Читать книгу Czarownik - Wilbur Smith - Страница 13
ОглавлениеFaraon Tamose dostrzegł powracający rydwan i po gwałtowności, z jaką powoził Naja, poznał, że zbliżają się kłopoty. Półgłosem rzucił rozkaz zajmowania miejsc w rydwanach i dobycia broni, by być gotowym na każdą ewentualność.
Rydwan Nai z turkotem wspinał się po zboczu. W chwili gdy zrównał się z faraonem, książę zeskoczył z platformy.
— Co się dzieje? — zapytał Tamose.
— Błogosławieństwo bogów — odparł Naja drżącym z podniecenia głosem. — Oddali bezbronnego Apepiego w nasze ręce.
— Jak to możliwe?
— Moi szpiedzy zaprowadzili mnie do miejsca, gdzie obozuje król wrogów, całkiem niedaleko stąd. Jego namioty stoją tuż za pierwszą linią wzgórz, tam. — Wskazał kierunek obnażonym mieczem.
— Jesteś pewien, że to Apepi? — Tamose także z trudem powściągnął podniecenie.
— Widziałem go doskonale w świetle obozowych ognisk. Każdy szczegół jego wyglądu: wielki zakrzywiony nos, przetykana srebrem broda lśniąca w świetle ogniska. Nie da się pomylić go z kimś innym. Góruje wzrostem nad wszystkimi ze swego otoczenia, a na głowie nosi sępią koronę.
— Jakimi dysponuje siłami?
— Zadufany w sobie jak zawsze zabrał tylko niespełna pięćdziesięciu ludzi ze straży przybocznej. Policzyłem ich; połowa spała, włócznie ustawiwszy w kozły. Apepi niczego nie podejrzewa, strażnicy palą ogniska. Wypadamy galopem z ciemności i już mamy go w garści.
Naja poprowadził ich w dół wadi. Miękki, srebrzysty piasek tłumił turkot kół, tak że ostatni zakręt oddział pokonał w upiornej ciszy. Naja podniósł zaciśniętą dłoń, nakazując się zatrzymać. Faraon podjechał do jego rydwanu i przez burtę pojazdu nachylił się ku księciu.
— Gdzie jest obóz Apepiego?
— Za tym wzgórzem. Moi szpiedzy go obserwują. — Naja wskazał ścieżkę wiodącą do wieży strażniczej na grzbiecie wzniesienia. — Z tamtej strony jest ukryta oaza. Ujęcie słodkiej wody i palmy daktylowe. Namioty są rozbite między drzewami.
— Przeprowadzimy mały zwiad. Tylko kilku ludzi. Dopiero wtedy będziemy mogli zaplanować atak.
Naja przewidział ten rozkaz, więc rzuciwszy ledwie kilka poleceń, skompletował pięcioosobowy oddział zwiadowczy. Tworzyli go żołnierze związani z nim przysięgą krwi. To byli jego ludzie, ciałem i duszą.
— Pochwy mieczy owińcie płótnem. Żadnego hałasu — rozkazał Naja i po chwili z łukiem refleksyjnym w lewej dłoni wkroczył na ścieżkę.
Faraon postępował tuż za nim. Wspinali się szybko, wreszcie Naja dostrzegł na tle rozjaśnionego przedświtem nieba skrzyżowane gałęzie kolczastego drzewa. Zatrzymał się gwałtownie, wyrzucił do góry prawą rękę, nakazując ciszę. Nasłuchiwał.
— Co tam? — szepnął mu do ucha faraon.
— Zdaje mi się, że słyszałem jakieś głosy na szczycie — odparł Naja. — I hyksoską mowę. Zaczekaj tu, panie, oczyszczę drogę przed nami.
