Читать книгу NIEznajomi - Ursula Poznanski - Страница 4
2
ОглавлениеKakadu zniknęła.
Jej brak zauważyłem właściwie natychmiast, ledwie wysiadłem z samochodu i uruchomiło się oświetlenie zewnętrzne domu. To był prezent, który podarowałem Joannie na urodziny. Kakadu miała mniej więcej osiemdziesiąt centymetrów wysokości i była zespawana z metalowych elementów. Symbol jej ojczyzny. Opowiedziała mi kiedyś, że Melbourne jest pełne kakadu.
Mijam puste miejsce obok rododendronów i zastanawiam się, co się z nią stało. Otwieram drzwi i wchodzę do domu. W korytarzu panuje ciemność, jednak z góry dociera przytłumiony szum. Suszarka do włosów. Joanna. Przyjemne ciepło wypełnia mi pierś, zastępując uczucie zdziwienia zniknięciem kakadu.
Ruszam korytarzem. Światło ulicznych latarni z trudem przebija się przez wąskie naświetle drzwi wejściowych. Jest słabe, jednak wystarczające, żebym w ciemności widział, dokąd idę. Otwieram drzwi do salonu. Jest rozświetlony, tak samo jak kuchnia. Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Cała Joanna. Kiedy jest sama, w domu robi iluminację. Ku uciesze dostawców prądu.
Rzucam klucze na przedłużenie blatu kuchennego. Chybiam. Upadają kilka centymetrów i dzwoniąc metalicznie, lądują na wyłożonej płytkami podłodze. Przez zmęczenie trudno mi się skupić. Na pewno nie pomaga też ciężki dzień, który mam za sobą. Przesrany dzień. Zupełnie jakby wszyscy w firmie dążyli do konfrontacji.
Wzdycham, podnoszę klucze i odkładam je tam, gdzie chciałem trafić.
W lodówce stoi butelka białego wina, którą otworzyliśmy wczoraj wieczorem. Nie mam ochoty na alkohol, jeszcze nie. Może potem, z Joanną, kiedy usiądziemy na kanapie i będziemy się przytulać.
Sięgam po stojący obok niej karton soku pomarańczowego. Jest prawie pusty. Żałosne resztki żółtego płynu przelewam do szklanki.
Szuflada, w której znajduje się pojemnik na zużyte opakowania, stawia opór i przy otwieraniu i zamykaniu słychać głośne tarcie. Pewnie poluzowała się jedna ze śrub prowadnic. W weekend się tym zajmę.
Ruszam w stronę salonu i po drodze wyłączam światło. Nagle przypominam sobie, że mam prawie rozładowany telefon. Wracam więc do kuchni, podłączam wtyczkę ładowarki i odkładam słuchawkę na sięgającej mi do pasa szafce tuż przy przejściu. Odwracam się i podskakuję ze strachu. Pośrodku salonu stoi Joanna. Nie słyszałem, kiedy zeszła z góry. Na jej widok znów ogarnia mnie to ciepłe, przyjemne uczucie. Momentalnie opuszcza mnie zmęczenie i zapominam o kłopotach.
Chyba jeszcze mnie nie zauważyła. Wykorzystuję zaskoczenie i wychodzę z ciemnej kuchni. Ma na sobie płaszcz kąpielowy. Luźno zawiązany, miękki materiał rozchyla się delikatnie i widzę część jej drobnych, jędrnych piersi. Do wypełniającego mnie ciepła dołącza inne uczucie i momentalnie czuję się tak, jakby ktoś mnie przyłapał na podglądaniu.
Wyłaniam się z ciemności i idę w jej stronę. Słyszy kroki, patrzy na mnie i… zamiera. Radosne powitanie utyka mi w gardle.
Gorączkowo staram się znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie przerażenia, które widzę na jej twarzy.
– Cześć, kochanie – mówię ostrożnie. – Coś się stało? Źle się czujesz? Dlaczego tak na mnie patrzysz?
