Читать книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz - Страница 6

Rozdział 2

Оглавление

Boże, jak tu pięknie, pomyślała, kiedy pakowała zakupy do torebki, a potem zarzuciła ją sobie na ramię. Patrzyła na równo ułożoną kostkę brukową, żółto-czerwony dyskont Biedronka i budyneczek publicznego szaletu, jedynego w całym mieście, a i tak niepotrzebnego, bo wszyscy chodzili w krzaki obok, gdzie nie trzeba było płacić złoty pięćdziesiąt za wejście. Tam, skąd pochodziła, wyglądało to dokładnie tak samo. Tylko że tutaj w każdej ubikacji znajdował się porcelanowy sedes, a nie dziura w ziemi obita blachą, nad którą człowiek musiał kucać, kiedy załatwiał swoje potrzeby, balansując przy tym ciałem jak skoczek narciarski.

Dwaj chłopacy siedzieli na murku. Przyglądali się jej pożądliwie. Jeden mógł mieć około siedemnastu lat, a drugi pewnie więcej, bo jego twarz była ogorzała od słońca i wypitego alkoholu. Ten starszy rzucił jakąś uwagę. Nie słyszała dokładnie z tej odległości jaką. Młodszy roześmiał się posłusznie. Posłała im lekceważące spojrzenie i poszła przed siebie, kręcąc zalotnie pośladkami.

Tak jak się spodziewała, zeszli z murka i ruszyli za nią. Ten starszy znowu się odezwał. Miał chropawy głos. Wydało jej się, że usłyszała słowa „cipa”, „kutas”, „wsadzić”. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Nie żeby się nim przejmowała, znała go przecież dobrze. Towarzyszył jej całe życie, nawet tam, w domu, zanim wydarzyło się to wszystko, zanim postanowiła zawalczyć o własną przyszłość. A jednak przyspieszyła. Oni byli blisko. Słyszała teraz wyraźnie każdy ich krok.

Zawsze podobała się mężczyznom, bo była, jak to jej matka ujmowała, śliczna. Śliczna, a nie ładna czy piękna. Miała lekko zadarty nosek, który dodawał jej łobuzerskiego uroku, delikatne, ledwo widoczne piegi, wielkie zielone oczy i blond włosy jak z obrazka. To było jej przekleństwem. Bo taką śliczną dziewczynką musi się zaopiekować tatuś albo brat, ktoś musi ją odgrodzić męskim ramieniem od złego świata. Takiej śliczności szkoda, taką śliczność trzeba wziąć na ręce, otulić, posadzić na kolanach i mocno trzymać. Broń Boże nie puszczać. Bo jej miejsce jest w męskich, troskliwych ramionach.

Tyle razy jej to powtarzano, że niemal w to uwierzyła.

Teraz była jednak starsza i mądrzejsza. Śliczność zakryła agresywnym makijażem i warstwą opalenizny z solarium. Nawet włosy chciała zafarbować na kruczo, ale fryzjerka w ostatniej chwili zapytała raz jeszcze: „Czy naprawdę chce to pani zrobić?”. Takie włosy, takie piękne. Nie chciała. Kazała je ściąć, na krótko, żeby było po chłopięcemu. Fryzjerka znowu próbowała protestować, że takie piękne, że takie długie, że każda kobieta by takie chciała, ale Olga tylko spojrzała na nią, a ta zamilkła przestraszona i sięgnęła po leżące niedaleko nożyczki. Kiedy wykonywała pierwsze cięcie, zamknęła oczy, jakby nie chciała oglądać fryzjerskiego aktu barbarzyństwa, który właśnie popełniała.

Olga pomyślała, że gdyby teraz wróciła do domu, to matka spuściłaby ze smutkiem głowę, przekonana, że jako rodzic poniosła wychowawczą klęskę. A potem syknęłaby z wyrzutem, że takie śliczne dziewczynki nie powinny tak wyglądać.

Zawsze nazywała ją dziewczynką. Nawet kiedy Olga skończyła osiemnaście lat.

Ale do domu nie wróci, bo nie ma po co. Matkę pewnie wyżarł już ten sam rak, przed którym Olga próbowała ją ratować.

Ci dwaj chłopcy, młodszy i starszy, ciągle szli za nią. Pokręciła tyłkiem, żeby się przypadkiem nie zniechęcili, i jak na życzenie natychmiast doleciał ją pełen podniecenia głos starszego. Skręciła na deptak przed ratuszem. Było popołudnie i do tego weekend, więc kręciło się tam sporo osób. Przed pobliską kawiarnię wyciągnięto stoliki. Przy jednym z nich siedziało dwóch starszych panów w kaszkietach chroniących przed słońcem. Popijając w milczeniu herbatę, rozgrywali partię szachów. Matki pchały przed sobą wózki lub próbowały zapanować nad ciągnącymi je do lodziarni dziećmi, podczas kiedy ich mężowie szli tuż obok, uśmiechając się i szukając pieniędzy w portfelu. Od czasu do czasu chwytali rozbrykane pociechy, podrzucali je w górę lub żartobliwie grozili klapsem. Tutejsi pijaczkowie siedzieli na ławeczkach i raczyli się kolejnym piwem ukrytym w foliowej torebce, a potem wystawiali twarze do słońca, mrucząc coś przy tym niezrozumiale, rozkoszni jak małe kotki. Byli też Romowie. Pilnowali, żeby nie przekroczyć tej niewidzialnej granicy, która dzieliła ich od Polaków i dzięki której obie społeczności były zawsze obok, a nigdy razem. Tylko ich dzieci, brudne, hałaśliwe i rozbrykane, jej nie dostrzegały.

