Читать книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

– Jezu, jak tu pięknie – powiedziała Ola.

Mortka pomyślał, że jego była żona ma rację. Ciepłe majowe słońce padało na twarz policjanta, przebijając się przez gęsty dach zielonych, pachnących wiosną liści. Siedzieli w ogródku tuż przed zabytkowym poniemieckim pałacem, a za ich plecami rozciągała się malownicza panorama Karkonoszy. Zanurzył usta w chłodnym piwie i przez chwilę, krótką jak mrugnięcie powieki, czuł się szczęśliwy. A potem Adam, nowy chłopak Oli, który siedział naprzeciwko, ale którego Mortka w cudowny sposób usunął ze swojego pola widzenia, musiał się odezwać.

– Wiecie, że tu nieopodal, za tym hotelem, znajduje się fabryka dywanów? Ta słynna fabryka dywanów! – Wskazał na pałac za swoimi plecami, w którym wynajął pokoje dla siebie, Oli i chłopaków.

– Nigdy o takiej nie słyszałem – powiedział kwaśno komisarz, zastanawiając się jednocześnie, czy Adam i Ola zamieszkali w jednym pokoju, czy jednak osobno.

– Nigdy, naprawdę? W PRL-u dywany z tej małej mieściny były prawdziwym rarytasem. Moja mama o mało co nie zginęła, kiedy próbowała kupić jeden.

– Co się stało? – zainteresowała się Ola, która właśnie kończyła dopijać kawę. Wyglądała pięknie: uśmiechnięta, wyluzowana, emanująca seksapilem i spełnieniem.

– Mama dowiedziała się dzień wcześniej, że rzucą dywany. Od czwartej nad ranem siedziała pod sklepem, kolejka gęstniała z minuty na minutę, zrobił się prawdziwy tłum. Wszyscy napierali na drzwi do tego sklepu, bo każdy chciał dostać towar. I w pewnym momencie, mniej więcej wtedy, kiedy mieli już otwierać, ale z jakiegoś powodu nie otwierali, ludzie zaczęli się pchać. A moja mama była w pierwszym szeregu. Dosłownie wbili ją w szklane drzwi, które zbiły się z hukiem, a ona sama wpadła do środka. Najpierw o mało co jej nie stratowano, a potem się zorientowała, że upadła tuż obok wielkiego, ostrego jak brzytwa kawałka szyby. Upadłaby kilka centymetrów w prawo, a odłamek przebiłby jej tętnicę szyjną. – Adam uśmiechnął się lekko i wyciągnął szyję, żeby przyjrzeć się opuszczonym fabrycznym halom, które kryły się za pałacem. – Wyobrażacie to sobie? Ludzie się zabijali o te dywany.

– Dosłownie – dodała szybko Ola i chwyciła go za rękę. Adam mruknął cicho z zadowoleniem.

– Mama do dzisiaj ma blizny. Na szczęście tylko na dłoniach. Jeden z odłamków przeszedł na wylot.

– Niesamowite.

– Te dywany były wtedy marzeniem każdej pani domu. Do wszystkich demoludów je wysyłano.

– A teraz? – zapytał Mortka, uznając, że powinien się odezwać z grzeczności.

Adam podniósł jedną brew w geście życzliwego zdziwienia.

– Nie wiesz? Przecież trochę tu już mieszkasz.

– Nie miałem okazji się zainteresować – odpowiedział zmieszany policjant, zły na siebie, że w ogóle wpadł mu do głowy pomysł, by otwierać usta.

– Zakład padł po transformacji. Przerost zatrudnienia, przestarzały park maszynowy, tańsza konkurencja zagraniczna, konserwatywny sposób zarządzania i mentalność z poprzedniego ustroju – wymieniał jednym tchem Adam. – Czyli to samo co w tysiącach podobnych zakładów, które przespały reformy Balcerowicza.

Mortka pokiwał głową, jakby się zgadzał, ale tak naprawdę czuł się coraz bardziej nieswojo. Z utęsknieniem spojrzał na drzwi pałacu, gdzie kilka minut wcześniej zniknęli jego synowie, żeby kupić sobie lody. Postanowił, że kiedy wyjdą, weźmie ich na spacer, na wycieczkę czy nawet do Izby Pamięci Górniczej, którą mijał, idąc tutaj. Dokądkolwiek, byleby pozbyć się towarzystwa tego nadętego, przystojnego i bogatego dupka, który aktualnie dymał jego byłą żonę i którego z całego serca nienawidził.

– Jak ci tu jest, Kuba? – zapytała Ola.

Mortka wzruszył ramionami.

– Nudno. Nic się nie dzieje.

– Żadnych morderstw? – zaciekawił się Adam.

– Zabójstw – poprawiła go Ola i natychmiast się zaczerwieniła. – Nawyk żony policjanta.

– A czym to się różni? Coś kojarzę ze studiów, ale szczerze mówiąc, teraz bardziej się orientuję w cypryjskim prawie podatkowym niż w polskim karnym.

– Morderstwo to zabójstwo popełnione ze szczególnym okrucieństwem. Inna kwalifikacja czynu – wyjaśnił Mortka.

– A rzeczywiście – Adam pstryknął palcami tuż obok swojego ucha – coś mi się przypomina. To nie miałeś tutaj żadnego morderstwa?

– Nie.

– A zabójstwo?

– Jedno. Facet zabił brata…

– Po pijaku, nożem kuchennym, pokłócili się o pieniądze – dokończyła za komisarza Ola. – Gdybym dostawała złotówkę za każdym razem, kiedy Kuba wracał do domu z takimi historiami, byłabym bogata. A tak swoją drogą, trafiłam?

– Prawie. Nogą od taboretu, nie nożem. Reszta się zgadza.

Roześmiali się wszyscy. Adam i Ola szczerze, komisarz dla towarzystwa. Dopił swoje piwo i stwierdził, że powinien zamówić następne, bo inaczej tutaj nie wytrzyma. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta rano.

– A poza tym? – dopytywał się Adam.

– Kradzieże, włamania, kilka pobić, przemoc domowa, drobny handel narkotykami. Nudy.

Prawnik podrapał się po nosie.

– To co ty tutaj właściwie robisz? Bo mnie się wydaje, że ty się tutaj po prostu, wybacz to określenie, marnujesz. Ola co prawda wspominała, że masz uczyć tutejszych policjantów sposobów prowadzenia dochodzeń, nowych metod, wymieniać się doświadczeniami…

– Teoretycznie tak właśnie powinno być.

– A praktycznie?

– A praktycznie to jestem tutaj za karę. I zostały mi jeszcze dwa miesiące.

Adam najpierw zamrugał zdziwiony, a potem otworzył usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale Ola dała mu znak, żeby milczał. Mortka był jej za to wdzięczny. Nie chciał mówić o powodach swojego zesłania. A na pewno nie Adamowi.

W tym momencie zadzwonił telefon komisarza. W samą porę, żeby wybawić ich od niezręcznej ciszy, która niewątpliwie zaraz by zapadła. Mortka wstał, wyciągnął aparat z kieszeni kurtki, uśmiechnął się i odszedł na stronę. Dopiero wtedy odebrał połączenie.

– Komisarz Mortka? – Usłyszał szczebiotliwy głos dyspozytorki z miejscowego komisariatu. Nie pamiętał, jak się nazywała, ale była mała, pulchna i przypominała mu chomika.

– Przy telefonie.

– Wiem, że dzisiaj pan nie pracuje, ale mamy mało ludzi, niektórzy pobrali urlopy, wyjechali z rodzinami, sam pan rozumie, majówka i…

– O co chodzi? – przerwał jej.

– Jest zgłoszenie. Możliwe zaginięcie. Mała dziewczynka. Jedenaście lat. Nie wróciła na noc do domu.

– Gdzie?

Wyciągnął notatnik i zapisał podany adres. Pożegnał się z dyspozytorką i wrócił do stolika z przepraszającym wyrazem twarzy, który zamiast pomagać, wywoływał zawsze tylko wściekłość Oli. Teraz też tak się stało. Najpierw zbladła, potem lekko poczerwieniała, poprawiła włosy, a jej usta zmieniły się w wąską, niemal niewidoczną linię.

