców. Ale już kilka tygodni po naszej wizycie w Ammanie przyjechał radca amerykańskiej ambasady w Jordanii, którego jedynym zadaniem było prowadzenie irackich spraw i utrzymywanie relacji z naszą sekcją.

Czy w Ammanie usłyszał pan, który z pańskich współpracowników występuje w podwójnej roli i jest również informatorem wywiadu amerykańskiego?

Owszem, chodziło o trzy osoby, z którymi potem blisko współpracowałem i do których miałem wyjątkowe zaufanie.

Agentów CIA?

(Cisza i uśmiech). Pan pozwoli, ale w tej sprawie zachowam milczenie. Nic o tym nie wiem. Powiem jedno: Amerykanie również mieli do nich pełne zaufanie. Dwójka to byli Kurdowie, trzeci był rdzennym Irakijczykiem.

W miejsce godła USA pojawiła się tablica z napisem: „Ambasada Rzeczpospolitej Polskiej Sekcja Interesów USA”

Czuł pan, że kontrolują też trochę pana?

Zdawałem sobie sprawę, że cały miejscowy personel, a szczególnie ci ludzie, bacznie mi się przyglądają. Wiedziałem, że jestem obserwowany i że oceniają nasz profesjonalizm w działaniu, porównując go z amerykańskimi metodami. To było jasne, że opinie o mnie są przekazywane na zewnątrz, że docierają do Ammanu i Waszyngtonu. Miałem okazję się dowiedzieć, że były to opinie pozytywne.

No dobrze, nie wyprzedzajmy wydarzeń. Rządy w Warszawie i Waszyngtonie się dogadały, dokumenty podpisano. Zaraz ma pan wyjeżdżać. Ile czasu pan dostał?

Amerykanie nalegali, aby odbyło się to najprędzej, jak to możliwe, jak to mówią: ASAP – as soon as possible. Ale przygotowania trwały. Zajęły mniej więcej miesiąc – placówkę otworzyliśmy 29 czerwca.

Pojechałem bez rodziny, bo wtedy ciągle uważaliśmy, że to będzie misja ograniczona czasowo. W ogóle gdy zrelacjonowałem całą sprawę żonie, to Grażyna nie była zachwycona perspektywą wyjazdu na tak trudną i niebezpieczną misję. Wolała pracę w swoim ZOZ-ie i opiekę nad naszymi studentkami SGH niż pobyt w Bagdadzie. Ale co jakiś czas moje dziewczyny wpadały odwiedzić męża i ojca.

Kiedy zapadła decyzja o upublicznieniu informacji o polskiej misji?

Kilka dni po mojej wizycie w Waszyngtonie.

Pomówmy jeszcze o sprawach finansowych. Lecąc do Ammanu, a potem jadąc stamtąd do Bagdadu, udawał się pan w drogę z własnymi pieniędzmi w kieszeni…

…i taką też dyspozycję wydałem moim trzem współpracownikom.

Dlaczego?

Warunki finansowe były jednym z problemów w negocjacjach z Amerykanami. Zgadzając się na reprezentowanie ich interesów, przekazaliśmy naszemu rządowi, że naturalnie wszelkie koszty będą pokrywane przez stronę, która zwraca się o pomoc. Nie mogliśmy prosić o fundusze naszego rządu – przecież wtedy, na początku lat 90., stan polskiego Skarbu Państwa był tragiczny. Z drugiej strony natrafiliśmy na przeszkody w Waszyngtonie. Okazało się, że Amerykanie nie mogą finansować obcych rządów bez zgody Senatu USA. Procedura jej uzyskania byłaby długotrwała, a im zależało na czasie. A ponieważ nasz MSZ nie wypłacił nam żadnej zaliczki, postanowiłem postawić Amerykanów pod ścianą i powiedziałem: „Wyjeżdżamy, ale nie mamy finansowania ze strony naszego rządu”. Dlatego wydałem dyspozycję kolegom, aby mieli ze sobą jakąś kasę.

Ale zaraz – na czym stanęło w czasie rozmów w Waszyngtonie? Chyba nie chciał pan prywatnie finansować takiego przedsięwzięcia?