Znów przyspieszyła kroku, śledzący ją chłopacy zrobili to samo. Zacisnęła zęby, a na jej plecach pojawiły się krople zimnego potu. I tak jak zawsze w takich sytuacjach przypomniała sobie to, co przeżyła, i zrozumiała po raz kolejny, dziesiąty lub setny, że wszystko, co najgorsze, jest już za nią. I tak jak zawsze, kiedy to do niej docierało, przez chwilę miała ochotę po prostu usiąść na ziemi i płakać.

Zamiast tego znalazła otwartą bramę. Wiało z niej chłodem i kwaśnym zapachem moczu. Weszła do środka, skryła się we wnęce i czekała spokojnie, pewna tego, co się stanie, i tego, co chce zrobić.

Wreszcie ich zobaczyła. Stanęli skąpani w słońcu, tuż-tuż. Wydawało się jej, że są tak blisko, że może ich dotknąć. Młodszy rozglądał się gorączkowo dookoła, a starszy dopalał papierosa. Wreszcie rzucił go pod nogi i przygniótł czubkiem buta, żeby zaraz potem splunąć w bok. Marszczył brwi, myśląc intensywnie.

Wstrzymała oddech, czekając na to, co zrobią.

– Wchodzimy? – zapytał młodszy.

Starszy zagryzł wargę, a potem pokręcił głową.

– Nie, no co ty, debilu! – odpowiedział, udając rozbawienie. – Fajna dupcia była, ale przecież, kurwa, mam ciekawsze rzeczy do roboty niż gonienie za nią jak pies za suką, nie?

– Nie, jasne – powiedział niepewnie młodszy. – Pies za suką – powtórzył chłopak i roześmiał się wesoło, jakby jego kolega opowiedział dobry dowcip. To chyba ostatecznie udobruchało starszego, który do tej pory ciągle wpatrywał się w ciemne wnętrze bramy, zastanawiając się pewnie, czy podjął dobrą decyzję. Uśmiechnął się szeroko i klepnął młodszego serdecznie w ramię.

– Chodź. Przy stacji benzynowej znajdziemy lepsze suczki.

– Jasne, kurwa, przy stacji benzynowej.

Odeszli.

Odetchnęła z ulgą. Czekała jeszcze przez minutę, pewna, że chłopcy wrócą, ale się nie pojawili. Schowała więc gaz pieprzowy z powrotem do torebki, chociaż nie wiedziała, kiedy i jak znalazł się w jej dłoni. Z żalem pomyślała, że nie poczęstuje swoim kolanem jąder tego starszego. Wielka szkoda. Miała ochotę pokazać tym dwóm dupkom, gdzie jest ich miejsce. Poprawiła torebkę na ramieniu i wyszła z bramy.

Czajnik elektryczny wyłączył się z cichym pyknięciem, wyrzucając z siebie chmurę gorącej pary. Woda wrzała jeszcze przez chwilę, zanim się uspokoiła. Mortka zalał kubek z kawą, a potem dosypał dwie łyżeczki cukru. Po chwili zastanowienia dosypał jeszcze dwie i zamieszał.

– Kto cię nauczył tak słodzić? – zapytał Lupa.

– Był kiedyś w stołecznej taki automat… – rozpoczął Mortka i przerwał, kiedy zdał sobie sprawę, że właściwie nie ma o czym mówić. Wskazał tylko na leżący na pobliskim biurku wydruk. – Mów…

– Jeszcze raz?

Mortka przytaknął. Lupa z westchnieniem sięgnął po papiery i przetarł zmęczone oczy. Przez ostatnią godzinę siedzieli przed ekranami komputerów, sprawdzając policyjne bazy danych lub dzwoniąc do kolegów albo kolegów kolegów, którzy mogli coś wiedzieć o interesującej ich osobie.

– Grzegorz Bratkowski, lat dwadzieścia osiem, syn Michała i Cecylii, zameldowany we Wrocławiu. Nie mamy informacji o zawodzie, ale nie jest zarejestrowany jako bezrobotny. Co, jak wiemy, o niczym nie świadczy. Niekarany. Trzy lata temu zatrzymany pod zarzutem napastowania seksualnego dziesięcioletniej dziewczynki. Prokurator zdecydował o niestawianiu zarzutów.

– Dlaczego? – zapytał Mortka.

– Ze względu na słabość materiału dowodowego. Kumpel, który zna sprawę, twierdzi, że na dwoje babka wróżyła. Matka tej dziewczynki to podobno straszna wariatka. O napastowanie dziewczynki oskarżała też jej ojca i jednego ze swoich kochanków. Oba zarzuty się nie potwierdziły. Do tego psycholog po rozmowie z dziewczynką miał wątpliwości, czy do czegokolwiek doszło. Ale zarazem… no właśnie. Miał wątpliwości. Rozumiesz, Kuba? Coś ta mała mu w końcu pokazała na tej lalce.