Faraon i pięciu zwiadowców przykucnęli obok ścieżki, a Naja, skradając się, ruszył dalej. Po chwili jego niewyraźna w półmroku sylwetka zniknęła za wielkim głazem. Powoli mijały minuty i faraon zaczął się niecierpliwić. Szybkimi krokami zbliżał się świt. Król Hyksosów niebawem zwinie obóz i odjedzie, wymykając się z pułapki. Wtem z góry dobiegł cichy gwizd i faraon zerwał się na nogi. Gwiżdżący udatnie naśladował poranny śpiew słowika.
Faraon wydobył z pochwy legendarny błękitny miecz.
— Droga wolna — mruknął. — Za mną.
Ruszyli pod górę i po chwili faraon dotarł do wysokiego złomu skalnego blokującego ścieżkę. Obszedł go i stanął jak wryty. Dwadzieścia kroków przed nim stał książę Naja. Byli sami, skała skrywała ich przed wzrokiem idących z tyłu zwiadowców. Naja dzierżył w rękach napięty łuk, grot strzały wskazywał nagą pierś faraona. Jeszcze zanim odzyskał zdolność poruszania się, faraon z przeraźliwą jasnością zrozumiał, z czym ma do czynienia. Było to coś plugawego i odrażającego, co Taita dzięki swej mocy jasnowidzenia wyczuł w powietrzu.
Zrobiło się na tyle jasno, że faraon widział każdy szczegół sylwetki wroga, którego kochał jako przyjaciela. Cięciwa łuku przyciśnięta do ust Nai wykrzywiała je, układając w straszliwy uśmiech. Patrzył na faraona dzikimi miodowozłotymi oczami polującego lamparta. Lotki strzały były purpurowo-żółto-zielone, grot zaś hyksoskim zwyczajem wykonany z ostrego jak brzytwa krzemienia, żeby przebijał brązowe hełmy i zbroje.
— Obyś żył wiecznie! — bezgłośnie, samym ruchem warg powiedział Naja, tak jakby te słowa były przekleństwem. Potem zwolnił cięciwę. Brzęknęła i strzała z szumem pomknęła do celu. Zdawało się, że nadlatuje całkiem wolno, jak jakiś jadowity owad. Lotki wprawiły ją w ruch obrotowy, toteż zanim przebyła dystans dwudziestu kroków, wykonała pełny obrót.
Śmiertelne niebezpieczeństwo wyostrzyło zmysły faraona, ale poruszał się zbyt wolno, by uniknąć pocisku. Strzała ugodziła go w środek piersi, tam gdzie między żebrami biło królewskie serce. Impet uderzenia obrócił go i rzucił na głaz za plecami. Na chwilę wczepił zakrzywione palce w szorstką powierzchnię. Krzemienny grot przeszył go na wylot i zakrwawiony wystawał z napiętych mięśni z prawej strony kręgosłupa.
Błękitny miecz wypadł z dłoni faraona, a z jego ust wyrwał się cichy jęk stłumiony przez strumień jasnej krwi z płuc. Nogi się pod nim ugięły, zaczął się osuwać na kolana, paznokcie zostawiały płytkie rysy na kamieniu.
Naja skoczył do przodu z dzikim okrzykiem:
— Uwaga! Zasadzka! — Objął faraona wpół poniżej wystającej z piersi strzały. Podtrzymując umierającego króla, ponownie zawołał: — Straż, do mnie!
Niemal natychmiast spoza skały wybiegło dwóch rosłych żołnierzy. Rzut oka wystarczył, żeby się zorientowali, jak został trafiony faraon, i dostrzegli jaskrawe pióra u nasady strzały.
— Hyksosi! — ryknął któryś, gdy przejmowali faraona z rąk Nai, by powlec go za osłonę głazu.
— Zanieście faraona do rydwanu, ja powstrzymam wroga — rozkazał Naja. Odwrócił się w miejscu i wydobywszy kolejną strzałę z kołczanu, posłał ją wzdłuż ścieżki w kierunku pustego grzbietu wzgórza. Ryknął wyzywająco i sam sobie odpowiedział stłumionym wyzwaniem w języku Hyksosów.