Powiedzieli: „Będziemy poszukiwali rozwiązania”. Zagwarantowali, że będą refundować koszty. Ale mnie naturalnie zależało, żeby nie trzeba było wykładać pieniędzy. Uratowało nas jedno. Kiedy prowadziliśmy operację wycofywania Polaków z Kuwejtu i Iraku, zdeponowaliśmy w naszej placówce w Ammanie w Jordanii pewne środki, potrzebne na wypadek, jeśli zaszłaby konieczność przekazania jakiejś gotówki naszym obywatelom, gdyby musieli spędzić kilka dni na miejscu. Po parę dolarów na chleb czy coś innego. Albo gdyby trzeba było „przepchnąć” pewne decyzje na granicy iracko-jordańskiej.

Czyli chodziło na przykład o bakszysz…

Zgadza się. Do tego potrzebne były pewne środki.

Jako doświadczony dyplomata z pewnością zna pan wartość wyrażenia „rezerwy celowe”. Zawsze da się coś wyskrobać?

Zawsze. I wie pan, na czym wtedy polegała nasza mądrość? Chodziło o małe nominały tego funduszu. Kiedy agenci CIA wwozili do Iraku i do Afganistanu miliony dolarów gotówką przeznaczone na przekupywanie lokalnych oddziałów, musieli za to płacić po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Wykładali te pieniądze na stół, najczęściej banknoty o nominale 100. W rezultacie w obiegu były tylko stówki. A jak trzeba było kupić bochenek chleba, natrafiało się na problem. Tymczasem teściowie przekazali mi pewną mądrość: w czasie wojny trzeba mieć dolary, ale w niskich nominałach, żeby móc kupić choćby chleb.

Wróćmy do tej „rezerwy” w Ammanie.

Tamtejszym chargé d’affaires był mój przyjaciel Edmund Pawlak. I zagrałem z nim trochę va banque. „Mundek – powiedziałem – wiem, że masz 20 tysięcy dolarów w depozycie. Pożycz mi te pieniądze, ja ci je na pewno oddam. Ponegocjuję z Amerykanami, oni wkrótce mają przekazać fundusze do Ammanu. Gdy to zrobią, będę mógł je uruchomić”. On na to: „Stary, przyjaźń przyjaźnią, ale na gębę to krem nivea. Ja to muszę mieć na papierze. Wypłacę ci te pieniądze, jeśli załatwisz zgodę w Warszawie”. No więc szybko poszedł teleks do Warszawy. Niebawem przyszła zgoda z centrali.

Nie myślał pan, by załatwić tę zgodę przed wyjazdem?

Nie, ponieważ nie wiedziałem, ile zostało tych pieniędzy Pawlakowi. Na szczęście starczyło na rozruch. Amerykanie w końcu znaleźli wyjście – finansowanie sekcji przez samodzielne konto przy amerykańskiej ambasadzie w Ammanie. Zaczęło to funkcjonować, ale problemy bynajmniej się nie skończyły. Musieliśmy regularnie jeździć samochodem z Bagdadu do Ammanu i transportować olbrzymie sumy.

Raz wybrałem się do Jordanii sam. Potrzebowałem 50 tysięcy dolarów. Usiadłem w City Banku przy ustronnym biureczku z panią oddelegowaną do obsługi naszych interesów. Podałem jej swoje nazwisko i poprosiłem, żeby przekazała mi te pieniądze dyskretnie. „Oczywiście, nie ma problemu” – powiedziała. Czekałem w hallu przy stoliku. W pewnym momencie wychodzi facet, niesie dużą kopertę i wywołuje mnie po nazwisku. Podchodzę do kontuaru, a gość wysypuje z koperty pięć plików banknotów i pyta: „To pana pieniądze, będzie pan liczył?”. Zaprzeczyłem, pospiesznie schowałem pieniądze z powrotem do koperty i wyszedłem.

Miałem do pokonania 350 kilometrów przez Jordanię i 550 przez Irak. Tu i tam praktycznie przez pustynię. Uderzyła mnie wtedy myśl, że jestem nieustannie inwigilowany, nie tylko na terenie Iraku, ale także w Jordanii. Władze irackie mogą przecież ten mój wwóz gotówki przez granicę uznać za nielegalny. Ale wtedy uświadomiłem sobie, że skoro jestem inwigilowany, to znaczy, że zapewne nic mi nie grozi, ponieważ obecność agentów odstraszy bandziorów.