Wiedzieli, że takie sprawy nie zdarzają się tak po prostu. Czasami miało się faceta bardzo blisko, można było niemal chwycić go za ten parszywy kark i wrzucić do więziennej celi. Tylko że to paskudne „niemal” robiło różnicę. Przy „niemal” zamkniętej sprawie „niemal” skazany wychodził z aresztu wolny jak ptak. Najczęściej po to, żeby przy kolejnym przestępstwie zrobić o jeden błąd za dużo i ostatecznie skończyć tam, gdzie powinien był trafić już poprzednim razem, gdyby ktoś bardziej przyłożył się do swojej pracy, nie przeoczył czegoś lub gdyby po prostu policji dopisało zwykłe, psie szczęście.

– Co dalej?

– Rok później złapany podczas obławy na internetowych pedofilów i zatrzymany pod zarzutem posiadania pornografii dziecięcej. Znowu prokuratura zdecydowała nie stawiać mu żadnych zarzutów.

– Co mówią twoi koledzy?

– Że zarekwirowany Bratkowskiemu dysk twardy w tajemniczych okolicznościach uległ zniszczeniu w policyjnym magazynie i nie udało się z niego odczytać żadnych danych. A prokurator, który prowadził sprawę, gra w brydża w tym samym klubie co ojciec Bratkowskiego. Aha, zapomniałem dodać, że stary Bratkowski jest głównym sponsorem tego klubu.

– I wszystko jasne.

Mortka wziął łyk kawy, która mimo czterech łyżeczek cukru smakowała mu teraz bardzo gorzko.

– Myślisz, że miał coś wspólnego z zaginięciem Marty? – zapytał Lupa.

Komisarz nie odpowiedział. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na policyjnym parkingu miejscowy technik kryminalny o czerwonawej twarzy i drżących dłoniach przeszukiwał właśnie samochód Bratkowskiego.

– To jak to chcesz rozegrać? Dobry i zły glina?

Mortka spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Trzymali podejrzanego w pokoju przesłuchań ponad półtorej godziny. Nie mogli tego przedłużać. Ojciec Bratkowskiego miał znajomych we wrocławskiej prokuraturze, ale i pewnie w kilku innych miejscach.

– Dobry i zły? To już chyba wszyscy znają z filmów, prawda? – odpowiedział w końcu.

– Zdziwiłbyś się, jak często to działa. Nie stosujecie tego w Wawie?

– Czasami. Ale mówiąc szczerze, do mnie najczęściej trafiają kolesie, którzy uczestniczyli w większej liczbie przesłuchań niż ja. Oni nie nabierają się na byle gówno.

Lupa wzruszył ramionami. Podszedł do Mortki i również wyjrzał przez okno. Przez chwilę obaj policjanci w milczeniu obserwowali pracującego poniżej technika, który właśnie zdejmował odciski palców z klamki od strony pasażera.

– Trzeba było zadzwonić po Jelenią Górę – mruknął Lupa. – Ich technicy nie chleją tak jak nasz.

– Trzeba było – powtórzył jak echo Mortka.

– Założę się, że nic nie znajdzie – mruknął Lupa.

– Pewnie nie.

– Jak go znam, to zadeptał to, co było do zadeptania.

– Pewnie tak – zgodził się Mortka i poczuł przypływ złości na samego siebie. To on nalegał, żeby się pospieszyć i nie czekać na przyjazd techników z Jeleniej Góry. Teraz żałował.

Odwrócił się od okna. Podszedł do biurka, chwycił leżące tam papiery i wsadził je do białej teczki zawiązywanej na sznurek. Dorzucił jeszcze zdjęcie zaginionej dziewczynki, które dostarczyli rodzice Marty.

– Miejmy to już za sobą – powiedział.

Lupa wskazał mu drogę do pokoju przesłuchań.

Kiedy weszli, Bratkowski bawił się pustą szklanką, w której wcześniej podano mu wodę mineralną. Turlał ją po stole, popychając na jednym krańcu i łapiąc na drugim, nim spadła na ziemię. Usłyszawszy policjantów, podniósł głowę. Jego twarz wyrażała tylko czyste i szczere znudzenie.

– Mogę już iść? – zapytał. – Zrobiłem, co chcieliście. Przyjechałem z wami, pozwoliłem wam przeszukać swój samochód, a teraz tu siedzę… Jezu… właściwie, ile już czasu minęło?

Nie odpowiedzieli. Pokój przesłuchań krotowickiej policji nie zasługiwał na swą szumną nazwę. Było to pomieszczenie służące jako składzik na rzeczy codziennego użytku lub miejsce pracy dla tych policjantów, którzy nie mieścili się gdzie indziej. Dlatego zanim umieszczono w nim Bratkowskiego, minęło piętnaście minut, w czasie których mężczyzna obserwował, jak funkcjonariusze wynoszą z pokoju stare krzesła, ryzy papieru, szczotki, mopy wraz z wiadrem na wodę, zakurzony monitor i jedno biurko. Wszystko teraz leżało na korytarzu, przez co, żeby nim przejść, trzeba było niemalże chodzić bokiem.

Mortka zajął miejsce za stołem, a Lupa podszedł do stojącej w rogu kamery.

– Będę nagrywał – oznajmił i włączył urządzenie.

Bratkowski posłał mu zdumione spojrzenie, a potem odchylił się lekko na krześle i założył dłonie na brzuch. Uśmiechał się. Mortka odniósł wrażenie, że Bratkowski już się zastanawia, jak opowiedzieć o tym wszystkim pozostawionym w Strudze Zdrowia znajomym, żeby osiągnąć najlepszy towarzyski efekt.