– Muszę iść – powiedział Mortka, starając się unikać wzroku byłej żony. – Jest sprawa do załatwienia. Postaram się szybko uwinąć.

– Jaka sprawa? – zapytała chłodno.

– Zaginęła jedenastolatka.

– I akurat ciebie wezwali?

Komisarz wyciągnął przed siebie ramiona, jakby tym gestem chciał pokazać, że nigdzie w pobliżu nie widać innego policjanta. Potem sięgnął po portfel.

– Daj spokój – zaprotestował Adam. – Ja zapłacę.

Mortka uśmiechnął się tylko, wyciągnął dziesięć złotych i położył pod pustym kuflem.

– Cześć – rzucił i obrócił się na pięcie.

Z ulgą opuścił ogródek piwny i zostawił za sobą stary pałac, Adama i Olę. Szybkim krokiem zmierzał pod wskazany adres. Dopiero po pięciu minutach intensywnego marszu zorientował się, że nie pożegnał się z synami.


Mortka pomyślał, że wszystkie mieszkania w blokach w całej Polsce wyglądają tak samo: staro, ciasno i pachnie w nich gotowanym rosołem. To nie było wyjątkiem. Ledwo się zmieścił w przedpokoju pomiędzy szafą, rowerami i stosem ubrań.

Do środka wpuściła go mniej więcej czterdziestoletnia kobieta o brązowych włosach: przetłuszczonych, zaczesanych gładko do tyłu i związanych w luźny koński ogon. Miała na sobie spodnie dresowe i czarną koszulkę, którą zakrywał poplamiony fartuch kuchenny. Zamiast powiedzieć „dzień dobry” lub coś podobnego, długo przyglądała się Mortce, milcząc ponuro.

– Nie znam pana – stwierdziła wreszcie. – Na pewno jest pan policjantem?

– Nazywam się komisarz Jakub Mortka. Jestem z warszawskiego Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej.

– Ale tutaj jest nie Warszawa, tylko Krotowice – zauważyła przytomnie kobieta.

– Zgadza się – odpowiedział Mortka i zaczął recytować wyuczoną na takie okazje formułkę: – Biorę udział w policyjnym programie „Most”. Polega on na tym, że policjanci odbywają staże u kolegów z innych miast. Program służy wymianie doświadczeń, poznaniu problemów kryminalnych innych jednostek, zdobyciu wiedzy i nawiązaniu kontaktów, które mogą się przydać w przyszłości. Równocześnie normalnie pracujemy. To oznacza, że mam takie same uprawnienia i obowiązki jak koledzy z krotowickiego komisariatu.

Kobieta rozważyła to, co właśnie usłyszała, a potem kiwnęła aprobująco głową. Gestem kazała policjantowi iść za sobą.

Mortka przecisnął się między rowerami, jednym dla chłopca, jednym dla dziewczynki oraz jednym dla dorosłego, i stanął obok drzwi prowadzących do dużego pokoju. Ujrzał w nim mężczyznę ze sporą nadwagą siedzącego na kanapie w samym podkoszulku i bokserkach. W jednej ręce trzymał puszkę z piwem, a w drugiej pilota od telewizora. Bezmyślnie skakał po kanałach. Nagle przerwał i obrócił się w stronę policjanta.

– Sama wróci – stwierdził tubalnym głosem. – Stara niepotrzebnie robi aferę.

– Oby – powiedział komisarz i poszedł do kuchni. Kobieta czekała na niego, stojąc przy na wpół otwartym oknie z zapalonym papierosem w dłoni. Na kuchence gazowej rzeczywiście gotował się, cicho bulgocząc, rosół.

– Mogę usiąść? – zapytał Mortka i wskazał na sfatygowane krzesło obok niewielkiego stołu.

– Proszę, jak pan musi.

Policjant zajął miejsce, wyciągnął długopis i notatnik. Położył je obok poplamionego zeszytu, spomiędzy którego kartek wystawały białe strzępy paragonów.

– Pani Joanna Gawryś? – zapytał.

– Przecież pan wie.

– To formalności.

– Tak. Nazywam się Joanna Gawryś.

– Zgłosiła pani zaginięcie córki?

– Marta wyszła wczoraj z domu przed południem i nie wróciła na noc.

– Dlaczego dopiero teraz zgłosiła pani zaginięcie?

Kobieta zaciągnęła się papierosem i wydmuchała dym za okno.

– Myślałam, że śpi u jakiejś koleżanki – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Czasami tak robi. Bywa też, że ktoś nocuje u nas. Zwykle informujemy się o takiej sytuacji, wie pan, między matkami, ale niekiedy człowiek jest tak zmęczony, że zapomni. Zdarzało się już tak, więc się nawet bardzo nie denerwowałam. Ale nie wróciła dzisiaj rano do domu. Obdzwoniłam matki jej przyjaciółek. U żadnej się nie zatrzymała.

– Może kogoś pani pominęła?

– Telefonowałam do każdej.

– Może to jakaś nowa koleżanka?

– Znam jej przyjaciółki. Każdą jedną – prychnęła Joanna Gawryś. Z papierosem w dłoni podeszła do kuchenki, żeby zamieszać zupę. – To nie Warszawa, panie policjancie, tutaj się wszyscy znają.

Mortka kiwnął głową.

– Czy córka mówiła, gdzie idzie, wychodząc z domu?

– Byłam wczoraj w pracy. Na porannej zmianie na stacji benzynowej. Wyszła przed moim powrotem do domu.

– A mąż?

– Stary! – wrzasnęła w stronę dużego pokoju. – Marta mówiła ci, gdzie wychodzi?!

– Nie! – odkrzyknął mężczyzna. – Ile razy mam to powtarzać?!

– A brat? – zapytał komisarz.

– Skąd pan wie, że ma brata?

– Rower chłopięcy w przedpokoju.

– Ach tak… – W jej oczach ujrzał coś na kształt uznania. – Janek! Janek!

Nikt nie odpowiedział. Odłożyła papierosa do trzymanej za oknem na parapecie popielniczki, przeprosiła na moment i wściekłym krokiem wymaszerowała z kuchni.

– Janek! Ile razy mam ci mówić, że jak cię wołam, to masz przychodzić?! Za uszy cię teraz zaciągnę! – krzyczała.

Mortka usłyszał jeszcze, jak trzaska drzwiami od pokoju dziecięcego, a w chwilę potem Joanna Gawryś wróciła do kuchni. Wbrew swoim obietnicom z pustymi rękami.

– Nie ma go w domu – powiedziała od razu.

Policjant zmarszczył brwi.

– A gdzie jest?

– Nie wiem. Duży jest. Nie mówi mi, gdzie chodzi.

Joanna Gawryś wsadziła sobie do ust odłożonego do popielniczki papierosa, ale się nie zaciągała. Przez chwilę wydawało się, że papieros pali się sam.

– Ile ma lat?

– Janek?

– Tak.

– Trzynaście.

– Wrócił do domu na noc?

Kobieta aż sapnęła oburzona.

– Oczywiście, że wrócił! Za kogo mnie pan uważa, że niby nawet nie wiem, czy moje dzieci wracają na noc do łóżek?!

– Nie o to mi chodziło.

– To o co?

Mortka postanowił szybko zmienić temat, zanim wda się w beznadziejną kłótnię, z której nic nie będzie wynikało.

– Jakie są stosunki Janka z Martą? – Po twarzy kobiety przemknął grymas oburzenia, kiedy usłyszała słowo „stosunki”, więc policjant szybko sprecyzował, co ma na myśli. – Lubią się? Bawią się razem?

– Ona by chciała, on nie. To chłopiec, starszy. Ma swoje pomysły. Czasami ją bije, ale lekko. Jak to rodzeństwo. Poza tym ona nie pozostaje mu dłużna. Sam pan wie, jak to jest, nie?

– Tak, wiem.

– No właśnie.