Podniósł z ziemi upuszczony przez Tamose błękitny miecz i pognał ścieżką w dół, by po chwili dogonić grupkę zwiadowców znoszących króla ku czekającym na dnie wadi rydwanom.
— To była pułapka — wyjaśniał pospiesznie. — Szczyt wzgórza roi się od wrogów. Musimy zabrać faraona w bezpieczne miejsce. — Widział jednak, że głowa rannego bezwładnie kołysze się z ramienia na ramię i że na jakikolwiek ratunek jest już za późno. Pierś przepełniło mu uczucie triumfu. Niebieska wojenna korona zsunęła się z czoła faraona i potoczyła w dół ścieżki. Naja pochwycił ją w biegu i przez chwilę walczył z pokusą umieszczenia jej na własnej głowie.
Cierpliwości. Jeszcze na to nie pora, strofował się w duchu. Ale Egipt jest już mój, ze wszystkimi koronami, splendorami i całą swą potęgą. Stałem się Egiptem. Stałem się nosicielem cząstki boskości. Troskliwie ściskając pod pachą ciężką koronę, zawołał:
— Pospieszcie się, nieprzyjaciel jest na ścieżce tuż za nami!
Czekający w dole żołnierze usłyszeli dobiegające z góry dzikie krzyki, toteż pułkowy lekarz czekał już przy rydwanie faraona. Wyszkolony przez Taitę mimo braku jego magicznych mocy był doświadczonym chirurgiem, być może zdolnym opatrzyć ranę nawet tak straszną jak rana w piersi faraona. Książę Naja nie zamierzał jednak ryzykować, że jego ofiara powróci doń z zaświatów. Bez ceregieli odprawił lekarza.
— Wróg jest tuż za nami. Nie ma teraz czasu na twoje znachorskie sztuczki. Musimy go zawieźć w bezpieczne miejsce na tyłach, nim nas dopadną.
Delikatnie dźwignął niesionego dotąd przez żołnierzy króla i złożył na platformie własnego rydwanu. Ułamał sterczącą z piersi faraona część promienia strzały i uniósł nad głowę, tak by wszyscy mogli ją zobaczyć.
— To krwawe narzędzie powaliło naszego faraona. Naszego boga i króla. Oby Set przeklął hyksoską świnię, która wystrzeliła tę strzałę. Niech płonie w wiecznym ogniu przez tysiąc lat.
Wzdłuż szyku poniósł się szmer żołnierskich głosów wyrażający aprobatę i gotowość do walki. Naja starannie owinął ułomek strzały w lnianą szmatkę i umieścił w koszu u burty rydwanu. Przedstawi go radzie w Tebach na poparcie swego raportu o okolicznościach śmierci faraona.
— Niech wystąpi ktoś do trzymania faraona — rozkazał. — Tylko ma to robić delikatnie!
Gdy zbliżył się doń królewski włócznik, Naja odpiął królowi pas, błękitny miecz schował do pochwy i wszystko pieczołowicie umieścił we własnym pojemniku na broń.
Włócznik wskoczył na platformę, głowę króla położył sobie na kolanach. Pęcherzyki świeżej, jasnej krwi pojawiły się w kącikach ust faraona, gdy rydwan zawrócił i popędził w górę suchego wadi. Reszta oddziału z trudem nadążała za prowadzącym. Ciało faraona, choć przytrzymywane silnymi ramionami włócznika, trzęsło się niemiłosiernie.
Patrząc przed siebie, aby nikt nie mógł zobaczyć wyrazu jego twarzy, Naja zaśmiał się cicho. Odgłos śmiechu utonął w chrzęście kół i dudnieniu podwozia o kamienie, których nie starał się omijać. Opuścili wadi i teraz pędzili ku wydmom i gorzkim jeziorom.