– Jak się pan nazywa? – zaczął komisarz.

– Grzegorz Bratkowski.

– Adres zameldowania?

– Wrocław.

– Ulica?

– Przecież macie to na dowodzie osobistym, który mi zabraliście – odpowiedział Bratkowski i prychnął rozbawiony.

– Adres zamieszkania?

– Wynajmuję tu w okolicy taką chatę letniskową. Od dłuższego już czasu.

– Ale dalej jest pan zameldowany we Wrocławiu?

– Tak. To chyba nie jest karalne?

– Jest. Ale tym akurat nie będziemy się teraz kłopotać. Czym się pan zajmuje?

– Zajmuje?

– Zawodowo.

– Jestem rentierem – oznajmił dumnie Bratkowski, huśtając się na krześle. Mortka miał ochotę kopnąć w nogę od mebla, tak żeby mężczyzna się przewrócił.

– Rentierem? Co to znaczy?

– To znaczy, że zarobiłem dość pieniędzy, żeby żyć z odsetek. To właśnie robię.

– Zarobił pan? To dziwne… – Mortka przerwał, żeby otworzyć teczkę. Przerzucił kilka kartek, szukając notatek. Właściwie nie musiał tego robić. Wszystko pamiętał, ale dzięki temu drobnemu przedstawieniu chciał zburzyć dobre samopoczucie Bratkowskiego. I udało mu się, bo mężczyzna zamarł w pół ruchu, odchylony do tyłu, od czasu do czasu nerwowo zerkając na ciągle stojącego przy kamerze Lupę. – Z tego, czego się dowiedzieliśmy, wynika, że nigdy nie prowadził pan żadnej działalności gospodarczej, nie był nigdzie zatrudniony ani nie zasiadał w radach nadzorczych lub zarządzie jakichkolwiek spółek. Za to pana ojciec… – Mortka zawiesił głos.

Bratkowski uśmiechnął się krzywo i ze złością, bo zdał sobie sprawę, że został przyłapany na kłamstwie.

– Ojciec kiedyś umrze, a wtedy ja wszystko odziedziczę. Te pieniądze są już właściwie moje.

– Oczywiście, ma pan rację, ale jak na razie nie jest pan żadnym rentierem, ale zwykłym frajerem żyjącym z jałmużny od rodziców. Nawet samochód, którym pan jeździ, jest zarejestrowany na ojca!

Bratkowski wrócił ze swoim krzesłem do pozycji pionowej i przysunął się w stronę Mortki. Drżały mu nozdrza.

– I chuj – syknął. – I tak mam więcej kasy od ciebie, glino.

Komisarz ponownie sięgnął do teczki. Zaczął ją przeglądać. I tym razem doskonale wiedział, gdzie jest to, czego szuka, ale chciał zwiększyć niepokój Bratkowskiego. Udało mu się wyprowadzić go z równowagi. Należało to wykorzystać.

– Poznajesz tę dziewczynkę? – zapytał, kładąc na stole zdjęcie Marty Gawryś. Bratkowski tylko rzucił na nie okiem i pokręcił przecząco głową. Zareagował odrobinę zbyt szybko. A przynajmniej tak się Mortce wydawało.

– Nie, nie znam jej – powiedział mężczyzna.

– Szkoda.

– Bo co?

– Bo nic. Ładna jest.

Bratkowski zerknął raz jeszcze na fotografię i wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może.

– Mnie się podoba – ciągnął Mortka. – Bardzo ładna dziewczynka z niej. Lubiła się całować. Nawet bardzo. Z chłopakami, czasami z dziewczynkami.

– Czemu mi pan to mówi? – zapytał Bratkowski.

– Bez powodu.

Mortka zrobił pauzę, żeby przyjrzeć się przesłuchiwanemu przez siebie mężczyźnie. W jego oczach dojrzał coś jakby ciekawość, przyzwolenie na dalszą rozmowę.

– Całowała się z języczkiem. Jak prawdziwa kobieta. Takie już są niektóre dzieci. Bardzo, ale to bardzo chcą być dorosłe. A jak jakiś chłopak jej się podobał, to brała jego dłoń i kładła sobie na piersi. Co ja mówię, piersi! Takie małe cycuszki miała, właściwie to jeszcze guzki – kontynuował komisarz.

Bratkowski przymknął powieki, a jego dłoń, jakby niezależnie od reszty ciała, powędrowała w stronę zdjęcia, żeby zatrzymać się kilka centymetrów od niego.

– Ale lubiła, kiedy się ją tam smyrało po tych maleńkich guziczkach. Po prostu uwielbiała. Ale najbardziej lubiła, wiesz co? – dodał Mortka.

– Co? – wycharczał Bratkowski.

– Jak jej się smyrało cipkę. Najpierw paluszkiem, a potem… sam wiesz. Ona to lubiła. Rżnęła się ta mała dziwka jak złoto.

Bratkowski zadrżał gwałtownie, wyprostował się i otworzył szeroko oczy.

– Co takiego?!

– Rżnęła się jak złoto. Z chłopcami w jej wieku, ze starszymi też, takimi, co już wąsik pod nosem mieli. Rozkładała nogi, jak ją tylko poprosić, a kiedy ją pierdolili, to tak śmiesznie piszczała. Ale nie z bólu, bo to jej sprawiało przyjemność. Piszczała z radości, jak małe dziecko, kiedy dostanie watę cukrową.

