Читать книгу Czarownik - Wilbur Smith - Страница 12
ОглавлениеKsiążę Naja jechał ostrożnie, trzymając się południowego brzegu wyschniętej rzeki. Co pewien czas spoglądał w górę, ku grzbietom wzgórz, aż wreszcie dostrzegł zerodowaną skutkiem działania wiatru kamienną wieżę rysującą się nieco ukośnie na tle nieba i chrząknął zadowolony. Po chwili dotarł do odchodzącej od wadi ledwo widocznej krętej ścieżki wiodącej do podnóża starożytnej wieży strażniczej.
Rzucił kilka słów swemu włócznikowi i zeskoczył z wozu. Poprawił przewieszony przez ramię krótki kawaleryjski łuk, odczepił od burty pojazdu gliniane naczynie z węglami i ruszył ścieżką pod górę. Była tak dobrze ukryta, że gdyby nie pamiętał wszystkich jej zakrętów, przed osiągnięciem celu z tuzin razy zgubiłby drogę.
Na koniec wszedł na górny parapet muru wieży. Zbudowana przed wiekami znajdowała się w opłakanym stanie. Naja nie zbliżał się do krawędzi muru, bo groziło to upadkiem w otchłań doliny. Z wgłębienia w murze wydostał pozostawioną tam wcześniej wiązkę chrustu. Szybko ułożył patyki w małą piramidkę i rozdmuchał żar w naczyniu, a kiedy węgle zaczęły się mocniej żarzyć, rzucił na nie garść suchej trawy. Buchnął płomień, od którego zapalił swój mały stos sygnałowy. Nie próbował się ukrywać, lecz stał w świetle płomieni, dobrze widoczny dla kogoś patrzącego z dołu. Chrust się wypalił, ogień przygasł. Naja siedział w ciemności i czekał.
Chwilę później usłyszał grzechot kamyka na skalnej ścieżce w dole i gwizdnął przenikliwie. Wstał, słysząc w odpowiedzi podobny sygnał. Poluzował zakrzywiony, brązowy miecz w pochwie i założył strzałę na cięciwę, gotów w jednej chwili napiąć łuk. Niebawem z ciemności dobiegł go chrapliwy okrzyk; ktoś wołał go po hyksosku. Odpowiedział płynnie i, rzecz jasna, w tym samym języku. Na kamiennym podeście rozbrzmiewały kroki co najmniej dwóch mężczyzn.
Nawet faraon nie wiedział, że matka Nai była Hyksoską. Podczas trwającej całe dziesięciolecia okupacji najeźdźcy przejęli wiele egipskich zwyczajów. Wobec niedostatku własnych kobiet Hyksosi brali sobie egipskie żony i tak z pokolenia na pokolenie krew obu narodów mieszała się coraz bardziej.
Na parapet wkroczył wysoki mężczyzna w brązowym hełmie, z kolorowanymi wstążkami wplecionymi w bujną brodę. Hyksosi uwielbiali jaskrawe barwy.
Szeroko rozłożył ramiona i zamykając Naję w objęciach, mruknął:
— Niech Sutech cię błogosławi, kuzynie.
— Niech i do ciebie się uśmiechnie, kuzynie Troku, ale czasu mamy niewiele. — Naja wskazał na blade palce przedświtu miłośnie muskające niebo na wschodzie.
— Masz rację, kuzynie. — Hyksoski generał wypuścił Naję z uścisku, odwrócił się i od stojącego tuż za nim adiutanta odebrał płócienne zawiniątko, które wręczył Nai. Ten rozwinął je, jednocześnie kopnięciem przywracając do życia ognisko. W świetle płomieni uważnie oglądał zawartość zawiniątka — kołczan pełen strzał. Wykonany z lekkiego drewna obszytego kunsztownie tłoczoną skórą. Prawdziwe arcydzieło rzemiosła, ani chybi część ekwipunku wyższego oficera. Naja odkręcił pokrywę i wyjął jedną ze strzał. Obejrzał ją pobieżnie, obrócił między palcami, badając wyważenie i symetrię.
Hyksosi używali bardzo charakterystycznych strzał. Pióra lotek były jaskrawo ufarbowane w barwy regimentu łucznika, na brzechwie nosiły jego osobisty znak. Nawet jeśli zranienie taką strzałą nie było śmiertelne, krzemienny, ząbkowany grot przymocowany był tak, że przy próbie wydobycia pocisku odpadał od brzechwy, pozostając głęboko w kanale rany, powodując zgorzel i ostatecznie długą, bolesną śmierć. Krzemień był znacznie twardszy od brązu, nie giął się i nie rozpłaszczał przy uderzeniu w kość.
Naja wsunął strzałę z powrotem do kołczanu, nałożył pokrywę. Nie zamierzał zabierać tak charakterystycznych strzał do swojego rydwanu. Gdyby znalazł je stajenny albo włócznik, zapamiętałby ten trudny do wytłumaczenia fakt.
— Mamy jeszcze wiele do omówienia. — Naja przykucnął i dał znak Trokowi, by poszedł w jego ślady. Rozmawiali po cichu, wreszcie Naja wstał. — Wystarczy. Teraz obaj wiemy, co czynić. W końcu nadszedł czas działania.
— Oby bogowie łaskawym wzrokiem spojrzeli na nasze przedsięwzięcie. — Trok i Naja ponownie się uściskali i Naja odszedł bez słowa. Zbiegł z wieży i wąską ścieżką jął schodzić ze wzgórza.
Przed dotarciem do dna doliny znalazł kryjówkę dla kołczanu. Była to szczelina powstała w miejscu, gdzie korzenie kolczastego drzewa rozsadziły skałę. Nad kołczanem umieścił kamień z grubsza przypominający kształtem końską głowę. Poskręcane górne gałęzie drzewa tworzyły na tle nocnego nieba charakterystyczny krzyż. Bez trudu odnajdzie kiedyś to miejsce.
Ruszył dalej ścieżką, zmierzając do wadi, gdzie stał jego rydwan.