Joanna nie reaguje. Stoi i patrzy na mnie tak, jakbym odezwał się do niej w jakimś obcym języku. Nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie. Mój Boże, wygląda, jakby się panicznie bała. Kiedy to do mnie dociera, ja też zaczynam odczuwać strach. Coś musiało się wydarzyć, i to coś bardzo niedobrego.
– Kochanie? – zaczynam od początku, tak delikatnie jak tylko potrafię. Ostrożnie ruszam w jej stronę, tylko jeden krok na początek, i zatrzymuję się. Gdybym wyciągnął rękę, mógłbym jej dotknąć. Niespodziewanie otrząsa się z pierwszego przerażenia i zaczyna się cofać, ani na chwilę nie odwracając ode mnie szeroko otwartych oczu. Jeden krok, potem następny…
– Kochanie, proszę… – szepcę mimowolnie. Znów próbuję bardzo delikatnie zmniejszyć dzielący nas dystans. Nagle zmienia się wyraz jej twarzy.
– Wynoś się! – wrzeszczy z taką agresją, że zatrzymuję się zaskoczony. – Niech się pan wynosi albo wezwę policję!
Pan? Niech się pan wynosi? Co to, do cholery, ma znaczyć? Co się z nią dzieje? Zachowuje się jak całkowicie obca osoba. Tysiące myśli naraz wiruje mi w głowie. Nie mogę ich uporządkować.
Narkotyki, alkohol, napad, szok… może śmierć kogoś bliskiego? Joanna robi jeszcze jeden krok w tył, wpada plecami na lampę i ją przewraca. Przy akompaniamencie głośnego brzęku klosz roztrzaskuje się o podłogę.
– Błagam – szepce. – Błagam, niech mnie pan zostawi w spokoju!
Z trudem panuję nad emocjami.
– Rany boskie – wyduszam z siebie spokojnym głosem. – O co ci chodzi?
Kuli się. Chowa głowę w ramiona.
– Nie mam w domu pieniędzy. – Jej głos jest pełen strachu. Dziecinny głosik. – Ale oddam panu wszystko, co mam, dobrze? Niech pan weźmie, co chce… Tylko proszę… niech mi pan nie robi krzywdy…
Czuję, że mimo zagubienia i dezorientacji przez chwilę narasta we mnie złość.
– To ma być zabawne? – pytam ostrzej, niż zamierzałem, i szybko unoszę otwarte dłonie, żeby widziała, że nic jej z mojej strony nie grozi. – Źle się czujesz? Mam wezwać pogotowie?
Joanna kręci głową.
– Proszę, niech pan sobie pójdzie. Przysięgam, że nie wezwę policji.
W pierwszej chwili chcę chwycić ją za ramiona, potrząsnąć nią i krzyknąć, żeby przestała się wygłupiać, ale powstrzymuję ten odruch. Chcę, żeby znów była sobą. Ale muszę zachować spokój. Przynajmniej ja muszę trzeźwo myśleć, to w tej chwili bardzo ważne. Oddycham głęboko i patrzę jej prosto w oczy.
– Co to ma znaczyć? Dlaczego tak do mnie mówisz?
– Bo… bo się boję… – odpowiada z wahaniem.
– Mnie?!
– Tak. Bardzo mnie pan wystraszył.
Rozkłada szeroko ramiona i rusza w moją stronę.
– Joanno…
Jej spojrzenie zmienia się w dziwny sposób, kiedy wypowiadam jej imię. Zupełnie jakby próbowała odczytać z mojej twarzy, co mam na myśli.
– Wynoś się stąd.
Słyszę, jak bardzo stara się mówić pewnym siebie tonem, jednak wyraźnie nie daje sobie z tym rady. Unosi lekko rękę. Dopiero teraz widzę, że coś w niej trzyma. Staram się rozpoznać, co to takiego. Już wiem. Przycisk do papieru. Zabrała go z korytarza. Cała sytuacja robi się coraz bardziej irracjonalna.