– Gówno prawda!

– Słucham?

– Gówno prawda! Ona taka nie była. Z nikim się nie… – Bratkowski przerwał, niby żeby wziąć oddech, ale tak naprawdę słowa nie potrafiły mu przejść przez usta. – Była dziewicą – dokończył.

– Jasne, jasne. Co innego mówią ci chłopcy, którzy ją obracali. I to w każdą dziurę, chociaż najbardziej lubiła po bożemu.

– Kłamią! Była dziewicą!

Komisarz prychnął teatralnie.

– A skąd to możesz wiedzieć?

– Bo to ja ją rozdziewiczyłem!

Mortka przełknął ślinę. Odwrócił się w stronę Lupy, który przypatrywał się całej scenie w milczeniu, blady i wściekły.

– Masz to? – zapytał.

– Oczywiście.

– W takim razie robimy przerwę.

Bratkowski zamarł, a po jego twarzy widać było, że dopiero dociera do niego to, co powiedział. Na przemian malowały się na niej niedowierzanie, zdziwienie, lęk i gniew. Nagle chwycił się za głowę, wbił palce w zaczesane do tyłu włosy i jęknął, skowycząc, jakby ktoś mu wbijał gwoździe w stopę.

– Pan mnie okłamał – stwierdził pełnym urazy głosem i wycelował oskarżycielsko palec w Mortkę.

Komisarz wstał od stołu i bez słowa wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą dokładnie drzwi, przeszedł kilka kroków i oparł się o ścianę. Oddychał głęboko. Czuł się tak, jakby przed chwilą wytarzał się w czyjejś spermie.

Mortka wiedział, że każdy pedofil buduje sobie w głowie wyidealizowaną wizję dziecka, które skrzywdził. Wizję, w której ofiara najczęściej była niewinnym, kochanym aniołkiem, niezbrukanym i czystym. Postanowił zniszczyć ten obraz, uderzyć mocno i precyzyjnie, wstrząsnąć Bratkowskim w nadziei, że ten rzuci się do walki, aby chronić swoje chore marzenie, i wtedy się odsłoni. Udało mu się. Ale wcale nie czuł się z tego powodu zadowolony.

– Wszystko w porządku? – zapytał Lupa, który wyłonił się z pokoju. Przez szparę w na wpół otwartych drzwiach Mortka dostrzegł Bratkowskiego. Mężczyzna siedział za stołem ze spuszczoną głową. Mamrotał coś pod nosem.

– Tak. W porządku.

– Cały jesteś zielony.

– Przejdzie mi. Wracajmy do pracy.

Lupa zrobił mu miejsce w przejściu. Mortka usiadł za stołem, sięgnął po dokumenty i zaraz je odłożył. Nie miał już czego w nich szukać. Chciał tylko na kilka sekund oddalić moment rozpoczęcia drugiej części przesłuchania.

– Chce pan coś do picia?

Bratkowski początkowo nie zrozumiał, że policjant mówi do niego. Potem pokręcił przecząco głową.

– Proszę opowiedzieć, co się stało.

– Już powiedziałem przecież – odparł po długiej chwili milczenia.

– Kiedy pan spotkał Martę?

– Nie muszę odpowiadać na te pytania!

– To prawda. Ale byłoby dla pana lepiej, gdyby pan jednak odpowiedział.

Bratkowski wypuścił z cichym świstem powietrze z ust. Wydawało się, że zaraz coś powie, ale zamiast tego znów zamknął się w sobie.

– To wydarzyło się wczoraj – zaczął Mortka. – Jechał pan samochodem odwiedzić znajomych w Strudze Zdrowia. W pewnym momencie zobaczył pan, że poboczem drogi idzie samotna dziewczynka. Zatrzymał się pan i wtedy…

– To nie było tak – ni to szepnął, ni jęknął Bratkowski.

– A jak?

– Nigdzie nie szła. Siedziała po prostu na poboczu. Zaparkowałem niedaleko. Długo ją obserwowałem. Myślałem, że jej rodzice są gdzieś w pobliżu. A może wujek czy starszy brat. Ale nikt się nie pojawił, nikt jej nie pilnował. Była zupełnie sama, a dzień zaczynał się tak pięknie.

– Podjechał pan do niej?

– Tak. Zaczęliśmy rozmawiać. Mówiła, że idzie na górę. Trochę się mnie bała i musiałem się napracować, żeby zgodziła się wejść do samochodu. Ale się udało. Sama do niego weszła! Do niczego jej nie zmuszałem! – zastrzegł gorączkowo.

– Rozumiem. Sama weszła do samochodu. Co się wydarzyło później?

– Pojechaliśmy w las, w stronę Strugi. Skręciłem w boczną drogę, taką leśną ścieżkę, prawdziwe wertepy. Przejechałem kilkaset metrów i się zatrzymałem.

– Nie protestowała?

– Protestowała, ale wytłumaczyłem jej, że to skrót.

– Co się stało, kiedy stanęliście?

– Wyciągnąłem ją z samochodu. Nie chciałem, żeby tam zostały jakieś ślady. Rzuciłem na ziemię i się z nią ten… zabawiłem. Zerżnąłem ją. I była dziewicą!

– Broniła się?