Kobieta skończyła palić i zgasiła niedopałek za oknem. Mortka przypatrywał jej się przez chwilę, rozważając to, co właśnie zobaczył i usłyszał. Joanna Gawryś na pewno nie była dobrą matką, ale nie należała też do tych złych. Mieściła się idealnie w kategorii bylejakości. Marta mogła przenocować u jednej z koleżanek, może u kogoś z rodziny, mogła też wpaść na jakiś szalony pomysł, który może przyjść do głowy tylko jedenastoletniemu dziecku, i wrócić do domu w ciągu godziny lub dwóch, a cała sprawa zakończy się na solidnym laniu. Bo też – Mortka w to nie wątpił – rodzina Gawrysiów prawny zakaz stosowania kar cielesnych wobec dzieci miała w głębokim poważaniu. Chociaż zapewne nie przekroczyli nigdy tej cienkiej granicy, która oddziela karanie od katowania. Zarazem jednak Joanna Gawryś, w przeciwieństwie do męża, rzeczywiście przejmowała się zniknięciem córki. Poza tym przeczucie, a raczej chęć zwalczenia krotowickiej nudy, podpowiadało komisarzowi, żeby potraktować tę sprawę poważnie.

Sprawdził na czystej kartce w notatniku, czy długopis nie jest wypisany, a potem wyciągnął z kieszeni kurtki drugi, zapasowy, tak żeby mieć go w razie czego pod ręką. Uśmiechnął się przyjaźnie do kobiety.

– Będzie pani taka uprzejma i odpowie mi jeszcze na kilka pytań.


Kiedy wyszedł z bloku, komisarz Bogusław Lupa już na niego czekał, oparty o karoserię swojej terenowej toyoty RAV4. Mortce rzuciła się najpierw w oczy jedna z jego słynnych już kraciastych koszul, spod której wystawał biały podkoszulek. Lupa miał na sobie również jasnobrązową skórzaną kurtkę, dżinsowe spodnie i czarne buty à la kowbojki. Brakowało mu tylko kowbojskiego kapelusza i wykałaczki w ustach, a można by go wziąć za zaginionego w Karkonoszach amerykańskiego ranczera.

Lupa zamachał do Mortki, który zaskoczony obecnością kolegi przystanął na moment.

– Dowiedziałem się o zgłoszeniu zaginięcia jedenastolatki. Podobno ty się zająłeś tą sprawą. – Lupa przeszedł od razu do rzeczy.

– Tak.

Mortka podszedł do komisarza. Przywitali się uściskiem dłoni.

– Poważna rzecz? – zapytał Lupa.

– Być może.

Lupa cmoknął cicho.

– Co to za dziewczynka?

– Marta Gawryś. Znasz tę rodzinę?

Krotowicki policjant pokręcił dłonią w lewo i w prawo.

– O tyle o ile. Tutaj wszyscy wszystkich znają. Mniej lub bardziej. Ci Gawrysiowie nie wyróżniają się niczym szczególnie. Mieliśmy chyba dwa czy trzy zgłoszenia w sprawie przemocy domowej, ale jak przyjeżdżał na miejsce patrol, to i on, i ona, i dzieciaki robili buzię w ciup. Nawet się nie do końca orientuję, kto kogo miałby tam bić. On ma co prawda masę, ale ona charakterek.

– Zauważyłem.

– Kiedy zaginęła dziewczynka?

– Wczoraj rano wyszła z domu. Nie wróciła na noc.

– Jakieś ślady, pomysły?

– Na razie nie.

– Aha.

Mortka przyjrzał się koledze, który nerwowo bawił się kluczykami samochodowymi. Nigdy nie widział go tak przejętego i zmartwionego. Komisarz Bogusław Lupa był jedynym policjantem w miejscowej komendzie, którego Mortka autentycznie szanował i z którego zdaniem się liczył. Wcześniej Lupa pracował we wrocławskim oddziale Centralnego Biura Śledczego, gdzie zajmował się zwalczaniem przestępczości zorganizowanej. Przez pewien czas działał jako agent pod przykryciem, wnikając w struktury grup przestępczych i doprowadzając do paru bardzo spektakularnych w swoim czasie zatrzymań. Po kilku latach takiej służby Lupa zdał odznakę CBŚ i poprosił o spokojniejszy przydział. I tak wylądował w Krotowicach, z czego wydawał się zadowolony.

– Co się dzieje, Boguś? – zapytał Mortka.

Lupa drgnął. Potem wskazał kciukiem na samochód.

– Wskakuj. Wytłumaczę ci wszystko po drodze.

Nie czekając na odpowiedź, Lupa zajął miejsce kierowcy. Mortka obszedł auto i wsiadł po drugiej stronie. Ruszyli, zanim zdążył zapiąć pasy.

– To o co chodzi? – ponowił pytanie Mortka.

Lupa westchnął ciężko.

– Jeśli Marta naprawdę zaginęła, to by była druga dziewczynka w tym wieku, która zniknęła w okolicy w ciągu ostatnich trzech miesięcy.

Mortka zmarszczył brwi.

– Czytałem wasze akta – powiedział. – Nie było w nich zgłoszenia o zaginięciu dziecka.

– Bo go nie ma. Nigdy nie złożono formalnego zawiadomienia.

– Nie rozumiem.

– Proste. Dziecko zniknęło, ale rodzice uważają, że nie ma sprawy.

– Co to za rodzice?

– Cygańscy – odpowiedział Lupa.

Mortka zapadł się głębiej w fotelu. W Krotowicach mieszkało około dwustu, trzystu Romów. W miasteczku, które liczy około dziesięciu tysięcy mieszkańców, to nie jest dużo, ale Romowie sprawiali wrażenie, że jest ich trzy razy więcej. Niemal wszyscy zajmowali budynki komunalne przy ulicy, którą miejscowi ochrzcili mianem Harlemu.

Mortka zorientował się już na początku swojego pobytu, że Krotowice mają z tym problem. Kiedy pojawiła się plotka, że do miasta miałoby się sprowadzić jeszcze kilkanaście romskich rodzin, o mało nie doszło do zamieszek. Przygotowywano demonstrację przed ratuszem, do radnych wysłano anonimowe groźby, których autora nie udało się ustalić.

Mieszkańcy zazdrościli Romom programów pomocowych i socjalnych, a przy tym twierdzili, że Romowie, po pierwsze, nie pracują, po drugie, nie chcą pracować, a po trzecie, są głośni, śmiecą, nie pilnują swoich psów i dzieci oraz bywają niebezpieczni, szczególnie wtedy, kiedy są pijani. Zarazem Romowie wcale nie spieszyli się do integracji z miejscową społecznością i czasami trudno było nie odnieść wrażenia, że większość z nich całe dnie spędza na leniwym włóczeniu się po okolicy lub na niekończących się rozmowach o wszystkim i niczym. Miejsce takich dyskusji można było potem rozpoznać po porzuconych na chodnikach stosach łupin po pestkach słonecznika i dziesiątkach niedopałków. Rezultat tego był taki, że obie społeczności nie przepadały za sobą.

– Opowiedz mi o tej cygańskiej dziewczynce – poprosił Mortka.

– Adela Siwak, lat jedenaście. Zaginęła mniej więcej dwa tygodnie przed twoim przyjazdem. Rodzice odmówili złożenia zawiadomienia.

– Jak to uzasadnili?

– Nijak. Nie gadali z nami.

– Tak po prostu?

– Tak po prostu.

Mortka zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć odpowiednie przepisy z Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego.

– A prokurator? Kurator? Opieka społeczna? Ktokolwiek? Nie mogliście ich przycisnąć?

– Pewnie mogliśmy – odpowiedział ponuro Lupa. – Ale sam wiesz, jak jest.

– Jak jest?

– To pieprzeni Cyganie, Kuba. Nikt ci tego głośno nie powie, ale nastawienie jest takie, że jednego Cygana mniej, to jeden problem mniej. Zaginęła jedenastoletnia dziewczynka, a wszyscy, wszyscy mają to, kurwa, w dupie. – Policjant uderzył pięścią w kierownicę. – Chociaż oczywiście w papierach wszystko się zgadza. Dokumenty krążyły elegancko od jednego biurka do drugiego, aż wreszcie wylądowały w szufladzie. I tyle. Ale jak teraz zniknęła jedna z naszych, to pewnie wkrótce sprowadzą tu pieprzony helikopter. Chuj wie, na co, jak tu wszędzie lasy.