– Joanno… – Patrzę jej głęboko w oczy i staram się przekazać spojrzeniem, że jej strach przede mną jest nieuzasadniony. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, ale proszę, przestań!
– Niech mnie pan zostawi w spokoju! – odpowiada jak małe, uparte dziecko. – I niech pan przestanie udawać, że się znamy!
Nie, to po prostu nie może być prawda. Powoli zaczynam się bać, że Joanna postradała zmysły.
Robię kolejny, ostrożny krok w jej stronę, choć nie mam pojęcia, jak powinienem zareagować na tak dziwaczną sytuację. Muszę się pilnować, żeby zachować spokój.
– Skończ wreszcie, przecież oczywiście, że się znamy.
Joanna kręci głową.
– Musiał się pan pomylić. Naprawdę. Skąd niby mielibyśmy się znać?
Niech to szlag, jak to skąd? Powoli zaczynam mieć dość.
– Albo robisz mi jakiś głupi dowcip, albo powinienem zawieźć cię jak najszybciej do szpitala. Jesteśmy zaręczeni, Jo. Mieszkamy tu razem.
Jej twarz nagle się zmienia. Nie, ona nie udaje; naprawdę nie wie, kim jestem.
W następnej chwili bez ostrzeżenia podnosi rękę, bierze zamach i ciska czymś we mnie. Odruchowo odwracam się bokiem, jednak nie dość szybko. Szklany sześcian trafia mnie w ramię. Ból przeszywa mi cały tors, jest niczym eksplozja fajerwerków. Słyszę swój własny jęk. Robi mi się niedobrze i jednocześnie czuję mocne kopnięcie w rzepkę. Noga się poddaje i upadam na kolano. Joanna mija mnie pędem. Jest jak ciemna plama cienia, która w następnej chwili znika mi z pola widzenia.
Ostrożnie przesuwam palcami po ramieniu.
Dotychczas sądziłem, że dobrze znam Joannę. Teraz jednak wydaje mi się zupełnie obca, jakby w jej ciele zamieszkała kobieta, której nigdy nie spotkałem.
Ból ramienia słabnie bardzo powoli. Podpieram się o podłogę i wstaję. Salon wiruje mi przed oczyma. Stawiam dwa, trzy ostrożne kroki, aż docieram do fotela, o który mogę się oprzeć. Zatrzymuję spojrzenie na otwartych drzwiach salonu. Dokąd pobiegła? Czy uciekła na dwór? Może właśnie wzywa policję.
Jest chora, to nie ulega wątpliwości. Może od zawsze miała jakiś problem? Może dobrze o tym wiedziała, tylko nie chciała mi powiedzieć? Może… Tak, może dotychczas nie poznałem prawdziwej Joanny. Nie, to nie może być prawda. Nie może. Prostuję się i spoglądam na siebie. Nie mam już zawrotów głowy i znów pewnie stoję na nogach.
Czy powinienem zadzwonić na policję? Bez sensu, w jaki sposób mieliby mi pomóc? Przecież nie doszło do włamania. Moja narzeczona straciła rozum i zamiast gliniarza potrzebny byłby jej raczej lekarz. Najlepiej psychiatra. W zasadzie mógłbym zadzwonić na pogotowie. Gdyby ratownicy zobaczyli ją w takim stanie, karetka odwiozłaby ją pewnie bezpośrednio do jakiegoś psychiatryka. Tylko że jeśli wprawi się tę machinę w ruch… na dodatek Joanna ma jedynie czasowe pozwolenie na pobyt. Nie, muszę jeszcze raz spróbować i z nią porozmawiać. Nie mam pojęcia, co się wydarzyło, może jest po prostu strasznie zdezorientowana? Nieważne z jakiego powodu.
Unoszę ramię i włączam światło w korytarzu. Ból przeszywa mi bark, w który trafił szklany przycisk do papieru. Wstrzymuję na chwilę powietrze i rozglądam się. Drzwi wejściowe są zamknięte. Gdyby Joanna wybiegła na dwór, albo zostawiłaby je otwarte, albo zatrzasnęłaby je w pędzie, żeby nie marnować czasu. A to musiałbym usłyszeć.