Skoro jesteśmy przy pieniądzach – w umowie z Amerykanami na pewno poruszono kwestię dysponowania przez pana amerykańskim majątkiem w stolicy Iraku.

W Waszyngtonie poprosiłem o odpowiedni protokół zawierający informacje: ile spośród nieruchomości amerykańskich w Bagdadzie jest własnością USA, a ile jest wynajmowanych i na jakich warunkach; jaki jest park samochodowy, ile osób liczy personel i na jakich warunkach się je zatrudnia; jaki jest stan finansów – ile w kasie i w banku, jakie są zobowiązania. Dostałem taki protokół, ale bez ostatniego elementu. W sprawie konta powiedzieli mi jedno: „Spytasz o to Violettę, ona wszystko wie i ci powie”. W odpowiedzi na pytanie, kim jest Violetta, usłyszałem: „Naszą kasjerką”. Zdziwiłem się, że takie informacje posiada wyłącznie pracownik miejscowy w Bagdadzie. „A jeśli się nie zgłosi do pracy? – spytałem. – Przecież trwa wojna…” Byłem pełen obaw. Na szczęście trzeciego dnia przyszła do pracy.

Skąd wiedziała, gdzie i kiedy ma się zgłosić?

Polska ambasada dała w miejscowej prasie ogłoszenie zawierające prośbę, aby pracownicy zjawili się w dniu otwarcia sekcji. Gdy więc Violetta przybyła, przystąpiliśmy do sprawy. Wysłałem moich pracowników, by wraz z nią otworzyli sejf. Violetta była jedyną osobą, która dysponowała kodami i kluczami. Świadczy to o wielkim zaufaniu, jakim Amerykanie obdarzają swoich pracowników. Przecież gdyby nie plomby na pomieszczeniach założone przez władze irackie po wybuchu wojny, ta kobieta miałaby otwarty dostęp do amerykańskiego majątku.

Przy liczeniu pieniędzy wyjętych z sejfu trzęsły jej się ręce. Była tam miejscowa waluta, dolary i dinary jordańskie, a także pełne raporty, wyciągi bankowe, książeczki czekowe… Violetta trzęsła się nie ze względu na sumy – po prostu się bała, nie do końca rozumiała, co się dzieje. Wezwano mnie, bym ją uspokoił i wyjaśnił, że chodzi o rutynową kontrolę stanu kasy, za którą teraz my odpowiadamy. Po pewnym czasie wynikła zabawna sytuacja. Mianowicie odkryliśmy woreczki z kilkoma setkami dinarów jordańskich albo dolarów amerykańskich – już nie pamiętam dobrze. Okazało się, że te pieniądze nie należą do ambasady USA. Departament Stanu zastrzegł: „To nie nasza własność, proszę nam o tym nie raportować”. Odkryliśmy, że były to środki sklepiku ambasadzkiego, czyli pieniądze wspólnotowe amerykańskich pracowników. Nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić, bo wielu spośród tych ludzi już nie pracowało. Były to takie „bezpieczne woreczki Violetty”.

A gdzie trzymano poufne materiały?

W innym sejfie, w mieszczącej się na drugim piętrze części ambasady, do której nie mieliśmy dostępu. Wejście tam było zabezpieczone drzwiami pancernymi z zamkiem szyfrowym. Pracownicy Departamentu Stanu poinformowali nas, że nie planują naszego wejścia do tych pomieszczeń, jednak gdyby mocno nalegali na to Irakijczycy, to mamy im udostępnić tę możliwość. Musieli się liczyć z taką ewentualnością, ponieważ przetrzepali ambasadę Iraku w Waszyngtonie, łącznie z rezydencją ambasadora, i spodziewali się, że Irakijczycy zechcą się zrewanżować. Na szczęście do tego nie doszło.