Lupa niemal trząsł się ze złości. Ta sprawa go wyraźnie poruszyła, a Mortka dziwił się, że nigdy wcześniej o niej nie rozmawiali. Ostatnio spędzali razem sporo czasu. Dwaj policjanci i Tomasz Nowak, lekarz z miejscowego szpitala, spotykali się wieczorami w barze o wdzięcznej nazwie USA, gdzie marnowali czas, pijąc piwo oraz oglądając mecze piłki nożnej i siatkówki. Mortki wydarzenia sportowe za bardzo nie obchodziły. Nie potrafił wskrzesić w sobie kibicowskiego ducha, którego wybiły mu na początku służby wizyty na stadionie przy Łazienkowskiej, dokąd wysyłano go razem z resztą oddziału prewencji i gdzie na ich głowy leciały w najlepszym razie petardy i zwoje papieru toaletowego. Niemniej cieszył się towarzystwem Nowaka i Lupy. Pomagało mu lepiej znieść to karkonoskie zesłanie. Podczas długich godzin, kiedy siedzieli wpatrzeni w telewizor nad regularnie napełnianymi kuflami, rozmawiali o pracy, rodzinie, dzieciach i tysiącach innych spraw, które akurat wpadały im do głowy. Nigdy jednak nie padło nazwisko romskiej dziewczynki.

– Nie rozumiem, dlaczego rodzice…

– Jesteśmy dla nich nieczyści – przerwał mu w pół słowa Lupa. – Mają coś takiego, co nazywają romanipen. To rodzaj kodeksu honorowego. Według niego każdy, kto współpracuje z policją, podpada pod wielkie skalanie. Nie wiem, jak oni to nazywają po swojemu. Po prostu taki Cygan sam staje się nieczysty. Hańba spada na niego i na jego rodzinę, a on sam przestaje być Cyganem.

– Co takiego?

– Kuba, sam tego dobrze nie rozumiem, ale tak właśnie jest. Jeśli jakiś Cygan współpracuje z policją, przestaje być Cyganem. Nie można z nim jeść, mieszkać, rozmawiać. Wyrzuca się go poza nawias społeczności. Dożywotnio. To najcięższa kara.

Wyjechali poza miasto i skierowali się obwodnicą Krotowic w stronę szpitala miejskiego. Urządzono go w ogromnym poniemieckim gmachu, umiejscowionym na zboczu pobliskiej góry. Z tarasu na pierwszym piętrze rozciągał się piękny widok na Śnieżkę, a sam szpital z daleka przypominał luksusowy hotel. Dopiero kiedy podjechało się bliżej, czar pryskał – sanatorium rodem z Czarodziejskiej góry zmieniało się w kolejny niedoinwestowany zakład opieki medycznej.

– Nie współpracują z policją – powiedział Lupa ni to do Mortki, ni to do siebie – mają własny język, inny kolor skóry. Kurwa, gdyby byli choć trochę sprytniejsi, to mielibyśmy z nimi duży problem.

– Wiem, o czym mówisz. Na Mazowszu zastanawiamy się, co zrobić z Wietnamczykami.

– Też nie chcą sypać?

– Czasami my albo chłopaki z CBŚ dorwiemy się do jakiegoś „banana”, ale „banany” raczej wypadły z obiegu i wiedzą tyle co nic. A „pikachu” w większości nawet nie znają polskiego.

Lupa roześmiał się.

– O czym ty, kurwa, mówisz, Kuba? Jakie „banany”, jakie „pikachu”?

– „Pikachu”. Tak jak z tej kreskówki Pokemony. Znasz?

– Tak. Znam. Moje córki to kiedyś oglądały. Zbierz je wszystkie, co?

– Właśnie. Pikachu to ten mały żółty stworek. Tak właśnie nazywamy Wietnamczyków.

– A „banany”?

– Spolonizowani Wietnamczycy. Żółci na zewnątrz, biali w środku. Jak banany. W większości drobni przedsiębiorcy, właściciele restauracji, robią co najwyżej małe przekręty na rachunkach. Robota bardziej dla skarbówki niż dla policji.

Lupa, wciąż rozbawiony, skręcił z obwodnicy w wąską lipową aleję prowadzącą bezpośrednio do szpitala.

– Po co tam jedziemy? – zapytał Mortka.

– Czas na mały wykład – rozpoczął Lupa. – Cygańska dziewczynka, która zaginęła jakiś czas temu, to Adela Siwak. Jej matka to Esmeralda Siwak. Pieprzona wariatka. Podobno kiedy była młoda, miała dwanaście, trzynaście lat, zalecał się do niej biały chłopak. To były takie końskie zaloty, jak to u dzieciaków w tym wieku. Esmeralda pobiła go, złamała mu nos i o mało nie zatłukła go cegłówką, a potem poradziła, żeby się odpieprzył.

– Ładnie.

– Ojciec Adeli to Lucas Siwak. Jeśli Esmeralda to wariatka, to powiem tak: dobrze się dobrała z mężem. Facet ma na swoim koncie bójki i pobicia. Podejrzewamy go o przemyt wódki i papierosów do Niemiec. Nic grubego, tyle, ile się zmieści do bagażnika.

– Import, eksport, drobne kradzieże?

– Właśnie. To bardzo brutalny i czuły na punkcie swojego honoru typ. Do tego stopnia, że ludzie, również biali, boją się przeciwko niemu zeznawać. Pobici przez niego, nawet miejscowi chojracy, najpierw składają zawiadomienie, a potem kręcą, że nie pamiętają, że nie wiedzą, nie widzieli dobrze, a może to był jakiś inny Cygan, a tak właściwie to oni nie odróżniają jednego od drugiego.

– Chyba przewinęło mi się to nazwisko w waszych aktach.

– Dobra. Esmeralda ma siostrę. Lucillę Kowal. A raczej Katarzynę Kowal, bo zmieniła sobie imię w urzędzie. Niezwykła babka. Chcieli ją wydać za mąż w wieku trzynastu lat. Wiesz, to jeden z ich durnych zwyczajów. Jak rodzina nie chce chłopakowi oddać dziewczyny, to chłopak ją porywa na noc. Następnego dnia z nią wraca. Ale ponieważ jest domniemanie, że córeczka straciła dziewictwo, rodzice nie mają innego wyjścia, jak oddać ją za żonę porywaczowi. U Cyganów to normalne, ale Kaśka uciekła z domu.

– Tak, tak, słyszałem o tych zwyczajach… I co było dalej z tą Kaśką?

– Przygarnęła ją biała rodzina, która zgodziła się ją ukrywać, ale za to traktowała jak darmową służbę. I przez pięć lat Kaśka im sprzątała, gotowała, prasowała, myła okna. Słowem, zapieprzała jak mały cygański samochodzik. A kiedy skończyła osiemnaście lat, pokazała im środkowy palec, wyrobiła sobie dowód i wyjechała do Krakowa. Tam pracowała jako kelnerka, skończyła szkoły dla dorosłych, potem studia i jako pani polonistka i pedagog wróciła do Krotowic. Pracuje teraz jako nauczycielka w naszej podstawówce. To ona nauczyła mnie wszystkiego o Cyganach.

– Nie bała się z tobą rozmawiać? – zdziwił się Mortka. – Ten ich cały kodeks.

– Kaśka twierdzi, że nie do końca jest już traktowana jako Cyganka. Pomaga miejscowej społeczności załatwiać sprawy w urzędzie, namawia rodziców, żeby posyłali dzieci do szkół. Trochę ją akceptują, ale jest już raczej manusipen niż Roma.

– Manusipen?

– To gorzej niż Cygan, ale lepiej niż gadzio. Tak nazywają białych. Chociaż Kaśka zastanawia się, czy przypadkiem nie jest już gadziem. To dość skomplikowana i płynna kwestia.