Najprawdopodobniej została w domu. Ruszam w stronę schodów, zatrzymuję się i spoglądam w górę. Nieruchomieję zaskoczony. Coś się tu nie zgadza. Wyraźnie to czuję. Odwracam się i przesuwam wzrokiem po korytarzu. Drzwi do kuchni, obok komódka, kartki rozsypane po podłodze, garderoba… tak, garderoba! Przez chwilę mam wrażenie, jakbym dostał cios w żołądek. Moje rzeczy. Zniknęły. Tam, gdzie wcześniej wisiały moje dwie kurtki, widzę tylko puste haczyki. A poniżej, na regale… jej buty sportowe, trzy pary codziennego obuwia w różnych kolorach… i tyle. Wszystkie należą do niej. Co się tu, do diabła, dzieje?
Zmuszam się do działania. Muszę ustalić, o co tu chodzi. Bez wahania podchodzę do drzwi wejściowych, otwieram je i wyglądam na zewnątrz. Na dworze panuje spokój. Drzwi się zatrzaskują, słyszę szczęk sprężyny. Na wszelki wypadek blokuję zamek, tak jest bezpieczniej. Potem szybkim krokiem wracam do schodów i wbiegam na górę. Celowo poruszam się dość głośno – Joanna powinna wiedzieć, że się zbliżam. Chciałbym w końcu zrozumieć, co się tu dzieje.
Rzut oka do łazienki: pusto. Z ponurą determinacją podchodzę do sypialni, kładę dłoń na klamce i naciskam. Zamknięte. Rozumiem.
– Joanno! – mówię bez wahania i zdecydowanie. Bez złości, jednak z naciskiem, żeby wiedziała, że nie żartuję. – Joanno, skończ, proszę, z tą błazenadą. Otwórz drzwi, żebyśmy mogli porozmawiać. Do cholery jasnej, nic ci przecież nie zrobię!
Cisza. Czekam. Dziesięć sekund. Piętnaście… nic.
– Joanno, zastanów się, proszę. Czy gdybym rzeczywiście chciał cię skrzywdzić, ten żałosny zameczek mógłby mnie powstrzymać? Serio tak uważasz? Jedno kopnięcie i całość leci w drzazgi! Ale nie chcę niszczyć drzwi, bo to są przecież moje drzwi! Rozumiesz? Mieszkamy tu razem. I jeśli ci się wydaje, że to nieprawda, to musimy… zaraz… Joanno! Czy ty mnie w ogóle słyszysz?
Dopiero teraz sobie uświadamiam, jak strasznie szybko mówię. Zawsze tak robię, kiedy mam w głowie jakąś myśl, którą koniecznie chcę się podzielić.
– Mam pomysł, Jo. Słyszysz mnie? Zadaj mi pytanie. Zapytaj o cokolwiek. O coś, co tylko ja mogę wiedzieć. O coś, co musiałbym wiedzieć, gdybyśmy rzeczywiście byli parą i razem mieszkali. Dobrze? Wtedy się przekonasz. No śmiało, wymyśl jakieś pytanie i je zadaj. Obojętnie jakie.
Znów zapada cisza i przez chwilę nic się nie dzieje. W końcu słyszę jakiś ruch. Blisko, w sypialni. Trzask zamka. Klamka powoli się opuszcza. Drzwi uchylają się odrobinę. Bogu dzięki!
Joanna stoi nieco z boku i mierzy mnie przestraszonym wzrokiem. Wciąż trzyma dłoń na klamce. Przesuwam wzrok i zaglądam do środka, do naszej sypialni. Lodowata obręcz ściska mi serce. I po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że może to nie Joanna straciła rozum. Może to ja.
Moja kołdra, moja poduszka… moja szafka nocna…
Zniknęły.