– Tak jak się broni mały kotek. Trochę podrapie, ale krzywdy nie zrobi.

– Gdzie Marta jest teraz?

Bratkowski jęknął. Odwrócił głowę w stronę ściany i przeczesał włosy palcami.

– Mogłem… mogłem ją trochę za mocno przycisnąć. Mogła się trochę za mocno wyrywać. Mogłem jej zrobić krzywdę.

– Gdzie jest teraz?

– Zostawiłem ją w lesie.

– W lesie? Tym między miastem a Strugą Zdrowia?

– Tak.

– Gdzie dokładnie?

Bratkowski potrząsnął głową.

– Nie powiem.

– Lepiej, żeby pan powiedział.

– Ale nie powiem.

– Czy Marta żyje?

Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Bratkowski myślał intensywnie.

– Nie. Raczej nie. Przycisnąłem ją naprawdę mocno.

– Mówi ci coś imię Adela Siwak? – wtrącił się Lupa. Opuścił stanowisko obok kamery i podszedł do przesłuchiwanego. Stanął za jego plecami i zaczął wpatrywać się intensywnie w kark mężczyzny. Bratkowski zaczął się wiercić nerwowo.

– Adela Siwak?

– Lat jedenaście. Jak Marta. Cyganka. Zaginęła trzy miesiące temu.

Bratkowski zmarszczył brwi.

– Aaa! Cyganka! – wykrzyknął nagle z ulgą. – Ona dopiero miała ogień między nogami. Była jak małe, śliczne zwierzątko, które aż prosiło, żeby je pieścić. Patrzyła na mnie z takim żarem, że nie było ucieczki. Śliczna. Prawdziwa czarodziejka.

Lupa zrobił krok w stronę przesłuchiwanego mężczyzny. Dłoń zacisnął w pięść i wzniósł ją w górę. Mortka poderwał się z miejsca.

– Komisarzu… – powiedział twardo.

Lupa cofnął się pod ścianę. Był cały czerwony ze złości.

– Co się stało z Adelą? – zapytał Mortka, siadając z powrotem.

– Jej też mogłem zrobić krzywdę – oznajmił cichym, ale mocnym głosem Bratkowski.

– Krzywdę? Taką jak Marcie?

– Tak. Taką jak Marcie.

– Gdzie jest ciało?

Bratkowski prychnął, a potem uśmiechnął się szeroko, odsłaniając swoje białe zęby.

– To panowie są policjantami. Panowie powinni ich poszukać. Jak się postaracie, to je odnajdziecie. Obie.


Powinienem poczekać na resztę, pomyślał Mortka i przycisnął pedał gazu, wychodząc łagodnie z górskiego zakrętu. Światła samochodowych reflektorów wydobywały asfalt z ciemności nocy, która tutaj w górach była prawdziwie czarna, a nie pomarańczowa, tak jak w tonącej w blasku ulicznych lamp Warszawie.

Po zakończeniu przesłuchania i odstawieniu Bratkowskiego do aresztu Lupa zabrał się do organizowania grupy poszukiwawczej. Obdzwaniano miejscowych policjantów, nakazując im stawić się jak najszybciej na komisariacie, z szaf wyciągano zakurzone mapy, a z Jeleniej Góry miał przyjechać patrol z psami tropiącymi. Mortka pożyczył od Lupy samochód. Chciał pojechać do domu, wziąć szybki prysznic, coś przegryźć i wrócić.

Jednak po kilkuset metrach, nie do końca wiedząc dlaczego, zamiast do mieszkania skierował się w stronę Strugi Zdrowia. Coś mu nie pasowało w historii Bratkowskiego i to coś na przemian to pojawiało się, to chowało gdzieś w krętych zakamarkach jego mózgu, jakby bawiło się z komisarzem w kotka i myszkę. Musiał jeszcze raz zobaczyć tę drogę. Nie pamiętał żadnego skrętu, kiedy jechał tędy za dnia razem z Lupą. A Bratkowski miał ponoć gdzieś zjechać, gdzieś się ukryć – on, jego duży terenowy samochód i mała dziewczynka, którą zamierzał zgwałcić. Ale czy to naprawdę było możliwe? Czy naprawdę nikt go nie zauważył? Czy nikt nie zwrócił na niego uwagi? Komisarz nie potrafił w to uwierzyć. To był co prawda górski szlak, ale często jeździły nim samochody do Strugi Zdrowia, a mieszkający tam turyści chodzili na piesze wycieczki do miasta i z powrotem.

– Jest! – krzyknął i zahamował gwałtownie.

W tej ciemności prawie przegapił skrzyżowanie, o ile tak można było nazwać przecięcie się asfaltowej wstęgi i na wpół zarośniętej, nierównej gruntowej drogi. Wrzucił wsteczny i cofnął się o kilka metrów, żeby wziąć zakręt. Terenowa toyota ledwo zmieściła się na ścieżce, ale i tak odrobinę się przechyliła. Samochód Bratkowskiego był szerszy. Jeśli rzeczywiście tędy jechał, to prawe koła poruszały się po nierównym zboczu i były znacznie niżej niż lewe. Przez to wóz fragmentem podwozia szorowałby po ziemi, żłobiąc w niej szeroką bruzdę. Mortka nie widział takich śladów przed sobą, dostrzegł jednak koleiny po kołach. A zatem ktoś tą drogą jeździł. Komisarz pojechał tam, dokąd prowadziły ślady.