W ambasadzie pozostało trochę rzeczy, które moim zdaniem powinny zostać zniszczone – na przykład amunicja pistoletowa typu Magnum 44, granaty z gazem łzawiącym, uzbrojony zapalnik do granatu, egzemplarz handy-talkie, całe szafy wojskowych map Iraku i regionu, mnóstwo materiałów szkoleniowych dla marines, attaché wojskowych, broszury, kasety wideo… Żaden z tych przedmiotów nie był opatrzony pieczątką „tajne” lub „poufne”. U nas w ambasadzie coś takiego absolutnie nie mogłoby pozostać. Pisałem o tym tylko do MSZ-etu, bo nie chciałem, by Amerykanie potraktowali to jako wytykanie im braku czujności lub donos na czyjąś niestaranność.

Mogę mieć pewien żal do rozmówców w Waszyngtonie, że nie przekazali nam szerszych informacji dotyczących choćby telekomunikacji. Twierdzili, że nie dysponowali niczym poza radiostacją, bo nie pozwalali na to Irakijczycy. Tymczasem mieli zarówno radiotelefony w samochodach i handy-talkie, jak i pagery. Działał podwójny system łączności krótkofalowej, przy czym jedno z tych urządzeń pracowało non stop i umożliwiało łączność radiotelefoniczną poza Irakiem. Dodatkowo posiadali system łączności bezpośredniej z samolotami (VHF) oraz system łączności satelitarnej.

Na dachu ambasady były umieszczone urządzenia (w ocenie mojego radiooperatora transpondery) mające dokładnie lokalizować to miejsce dla wywiadu lotniczego. Czyli w razie przeprowadzania bombardowań czy innych operacji Amerykanie mogli z łatwością nas namierzyć, co oznaczało, że było tam bezpiecznie. A zaznaczmy, że bombardowania i ataki zdarzały się blisko naszej placówki.

Amerykanie podjęli takie działania w wyniku próby zamachu na byłego prezydenta USA George᾽a H.W. Busha w kwietniu 1993 roku w Kuwejcie. Wizytował on wojsko amerykańskie i spotykał się z politykami Kuwejtu, który dzięki jego decyzjom został wyzwolony. FBI ustaliło, że zamach był zorganizowany przez służby irackie. Władze Kuwejtu aresztowały 16 osób, w większości Irakijczyków, którzy następnie zostali skazani na karę śmierci i długoletniego więzienia. 25 czerwca ambasador Madeleine Albright przedstawiła Radzie Bezpieczeństwa potwierdzające to dokumenty. W związku z tym incydentem rozszerzono strefę zakazu lotów nad Irakiem. Obowiązywała zasada: you fly – you die, czyli „latasz – giniesz”. Następnego dnia prezydent Bill Clinton zarządził akcję odwetową, o czym poinformował w swoim wystąpieniu. 26 czerwca 23 amerykańskie rakiety typu Tomahawk zbombardowały centralę Służby Wywiadu Wojskowego w Bagdadzie. Znajdowała się ona około półtora kilometra od mojej rezydencji.

W takiej właśnie atmosferze napięcia trzeba było reprezentować amerykańskie interesy i starać się o uwolnienie Beaty’ego.

Wróćmy jeszcze do samego pańskiego przyjazdu do Iraku. Jak wyglądał wówczas Irak?

W czwartek 28 czerwca 1991 roku o 6.30 rano wyjechaliśmy do Bagdadu mercedesem ambasady Polski w Iraku (który czekał w Jordanii) i wynajętym peugeotem 504 kombi. Trasę Amman–Bagdad pokonaliśmy w 12 godzin (czyli mniej więcej tyle, ile szacowałem w rozmowie z ministrem Skubiszewskim). Panował straszliwy upał. Już w Iraku po obu stronach autostrady widzieliśmy na bezkresnych żółtych piaskach pustyni jeziora, na nich siedzące ptaki, wysepki, drzewa… Okazało się, że to fatamorgana. Wieczorem zajechaliśmy do ambasady, zostawiliśmy pocztę kurierską, wypiliśmy z ambasadorem Krzysztofem Płomińskim powitalną szklaneczkę whisky i zakwaterowaliśmy się w hotelu Shahin, tuż obok naszego przyszłego miejsca pracy. Lata świetności miał dawno za sobą. Zapuszczony, brudny, z dziurawymi ręcznikami, leniwą obsługą… Uznaliśmy, że parę dni wytrzymamy.