Mortka zaczynał żałować, że nie wyciągnął notatnika, aby to wszystko zapisać.

– Skąd w ogóle wiesz o tym zaginięciu?

– Szkoła zareagowała, kiedy Adela przestała się pojawiać na lekcjach. Początkowo uważali, że to… czekaj, jak to było… zaprzestanie realizacji obowiązku szkolnego. Ale kiedy nawet Kaśka nie potrafiła się dowiedzieć, co się stało z dziewczynką, zaniepokoili się. Powiadomili nas. Jedynie oni pokazali, że przynajmniej trochę im zależy.

– Rozumiem.

– Lucas ma siostrę – kontynuował Lupa. – Zresztą niejedną, bo oni się mnożą jak króliki. Ale teraz chodzi o Sarę. Mąż Sary siedzi w więzieniu za kradzież samochodów. Ona opiekuje się trójką dzieci. Tylko że teraz leży w szpitalu, bo ktoś ją pobił. Bardzo. Ma złamane dwa żebra.

– Ktoś?

– Stawiam na Lucasa.

– Za co?

– Może przyglądała się odrobinę za długo jakiemuś innemu mężczyźnie? Honor rodziny jest najważniejszy, więc pewnie Lucas pomyślał sobie, że naprostuje siostrzyczkę pięściami, zanim wpadnie jej do głowy głupi pomysł. Albo coś takiego. Temu gnojkowi naprawdę wiele nie potrzeba.

– A może to zrobił jakiś inny Cygan?

– Jeśli ktoś inny podniósłby rękę na siostrę Lucasa, to już znaleźlibyśmy jego ciało w rzece. Serio, Kuba, ten gość jest wariatem. Kilka lat temu niemal zatłukł na śmierć faceta, który powiedział, że chętnie przeleciałby jego żonę. Rozumiesz? Nie, że przeleciał, ale że przeleciałby. Ktoś inny to może by nawet wziął to za komplement. Koleś miał pecha, że Lucas właśnie odlewał się w krzakach i to usłyszał. To był zresztą jedyny raz, kiedy udało nam się tego czarnucha wsadzić za kratki.

Zaparkowali na parkingu przed szpitalem.

– Chcesz iść do Sary? – domyślił się Mortka.

– Tak.

– Po co, skoro nie rozmawiają z policjantami?

– Jest w szpitalu. Sama. Nikt na nią nie doniesie. Poza tym, jeśli się nie mylę, ma żal do Lucasa. Może zdradzi nam coś na temat zniknięcia Adeli.

Mortka rzucił okiem na zegarek.

– Nie wiem, czy powinniśmy… Trzeba by zarządzić poszukiwania, przygotować akcję, wezwać posiłki z Jeleniej czy Kamiennej Góry.

– Nawet nie wiesz, gdzie masz szukać – przerwał mu Lupa. – Poza tym chłopaki na komisariacie już się tym zajmują. Kazałem im.

Mortka spojrzał na budynek i poczuł, że kurczy mu się żołądek. Nienawidził szpitali, bał się ich i, inaczej niż w prosektoriach, czuł się w nich niekomfortowo. Najchętniej zostałby w samochodzie. Ale Lupa już wchodził do środka, więc, chcąc czy nie, ruszył za nim.

– Czołem, Boguś, czołem, Kuba. – Doktor Nowak przywitał ich przy wejściu. Był niewysokim mężczyzną o bladej cerze i włosach obciętych tak krótko, jakby właśnie wyszedł z wojska. Spokojny i wycofany, wyglądał trochę tak, jakby zawsze czuł się nie na miejscu.

– Cześć, Tomek. Dzięki, że po nas wyszedłeś.

– Żaden problem. Jaką macie sprawę?

– Chcę porozmawiać z Sarą.

Nowak najwyraźniej był przyzwyczajony do takich odwiedzin, bo nie zadawał więcej pytań. Od razu poprowadził ich szpitalnymi korytarzami do właściwej sali.

Gmach wybudowano w stylu neogotyckim, przez co wewnątrz budynek wyglądał jak nawiedzony zamek z powieści grozy. Ostra woń detergentów wżerała się Mortce w nos.

– Uprzedzić ją o waszej wizycie? – spytał Nowak.

– Gdybyś mógł, to lepiej nie – powiedział Lupa.

– Jak chcesz.

Wkrótce stanęli przy drzwiach od sali. W środku znajdowały się cztery łóżka, ale zajęte były tylko dwa. Mortka zorientował się od razu, do kogo przyszli – do kobiety z podbitymi oczami, siniakami na rękach, opatrunkami i zaciętą miną, która miała odstraszyć postronnych. Wściekłe, pełne gniewu spojrzenie kobiety mówiło, że jest gotowa zrobić wszystko, byle tylko obronić dobre imię swojej rodziny. Romni dojrzała policjantów, rozpoznała Lupę i demonstracyjnie obróciła się twarzą do ściany. Druga pacjentka w pokoju, starsza kobieta z opatrunkiem na brzuchu, tylko podniosła wzrok znad krzyżówki.

Sara nie odpowiedziała na żadne z pytań, które jej zadali. Próbowali przez blisko piętnaście minut. Przez ten czas kobieta na łóżku obok coraz głośniejszymi chrząknięciami dawała im do zrozumienia, jak bardzo jej przeszkadzają. Wreszcie zrezygnowali. Pożegnali się z lekarzem i wrócili do miasta. Nie zamienili po drodze ani słowa. Mortka próbował ułożyć sobie w głowie wszystko, co usłyszał od Lupy, a Lupa z marsową miną skupiał się na prowadzeniu.

Zatrzymali się na tym samym osiedlu, na którym mieszkali Gawrysiowie, ale przy innym bloku.

– Gdzie tym razem?

– Pogadać z Kaśką Kowal – wyjaśnił niechętnie Lupa. – Chcę, żebyś też usłyszał, co ma do powiedzenia na temat siostrzenicy.

– A jeśli się mylisz? Jeśli te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego? Przecież Cyganie wydają za mąż już trzynastolatki. Może Adelę też wydali.

– Trzynastolatki, Kuba. Nie jedenastolatki. Nawet oni nie są tacy popierdoleni.

Lupa bez słowa wyszedł z samochodu i ruszył przed siebie. Mortka po chwili wahania poszedł za nim.

Przy drzwiach od klatki minęli staruszka, który właśnie wynosił z piwnicy zapakowanego w worek na śmieci martwego kota. Spod błękitnej, pomarszczonej folii wystawały szpiczaste uszy, a z drugiej strony zwisał rudy ogon, który teraz przypominał grubego, włochatego robaka. Staruszek stanął przed Lupą na baczność i skinął głową po żołniersku.

– Dzień dobry panu komisarzowi – powiedział suchym głosem.

– Dzień dobry.

– Kolejnego martwego kota wynoszę – wyjaśnił staruszek. Miał na nosie okulary w grubej kościanej oprawie i z porysowanymi, chociaż czystymi szkłami. – Z naszej piwnicy sobie, kurwa, umieralnię zrobiły. Jak to… cmentarzysko słoni. Coraz jakiegoś martwego znajduję. Niektórych szkoda, bo nawet całkiem młode były.

– Może to trutka na szczury? – zasugerował Mortka.

– Może – powiedział staruszek, który chyba lubił zgadzać się z innymi, bo na jego twarzy pojawił się miękki uśmiech. – Ale wie pan, my okna zamykamy, wszystkie dziury zatkane, a te cholery i tak włażą do środka i zdychają. W naszej piwnicy śmierdzi już jak nieszczęście od tego kociego ścierwa.

Pożegnali się ze staruszkiem i weszli na drugie piętro. Lupa zadzwonił do drzwi po lewej stronie. Otworzyła im trzydziestoletnia kobieta o orientalnej urodzie. Umalowana, w obcisłym swetrze i dżinsach, z kruczoczarnymi włosami wyglądała jak hinduska gwiazda filmowa. Dopiero przy kolejnym spojrzeniu można było dostrzec mankamenty jej urody: widoczny już drugi podbródek, lekko obwisłe policzki, a nad lewą brwią znamię, z którego wyrastały trzy długie ciemne włoski.