Stanął po około dwóch minutach jazdy po wertepach, podczas której nieustannie podskakiwał na siedzeniu. Zgasił silnik i wysiadł z samochodu. Otworzył bagażnik, gdzie znalazł linę holowniczą, apteczkę, zapasowe koło i latarkę, którą od razu zabrał ze sobą.

Ruszył przed siebie, świecąc to pod nogi, to po okolicznych zboczach. Zastanawiał się, gdzie Bratkowski mógłby zawieźć Martę, żeby ją zgwałcić, zabić, a potem ukryć zwłoki. Kucnął i nabrał garść ziemi w dłonie. Tak jak się spodziewał, grunt był twardy, bardzo kamienisty. Żeby wykopać w nim dół na ciało, potrzebne były mocna łopata i kilof. Nie znaleźli tych narzędzi w wozie mężczyzny. To oczywiście nie znaczyło, że w dniu popełnienia zbrodni nie miał ich ze sobą. Ale jak sam przyznał, na dziewczynkę natknął się przypadkiem, nie planował gwałtu i morderstwa. A skoro tak, to po co miałby wozić ze sobą sprzęt do robót ziemnych? Mortka z każdą chwilą coraz mniej wierzył w opowieść mężczyzny. Wszystko, co im opowiedział, w dalszym ciągu mogło się teoretycznie naprawdę wydarzyć, ale małe szczegóły sprawiały, że miało to niewiele sensu. A może wcale nie kopał grobu? Ale w takim razie gdzie ukrył ciało?

Mortka stanął jak wryty i poczuł, że włos jeży mu się na głowie. Już wiedział, co zrobił Bratkowski. Naprzeciwko siebie komisarz dojrzał wbitą w zbocze góry betonową framugę i ciemne deski, którymi zablokowano wejście do starej kopalni.

Kilka dni po swoim przyjeździe do Krotowic, w leniwe, pochmurne popołudnie, kiedy nie działo się absolutnie nic, Mortka wybrał się na spacer po mieście i z nudów wszedł do budynku ozdobionego tabliczką: „Izba Historii Krotowic”. Kiedy przekroczył próg, znalazł się przy nim starszy szpakowaty mężczyzna, który, jak się okazało, społecznie prowadził Izbę i z prawdziwą pasją opowiadał zaskoczonemu Mortce o wspaniałych górniczych tradycjach miasta. Policjant nieśmiało wtrącił, że przecież w okolicy nie ma żadnych kopalń.

– Teraz nie – zgodził się kustosz. – Ale tutaj kopano od średniowiecza. Proszę spojrzeć na tę rycinę, to reprodukcja oczywiście, widać na niej dawnych gwarków przy pracy. Aż do XVII wieku wydobywano w Krotowicach rudy metali. Dopiero wojna trzydziestoletnia to przerwała. Wybito wtedy większość mieszkańców miasta, a same Krotowice gospodarczo się załamały. Do górnictwa wrócono po II wojnie światowej, kiedy na rozkaz Sowietów kopano tutaj rudę uranu.

– Uranu?

– Tak. – Mężczyzna pokiwał energicznie głową. – Nie wiedział pan, że w całych Krotowicach jest podwyższony poziom promieniowania? To właśnie z powodu rudy. Uran od nas trafiał później do ZSRR i ruscy budowali z tego atomówki.

– Niesamowite.

– To prawda. Jak pan widzi, mamy w mieście piękną górniczą tradycję. I chociaż obecnie nic się nie kopie, to właściwie wszystkie góry w okolicy podziurawione są dawnymi szybami czy sztolniami – opowiadał podniecony starzec.

I teraz oto Mortka stał przed wejściem do dawnej kopalni. Na betonowych słupach namalowano znak ostrzegający przed promieniowaniem. Deski zasłaniające wejście były stare, czarne i pokryte plamami miękkiego mchu, ale gwoździe, którymi je przybito, miały wciąż metaliczne, względnie czyste główki. Wyglądały na nowe.

Odłożył latarkę na ziemię. Chwycił za jedną z desek, szarpnął mocno i wyrwał ją, tworząc w ten sposób dziurę, przez którą mógł zajrzeć do środka. Owiało go wilgotne, chłodne powietrze. Przed sobą widział tylko czerń. Niewiele myśląc, wyrwał drugą deskę. Podniósł latarkę, otrzepał ją z kamyczków i przeciskając się pomiędzy dechami, wślizgnął się do wnętrza kopalni.

Ruszył przed siebie korytarzem o łukowatym sklepieniu i wybetonowanych ścianach. Już po kilku metrach wdepnął w kałużę, a lodowata woda wlała mu się do wnętrza buta. Podskoczył i zaklął zaskoczony. Wycofał się szybko i znalazł coś jakby kamienną belkę. Wszedł na nią i poszedł dalej.

Miał wrażenie, że korytarz biegnie lekko w dół, w głąb góry. Betonowe ściany zastąpiły potężne górnicze stemple, zawilgotniałe, w wielu miejscach nadkruszone, tak że dało się widzieć ukryte we wnętrzu pordzewiałe pręty. Belka, po której szedł, wkrótce się skończyła. Mortce udało się znaleźć suche przejście, chociaż gdzieniegdzie było ono tak wąskie, że musiał balansować ciałem, tak jakby chodził po linie nad przepaścią. W innych miejscach skakał po kamieniach, żeby nie wpaść do wody. Po kilku metrach zniknęły także stemple, ustępując litej skale.