Radość miejscowego personelu i zainteresowanie amerykańskich mediów

Wieczorem w hotelu spotkaliśmy się z kilkoma pracownikami byłej amerykańskiej ambasady, a nazajutrz rano rozpoczęliśmy serię indywidualnych spotkań z resztą miejscowych pracowników.

Ambasada RP wcześniej zgłosiła nasze przybycie do Bagdadu i ustaliła z MSZ-etem przejęcie ambasady USA 29 czerwca. Nieruchomości użytkowane przez Amerykanów były opieczętowane przez miejscowe władze, więc właściwym było przejęcie ich w obecności tychże. Tego samego dnia wraz z ambasadorem Płomińskim złożyliśmy wizytę wicedyrektorowi irackiego Protokołu Dyplomatycznego MSZ-etu i na popołudnie umówiliśmy się na zdjęcie pieczęci z Kancelarii Ambasady USA. Odbyło się to w obecności części miejscowych pracowników, a także zagranicznych dziennikarzy, w tym przedstawicieli CNN. Publicznie, przed kamerami tej stacji, wyraziłem niezadowolenie, że władze Iraku udostępniły nam jedynie budynki Kancelarii, a nie wszystkie należące do ambasady USA.

Po otwarciu ambasady (kluczami dysponował Abbas, Kurd, zaufany pracownik transportu ambasady USA) zastaliśmy tam straszliwy bałagan. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, na dziedzińcu stało kilkanaście samochodów pokrytych piaskowym pyłem.

Pod nieobecność Amerykanów pomieszczenia nie zostały spenetrowane przez Irakijczyków, jednak było widać, że opuszczanie ambasady przez amerykański personel i czyszczenie akt odbywało się w wielkim pośpiechu.

3 lipca, w obecności kamer CNN, oficjalnie została wciągnięta na maszt polska flaga, a na zewnątrz zamontowana tablica z brązu z polskim godłem i napisem w językach angielskim i arabskim o treści: „Embassy of the Republic of Poland U.S. Interests Section in Baghdad”.

Warto dodać, że Amerykanie w 1957 roku wybudowali wielki kompleks ambasadzki. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych w 1967 roku przejęli go Irakijczycy. Ambasadę wykorzystywano jako jeden z pałaców prezydenckich, a w rezydencji urządzono Szkołę Dyplomatyczną. Budynek, w którym mieliśmy urzędować, Amerykanie odkupili od ambasady Rumunii. W specjalnie zabezpieczonym pokoju szyfrowym na zapleczu mojego gabinetu ciągle jeszcze wisiało ostrzeżenie: „PAMIĘTAJ – TO BYŁA AMBASADA RUMUNII”.

Po dokonaniu audytu w ambasadzie pojechał pan z nim do Ammanu na spotkanie z Amerykanami…

Ten wyjazd okazał się dość traumatycznym przeżyciem dla irackich członków naszego personelu. Wezwanie do Ammanu było dla nas niespodziewane, ponadto dotyczyło całego naszego oficjalnego polskiego składu liczącego trzy osoby. Przedstawiciele Departamentu Stanu chcieli się spotkać z nami wszystkimi. Na wyjazd samochodem potrzebowaliśmy zgody irackiego MSZ-etu. Nasi miejscowi pracownicy, którzy zawieźli notę z prośbą o zgodę do resortu i przywieźli nam odpowiedź, potraktowali to jako jednoznaczny sygnał, że znów wyjeżdżają najważniejsze osoby w placówce, a więc będzie niebezpiecznie. W tym czasie między USA i Irakiem powstały napięcia spowodowane niewywiązywaniem się Irakijczyków z różnego rodzaju zobowiązań wynikających z rezolucji ONZ, przez co doszło do karnych bombardowań. Miejscowi bali się eskalacji konfliktu.


Gabinet amerykańskiego ambasadora. Portrety zostały zdjęte dopiero po wyborach prezydenckich

Polski most szpiegów.

Подняться наверх