– Boguś! – krzyknęła na widok Lupy i rzuciła się na niego z rozpostartymi szeroko ramionami. Uścisnęli się serdecznie jak para dobrych przyjaciół. – Wejdźcie do środka!

Kobieta wzmocniła zaproszenie ekspresyjnym machnięciem ręką.

– To mój kolega, Kuba Mortka, policjant z Warszawy – przedstawił komisarza Lupa, wchodząc do niewielkiego przedpokoju.

Kobieta mieszkała w kawalerce podobnej do tej, którą przydzielono Mortce. Chociaż oczywiście ta należąca do Romni była bardziej zadbana oraz lepiej wyposażona.

– Słyszałam o panu.

– Skąd? – zaciekawił się Mortka.

Romni uśmiechnęła się, ukazując rząd lekko żółtawych zębów.

– To małe miasteczko, niewiele się tutaj dzieje. Po pana przyjeździe w pokoju nauczycielskim przez prawie tydzień o panu plotkowano. Podobno zesłano pana do nas za karę, bo zabił pan człowieka. To prawda?

Komisarz skrzywił się.

– Nie do końca – mruknął.

– A jak było?

– Kaśka! Przestań! – Lupa przerwał kobiecie.

– Sorry, Boguś, ale wiesz, jaka jestem. Walę prosto z mostu, bez jakichś tam podchodów. To jak było naprawdę?

Mortka westchnął i spojrzał z pretensją na kolegę. Lupa tylko wzruszył ramionami w przepraszającym geście.

– Zabiłem człowieka – przyznał Mortka. – W samoobronie. To był podpalacz i zabójca czterech osób, w tym dwójki dzieci oraz swojej matki. Ale nie dlatego tutaj przyjechałem.

– To dlaczego?

Mortka nie miał zamiaru zdradzać tajemnic ostatniej rozmowy ze swoim szefem obcej kobiecie.

– Zaproponowano mi ten wyjazd dla podreperowania nerwów i odpoczynku. Skorzystałem z oferty, bo podobnie jak Boguś potrzebowałem trochę spokoju. To nie była kara – skłamał gładko.

Przeszli do pokoju. Policjanci usiedli na czerwonej kanapie ustawionej naprzeciwko niewielkiego telewizora i biurka, na którym stał komputer z włączonym pasjansem. Nad monitorem wisiała drewniana półka, na której ułożono starannie różnokolorowe malutkie dzbanki. Niektóre ze szkła, inne z wypalanej gliny lub porcelany.

– Kolekcjonuję je. Takie hobby. Jak gdzieś jestem, to muszę kupić taki dzbanuszek, niezależnie od tego, czy to dzieło sztuki, czy zwykła tandeta – wyjaśniła kobieta. – Pan coś kolekcjonuje, panie komisarzu?

– Mów mu Kuba – wtrącił się Lupa.

– A więc, Kuba, kolekcjonujesz coś?

Mortka miał wrażenie, że ta dwójka zmówiła się wcześniej i teraz go wspólnie przesłuchują. Jeszcze tylko nie wiedział, które z nich jest dobrym, a które złym gliną.

– Nie. Nie kolekcjonuję – odpowiedział.

– Kaśka – Lupa wtrącił się po raz kolejny – tak naprawdę przyszliśmy tu niestety służbowo. Chcieliśmy porozmawiać o Adeli.

Twarz Romni najpierw zastygła, a zaraz potem odmalowały się na niej ból i złość. Kobieta zacisnęła pięści i podeszła do półki z dzbanuszkami. Wzięła jeden, małe porcelanowe cacuszko o pozłacanych brzegach, i gładziła go opuszką palca. Mortka pomyślał, że ten drobiazg podobałby się Oli. Zawsze miała słabość do takich bibelotów. Kiedy odwiedzali jego rodziców, potrafiła godzinami oglądać serwisy i kryształy, które ojciec Mortki, ordynator z miejscowego szpitala, dostawał od pacjentów jako dowody wdzięczności lub zwykłe łapówki.

– Dlaczego? – zapytała.

– Mamy swoje powody.

Kiwnęła głową.

– Co chcecie wiedzieć?

– Wszystko.

Odłożyła dzbanek na półkę.

– Adela była, chyba mogę już tak o niej mówić, bardzo zdolną dziewczynką. Bardzo mądrą, inteligentną. Tego nie było widać po ocenach, bo oczywiście uczyła się gorzej niż białe koleżanki. Tylko że Polki zaczynają ze znacznie wyższego poziomu niż my. Szczególnie tu, w Krotowicach.

– Dlaczego szczególnie tu? – zainteresował się Mortka.

– Naprawdę mam panu opowiadać o historii cygańskiej społeczności w Krotowicach? O tym, że komuniści najpierw zabrali nam nasze tabory, potem niemal siłą zaciągnęli do pracy w fabrykach, a po 1989 roku, kiedy te fabryki padały, to Cyganie byli pierwsi do zwolnienia? Tutaj są rodziny, w których mężczyźni od ponad dwudziestu lat nie potrafią znaleźć stałej pracy. Ci bardziej obrotni już dawno wyjechali. Niech pan sam sobie dośpiewa, kto został.

– Wróćmy do Adeli – poprosił Lupa.

Kiwnęła głową.

– Była inteligentna, zdolna i chciała się uczyć. Jestem pewna, że gdyby jej tylko pozwolić i trochę pomóc, poszłaby przynajmniej do gimnazjum i liceum. A potem, kto wie, może nawet na studia. Miała dryg. Ale jej tatusiowi się to nie podobało. Matce zresztą też. Boguś, opowiadałeś Kubie o Lucasie i Esmeraldzie?

– Tak.

– To wiesz już, Kuba, czego się po nich spodziewać. Cyganie nie cenią wykształcenia, szczególnie u dziewczynek. Dla Lucasa najlepiej by było, żeby Adela wyszła za mąż, kiedy skończy trzynaście lat, a potem rodziła dzieci rok po roku jak jakaś suka rozpłodowa. Bo to jest według niego romanipen. – Kiedy mówiła, w jej oczach pojawiła się złość. – Lucas chciał, żeby Adela przestała się uczyć. Planował zabronić jej chodzić do szkoły. Umiała czytać, umiała liczyć, czyli już wiedziała więcej, niż cygańska kobieta wiedzieć powinna. Przynajmniej według Lucasa. Doszło do tego, że wymykała się chyłkiem z domu, by pójść do szkoły. Dostawała potem lanie, i to potężne. Widziałam siniaki, inne nauczycielki również. Możesz pójść i spytać.

– Nie mogliście jakoś zareagować? Kogoś zawiadomić?

Zamiast mu odpowiedzieć, prychnęła znacząco. Mortka domyślił się, co to miało oznaczać. Nikogo nie obchodził los małej Romni. A nawet jeśli ktoś taki by się znalazł, nie miałby jak złamać zmowy milczenia, za którą jak za murem schroniła się romska społeczność.

– Pewnego dnia Adela po prostu nie przyszła do szkoły. I od tego czasu ani ja, ani nikt inny jej nie widzieliśmy – dokończyła Kaśka.

– Komisarz Lupa już mi wytłumaczył, dlaczego sprawą nie zajęła się policja. Nikt z Cyganów nie będzie rozmawiał z policjantami, a bez zawiadomienia lub, w najgorszym wypadku, odnalezienia ciała nie za bardzo mamy możliwość zrobić cokolwiek. – Mortka mówił powoli, ostrożnie dobierając słowa. – Chciałbym cię jednak zapytać, czy ty sama czegoś się nie dowiedziałaś? Jeśli dobrze zrozumiałem, tobie mogliby coś powiedzieć, bo też jesteś Cyganką.

– Tłumaczyłeś mu, że to trochę bardziej skomplikowane? – Kobieta zwróciła się do Lupy, który tylko kiwnął głową. – Jestem Cyganką, ale tylko dla was, dla białych. Dla nich nie. Bycie Cyganką to nie kwestia koloru skóry.