Mortka zatrzymał się. Spojrzał za siebie. Było tak ciemno, że nie dostrzegał wejścia do kopalni. W drugą stronę korytarz ciągnął się w mroku, nie wiadomo jak daleko. Rozważał, czy nie powinien zawrócić. Na komisariacie pewnie już się zastanawiali, gdzie jest. Wyciągnął z kieszeni komórkę. Oczywiście nie miał zasięgu. Latarka świeciła jasno i mocno. Baterie powinny wytrzymać, ale gdyby zgasły w środku tej podziemnej wędrówki, miałby kłopoty. Nie dlatego, że mógłby się zgubić, w końcu korytarz biegł prosto. Podłoże za to było bardzo nierówne, pełne dziur. W ciemności łatwo mógłby sobie skręcić kostkę. Postanowił przejść jeszcze kilkanaście metrów.

Znowu musiał skakać po kamieniach. Tym razem wylądował na czymś śliskim. Stracił równowagę i energicznie zamachał rękami, co tylko pogorszyło sytuację. Wpadł tyłkiem do wody, mocząc kompletnie nie tylko buty, lecz także spodnie. Na szczęście uratował przed stłuczeniem latarkę.

Zaczął wściekle kląć, a później, kiedy już zabrakło mu tchu, niespodziewanie dla samego siebie uśmiechnął się szeroko i zachichotał. Musiał wyglądać komicznie, siedząc tak w kałuży brudnej, kopalnianej wody.

Nagle jakby coś usłyszał. Daleki głos, może szept. Poderwał się na równe nogi i omiótł korytarz światłem latarki. Serce zabiło mu mocniej.

– Halo! – krzyknął.

Odpowiedziało mu tylko echo. Ale przecież doszedł go jakiś dźwięk! Z sekundy na sekundę był tego coraz bardziej pewien. Poszedł dalej, tym razem nie oglądając się na to, czy idzie po suchym, czy nie. Woda sięgała mu niemal do kolan.

Żałował, że nie wziął ze sobą pistoletu.

Po kilku minutach marszu, kiedy brodził w wodzie i zastanawiał się, czy naprawdę kogoś usłyszał, a jeśli tak, to czy dobrze robi, wchodząc samemu w głąb kopalni, korytarz zaczął się rozszerzać. Wkrótce zmienił się w salę. Na jej środku stał pojazd, który przypominał wagonik górniczy, a głębiej można było dostrzec błękitne drzwi z namalowanym na nich napisem WC. Mortka zajrzał tam. W środku znalazł zniszczoną umywalkę i nadtłuczony, przewrócony sedes.

Znowu coś usłyszał. Głos.

– Halo! Jest tam ktoś?! – wrzasnął.

Echo. Tylko echo.

Postanowił, że przejdzie jeszcze trochę i zacznie wracać, zanim się przeziębi.

Korytarz skręcił i poprowadził go do kolejnej sali. Mortka przystanął i sapnął zdziwiony. Pod ścianami stały w równych rzędach metalowe leżaki, mocno już pordzewiałe i zdezelowane. Wyglądało to tak, jakby w kopalni urządzono plażę.

– Gdzie ja jestem? – szepnął sam do siebie.

Na ścianach dostrzegł jakieś napisy, ale biała farba odrywała się płatami, czyniąc je zupełnie nieczytelnymi.

Poszedł dalej, już nie tyle szukając ciała dziewczynki czy tajemniczego głosu, ile ze zwykłej ciekawości. Czuł się jak mały chłopiec, który po raz pierwszy wszedł do babcinej piwnicy i teraz buszuje wśród ukrytych tam skarbów.

Doszedł do miejsca, w którym korytarz się rozdzielał. Jedna droga prowadziła w prawo, druga na niższy poziom kopalni. Aby tam się dostać, trzeba było jeszcze zejść po stalowej drabinie. Komisarz dotknął jej, szarpnął kilka razy, a kiedy upewnił się, że jest stabilna, zszedł na dół.

Tam znowu była woda. Jej powierzchnię, tak samo jak ściany, pokrywała jakaś dziwna brązowa substancja podobna do dywanu utkanego z grzybów. Przełamując obrzydzenie, ruszył korytarzem.

Doszedł do kolejnej sali. Tam również znalazł stos dziwacznych metalowych leżaków, tym razem ułożonych nie rzędem, tylko rzuconych stosem jeden na drugi, tak że tworzyły plątaninę stalowych prętów.

I nagle ją dostrzegł. Siedziała na jednym z łóżek – mała, jedenastoletnia dziewczynka okryta dżinsową kurtką. Przyciągnęła kolana pod brodę, cała blada i nieruchoma. Żyła. Oddychała delikatnie, a z jej ust wydobywały się słabe obłoczki pary. Wpatrywała się w jeden punkt, chociaż w ciemności nie mogła przecież nic widzieć. Mortka przeniósł światło latarki tam, gdzie padał wzrok dziecka, i poczuł, że robi mu się sucho w gardle.

Były tam – nagie, powykręcane w makabryczny sposób, rzucone między pordzewiałe ramy leżaków.

– Dziewczynko – usłyszał swój głos – czyje to zwłoki?

Farma lalek

Подняться наверх