– Tak, wiem…

– Skoro wiesz, Kuba – przerwała mu – to powinieneś się też domyślić, że po pierwsze, nie mówią mi wszystkiego. A po drugie, Lucas ogłosił, że to nie moja sprawa. I tak zamknął dyskusję. – Nagle roześmiała się. – Zresztą, Kuba, spójrz na mnie! – Wskazała dłonią na swoje nogi. – Jestem w spodniach! U Polska Roma to by pewnie wystarczyło, żebym była skalana! A do tego rozmawiam z dwoma policjantami!

Mortka zmarszczył brwi i posłał pytające spojrzenie Lupie.

– Wiesz, że tutaj mieszkają nie Polscy Cyganie, tylko Bergitka, górscy? – zapytała.

Kiwnął głową, mając nadzieję, że Romni nie będzie drążyć tematu. Nie miał ochoty na kolejny wykład.

– Masz jakieś podejrzenia, co się mogło stać z Adelą?

– Obawiam się, że Lucas coś jej zrobił. Może nie specjalnie. Może przez przypadek. Uderzył o kilka razy za dużo, kiedy sprawiał jej lanie. Zawsze był porywczy. Nie potrafił się kontrolować. – Westchnęła kilka razy głęboko. – Dlaczego pytacie mnie o to wszystko?

Lupa wstał z kanapy i strzepnął z rękawa niewidzialny pyłek.

– Zawiadomiono nas o zaginięciu innej dziewczynki. W tym samym wieku. Marta Gawryś. Znasz ją?

– Tak, oczywiście. Czy te dwa zaginięcia…

Lupa przerwał jej, zanim zdążyła dokończyć pytanie.

– Nie wiem, Kaśka. Po prostu nie wiem.


– I co o tym myślisz? – zapytał Lupa, kiedy wchodzili do komisariatu.

Komisariat policji w Krotowicach mieścił się w przedwojennej jednopiętrowej willi letniskowej, która kiedyś należała do jakiegoś bogatego fabrykanta z okolic Berlina. W 1945 roku w nieudolny sposób przystosowano ją do nowych zadań. Było to rozwiązanie prowizoryczne, bo władze zapowiadały, że zostanie wybudowana odpowiednio wyposażona i zaprojektowana siedziba specjalnie dla ówczesnej milicji, ale jak zwykle prowizorka okazała się najtrwalsza i ciągnęła się już ponad sześćdziesiąt lat. Największy mankament stanowiło nawet nie to, że budynek był za mały albo zaniedbany, lecz to, że z powodu dziesiątek mniejszych lub większych remontów, których w żaden sposób nie dokumentowano, nie wiedziano, jak dokładnie biegną rury ani gdzie są położone kable elektryczne. Każda najdrobniejsza nawet awaria zmuszała więc krotowickich policjantów do archeologicznej pracy, podczas której starali się odkryć, co się zepsuło i gdzie się to ustrojstwo właściwie znajduje.

Lupa z Mortką przeszli do sekcji kryminalnej, która mieściła się na pierwszym piętrze budynku. Prowadziły na nie strome drewniane schody. Trzeszczały tak bardzo, że wydawało się, jakby zaraz miały runąć z łoskotem w dół, chociaż ich remont wykonano ledwo dwa lata wcześniej. Taki to był komisariat – mimo że z daleka wszystko zdawało się tu mocne i solidne, w rzeczywistości wyglądało tak, jakby się zaraz miało rozpaść na kawałki lub spaść przypadkowemu funkcjonariuszowi na głowę.

– I co o tym myślisz? – powtórzył swoje pytanie Lupa.

– A ty? – odpowiedział mu pytaniem Mortka, zajmując miejsce za przydzielonym mu tymczasowo biurkiem. Był to stary, maleńki mebel, który na okazję jego przyjazdu wyciągnięto z piwnicy i wstawiono w kącie pokoju.

– Kuba, ja jestem przestępczość zorganizowana. Zabójstwa i takie tam to twoja działka.

Mortka uśmiechnął się lekko i założył dłonie za głowę.

– Dwie dziewczynki w tym samym wieku, obie zaginęły w tajemniczych okolicznościach… Dużo podobieństw. Niebezpiecznie dużo. Ale wiesz, może się okazać, że matka zadzwoni do nas za godzinę i powie, że Marta właśnie wróciła do domu.

– Pewnie masz rację. Po prostu… Kurwa, nudzę się tutaj, rozumiesz? To jest taka dobra nuda, tęskniłem za tym, kiedy byłem w Biurze, ale trochę od tego mi odbija. Ta sprawa z Adelą… Wiesz, że niektórzy gliniarze mają obsesję w związku z nierozwiązanymi sprawami?

– Wiem – odpowiedział i pomyślał, że przez podobną obsesję znalazł się w Krotowicach.

– Ja mam trochę tak z tą cygańską dziewczynką. Po prostu chcę wiedzieć, co się z nią stało. Rozumiesz?

Nagle Lupa machnął ręką. Nie czekając na odpowiedź, poszedł przeglądać zalegające mu na biurku dokumenty. Mortka milczał, zaskoczony tym szczerym wyznaniem. Przypatrywał się koledze. Lupa wyglądał tak, jakby miał ochotę kogoś uderzyć.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Wejść! – krzyknął Lupa.

Drzwi otworzyły się i ujrzeli głowę młodego policjanta, a dopiero za nią pojawiła się reszta ciała. Mortka, który nawet nie próbował się nauczyć imion i nazwisk pracujących z nim kolegów, kojarzył go tylko z jednego wieczoru w knajpie, kiedy grali razem w rzutki. Mortka przegrał wtedy.

– Przepraszam, panie komisarzu, ja à propos tej dziewczynki, której mamy szukać.

– Co z nią? – zainteresował się Mortka.

– Tego… Znam ją, niedaleko mieszkamy, więc skojarzyłem nazwisko. I tego, mam taką koleżankę, wczoraj się z nią widziałem. Piwo piliśmy z jej chłopakiem, nie… Zadzwoniłem teraz do niej, żeby tak pogadać o tym, co robimy dzisiaj, i…

– Kurwa, Marcin, przejdziesz w końcu do rzeczy? – rzucił zirytowany Lupa.

– No, ta moja koleżanka to wczoraj tę Martę widziała. Była na porannym spacerze z psem i widziała, jak dziewczynka wsiadała do czarnego bmw, terenowego takiego.

– I co dalej?

– Nic. Odjechali. W stronę Strugi Zdrowia, wie pan – teraz młody policjant zwrócił się w stronę Mortki – tego spa, co je wybudowali kilka lat temu.

– To bmw… Jaki model?

– Panie komisarzu, ta moja koleżanka to dziewczyna jest. Dobrze, że chociaż wiedziała, że to bmw było – wyjaśnił, uśmiechając się pod nosem.

– A numery rejestracyjne?

– Nie przyjrzała się, pytałem.

– Nawet nie wie, czy były lokalne, czy skądinąd?

Młody pokręcił przecząco głową.

– Szkoda – mruknął Mortka.

– Mogę sprawdzić w Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców, ile mamy zarejestrowanych w okolicy czarnych terenowych bmw – zaproponował policjant.

Mortka spojrzał pytająco na Lupę, który z kolei odpowiedział mu tym samym. Komisarz zrozumiał, że to on, a nie miejscowy kolega ma prowadzić tę sprawę. Westchnął cicho pod nosem.

– Dobrze. Słuchaj, młody. – Zwrócił się do wciąż stojącego w drzwiach policjanta. – Przygotuj nam ten wyciąg z CEPiK, ale najpierw pojedź do tej swojej koleżanki albo wezwij ją tutaj, spisz zeznania. Postaraj się dowiedzieć jak najwięcej o tym samochodzie i o samym zdarzeniu: gdzie stała ta dziewczynka, skąd ją widziała… – Przerwał na chwilę. – Nie zapisujesz tego?

– Zapamiętam, panie komisarzu.

– Lepiej zapisz.

Policjant gestem pokazał mu, że nie ma długopisu. Mortka porwał jeden ze swojego biurka i rzucił go funkcjonariuszowi. Potem kazał mu wziąć czystą kartkę ze stosu papieru do drukarki.

– A więc tak… – Przerwał, żeby młody policjant miał czas rozpisać długopis, opierając kartkę o ścianę. – Jak najwięcej o samochodzie. Kolor, rejestracja, model, typ silnika. Wiem, mówiłeś, że to dziewczyna, ale masz ją o to pytać, może sobie coś przypomni. Potem kierowca. Czy go widziała, a jak tak, to jak wyglądał, jak się zachowywał, czy go zna. Gdzie pojechali. I tak mówiłeś, że pojechali do tego spa, ale masz ją pytać, jasne?

– Tak, panie komisarzu.

– To dobrze. Zorientuj się też, gdzie ona była, skąd wracała, dlaczego zwróciła uwagę na samochód. Poradzisz sobie?

– Jasne, że tak.

– To oddawaj długopis i spadaj.

Policjant niemal podbiegł do biurka Mortki, odłożył długopis i opuścił pokój.

– Dycha, że się zjebie – rzucił z uśmiechem Lupa.

Usłyszeli, jak chłopak zbiega po schodach, ale ponieważ nie doszły ich odgłosy upadku, założyli, że dotarł na dół bezpiecznie.

– A my co zrobimy? – zapytał Lupa.

– Pojedźmy do Strugi Zdrowia i rozejrzyjmy się za tym samochodem. Lepszego tropu nie mamy.


Krętą drogą, która z każdym kilometrem gubiła asfalt, a zyskiwała wyboje, wyjechali z miasteczka i zanurzyli się w posępny górski las. Mortka oparł głowę o szybę i spod wpół przymkniętych powiek patrzył na mijane stoki, drzewa celujące koronami w błękit nieba i głazy, które jakby tylko czekały na okazję, żeby się stoczyć lawiną, miażdżąc wszystko, co spotkają na drodze.

W końcu zza zakrętu wyłonił się ośrodek spa – stylizowany na górskie schronisko dwupiętrowy hotel z wielkim parkingiem i z umieszczoną na tarasie restauracją. Ozdabiały ją rozłożone parasole z nazwą jednego z popularnych browarów, a z rozpalonego grilla unosił się pionowo w górę siwy dym.

Lupa zatrzymał samochód i wysiedli. Natychmiast doszedł ich zapach pieczonych kiełbasek i karkówki. Mortka poczuł, że cieknie mu ślina, i uświadomił sobie, że od śniadania nic nie jadł. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że najwyższy czas coś przekąsić.

– Szukamy tego samochodu? – zapytał Lupa.

– Tak, tak – odpowiedział Mortka i zerknął tęsknie w stronę tarasu, gdzie brzuchaty facet w żółtej koszulce odbierał od kucharza dwa talerze pełne ociekającego sokami mięsa i grubych pajd chleba.

Zamiast jeść, przeszli wolnym krokiem wzdłuż parkingu, przypatrując się uważnie samochodom. Dominowały kilkuletnie volkswageny passaty i srebrne skody octavie. Terenowe, czarne bmw x5 znaleźli mniej więcej w połowie drogi. Mortka wyciągnął notatnik i spisał numery rejestracyjne. Litery na tablicy informowały, że auto zostało zarejestrowane we Wrocławiu.

– Sprawdzisz to? – poprosił Lupę.

Policjant kiwnął głową i sięgnął po telefon komórkowy. Mortka tymczasem upewnił się, czy nie ma innego samochodu terenowego tej marki na parkingu. Nie było. Poszedł do hotelu.

Spodziewał się, że wnętrze będzie urządzone w stylu górskim, z dużą liczbą ciupag i głów upolowanych zwierząt na ścianach, ale został przyjemnie zaskoczony. Recepcja była jasna, przestronna, pomalowana na łagodną żółć, a na podłodze lśniły czyste brązowo-czarne kafelki. Ściany ozdabiały dyplomy i zdjęcia celebrytów, którzy odwiedzili Strugę Zdrowia i którym bardzo się tu podobało, a przynajmniej tak wynikało z pospiesznie napisanych czarnym mazakiem podziękowań.

Mortka oparł się łokciami o blat recepcji i zadzwonił malutkim dzwoneczkiem. Po chwili z zaplecza wyszedł młody mężczyzna w okularach na nosie i z profesjonalnym, sztucznym uśmiechem tuż pod nim.

– Dzień dobry, czym mogę służyć?

– Komisarz Jakub Mortka, policja. – Komisarz przedstawił się i machnął przed twarzą recepcjonisty legitymacją służbową. Mężczyzna skulił się odruchowo, jakby właśnie próbował sobie gorączkowo przypomnieć, za co może być ścigany.

– Dzień dobry – powtórzył przestraszony chłopak. – Jak mogę pomóc panu władzy? Coś się stało?

Pan władza, powtórzył w myślach rozbawiony Mortka. Dawno już nie słyszał tego określenia. A przynajmniej nie wymawianego w ten sposób, śmiertelnie poważnie, bez cienia szyderstwa.

– Szukam właściciela tego samochodu. – Komisarz wyciągnął notatnik i odczytał głośno numer rejestracyjny auta.

– Coś się stało? – dopytywał się recepcjonista, który powoli zaczynał odzyskiwać rezon.

– To nie jest teraz ważne. Czy może mnie pan skontaktować z właścicielem tego pojazdu?

– Niestety, nie za bardzo. Nie mamy takiej możliwości…

– Przepraszam, ale o co chodzi? – odezwał się ktoś z boku.

Mortka odwrócił się na pięcie. Stał przed nim mocno opalony trzydziestolatek o długich, jasnych włosach, które spadały mu falą na kark. Uśmiechał się szeroko, jakby w ten sposób chwalił się rzędem nieskazitelnie białych zębów. Zza czarnego paska spodni wylewał mu się jednak brzuch. Gdyby był odrobinę młodszy i chudszy, można by go wziąć za modela.

– A pan to?

– Grzegorz Bratkowski. Wydaje mi się, że przeczytał pan numer rejestracyjny mojego samochodu. Mogę zerknąć?

Mortka pokazał mu zapisany na kartce numer. Bratkowski ściągnął z głowy okulary przeciwsłoneczne, na których oprawce można było dostrzec napis Ray-Ban, i wsadził je sobie za kołnierz białego podkoszulka.

– Tak, to mój wóz. Czyżbym źle zaparkował?

– Nie, ale mam do pana kilka pytań. Pan tu mieszka?

– Jestem o coś podejrzany?

– Niech pan odpowie na pytanie.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Grzesiu, wracaj do nas! – krzyknęła blondynka siedząca na kanapie niedaleko. Wraz z nią byli jeszcze jedna dziewczyna i dwóch mężczyzn. Wszyscy przypatrywali się uważnie Mortce i szeptali coś między sobą. Bratkowski machnął do nich ręką, że zaraz przyjdzie.

– Odwiedzam przyjaciół z Warszawy, którzy akurat korzystają ze spa.

– Czyli nie mieszka pan tutaj? – upewnił się policjant.

– Przecież przed chwilą powiedziałem, że nie! Powie mi pan wreszcie, o co chodzi?

– Co pan robił wczoraj rano? Tak do dwunastej?

Bratkowski uśmiechnął się szeroko. Odwrócił się, posłał znaczące spojrzenie znajomym i prychnął na koniec lekceważąco.

– Ja wiem? Wstałem, ubrałem się i przyjechałem rano na śniadanie do znajomych.

– Przyjechał pan ze swojego domu?

– No jasne, że ze swojego domu.

W tym momencie do hotelu wszedł Lupa. Policjant odszukał wzrokiem Mortkę i podszedł do niego. Wyszeptał mu do ucha kilka słów. Komisarz słuchał uważnie, potem ledwo dostrzegalnie skinął głową i schował trzymany do tej pory w rękach notatnik do kieszeni spodni.

– Proszę pana – powiedział – wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdyby pojechał pan z nami na komisariat.

Farma lalek

Подняться наверх