Читать книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz - Страница 7

Rozdział 3

Оглавление

Odebrał telefon, kiedy dzwonek zrobił się tak irytujący, że nie potrafił go dłużej ignorować.

– Dojechaliśmy do Warszawy.

– Słucham?

– Mówiłam ci, Kuba, że dzisiaj wracamy, bo jutro Michał i Andrzej jadą do moich rodziców. Właśnie dotarliśmy do domu. Pomyślałam, że będziesz chciał o tym wiedzieć, i to mimo że się nie pożegnałeś z chłopcami.

– Przepraszam, Ola. Mam taką sprawę.

– Zawsze masz jakąś sprawę, Kuba – powiedziała ostro i stanowczo.

Milczeli wspólnie przez kilka uderzeń serca.

– Oni tam przyjechali dla ciebie, Kuba.

– Wiem.

– Ja już jestem byłą żoną. Mnie możesz traktować tak, jak sobie chcesz. Ale to są twoi synowie. Innych nie będziesz miał.

Dopiero po kilkunastu sekundach zorientował się, że Ola się rozłączyła, a on wsłuchuje się w ciszę w słuchawce. Schował aparat do kieszeni i sięgnął po kubek z ciepłą herbatą, którą kilka minut wcześniej przyniósł mu jeden z funkcjonariuszy.

Siedział w toyocie Lupy, otulony kocami, wpatrzony w tonące w ciemnościach zbocze góry naprzeciwko. W głowie miał pustkę, jakby ktoś odebrał mu wszystkie myśli i wszystkie emocje.

Odnaleziona w kopalni dziewczynka nie chciała z nim iść. Albo po prostu nie była w stanie się ruszyć po ponad dobie spędzonej w zimnie i ciemności, za towarzystwo mając tylko ludzkie szczątki. Mortka musiał ją wynieść. Naciągnął sobie mięśnie, kiedy wspinał się po drabinie, jedną ręką podtrzymując oplatającą słabo jego szyję Martę, a drugą chwytając kolejne stopnie. Teraz boleśnie piekła go lewa strona pleców. Dalsza część wędrówki również nie była łatwa. Policjantowi wydawało się, że szedł dwa, trzy razy dłużej niż za pierwszym razem. Nagle zrobiło mu się strasznie zimno. Zaczął głośno szczękać zębami i nie mógł przestać.

Po wyjściu na powierzchnię wsadził dziewczynkę do samochodu i włączył ogrzewanie. Chciał jechać do szpitala, ale nie potrafił wykręcić na zniszczonej górskiej drodze, a z jazdy na wstecznym zrezygnował, kiedy o mało co nie runęli w dół stromego zbocza. Zahamował w ostatniej chwili. Zadzwonił do Lupy, żeby sprowadzić pomoc. Komisarz pojawił się po piętnastu minutach, pogotowie po kolejnych pięciu. Sanitariusze zabrali Martę i pojechali na sygnale do szpitala. Dźwięk syreny jeszcze długo niósł się po okolicznych górach.

Dziewczynka przez cały ten czas nie powiedziała ani słowa.

Od tamtej chwili minęła prawie godzina. Lupa wraz z dwoma innymi funkcjonariuszami stanął obok Mortki. Miejscowi policjanci niepewnie spojrzeli po sobie.

– Zawiadomiliśmy już prokuraturę w Jeleniej – powiedział Lupa. – Ktoś już do nas jedzie.

– To dobrze – odpowiedział Mortka i wziął kolejny łyk herbaty.

Patrzyli na niego wyczekująco, ale żaden się nie odezwał.

– O co chodzi? – zapytał.

Lupa najwyraźniej został wyznaczony do mówienia, bo zrobił krok w stronę komisarza.

– Nigdy tutaj czegoś takiego nie mieliśmy.

– A więc chcecie…

– Gdybyś mógł.

– Ale ja nie jestem od was.

– Nigdy tutaj czegoś takiego nie mieliśmy – powtórzył Lupa.

Mortka przyjrzał się twarzom pozostałych policjantów i zrozumiał, że nie mają pojęcia, co zrobić ani jak się zachować. Ktoś musiał nimi pokierować. Teoretycznie powinien to być prokurator, ale oni rzadko się pojawiali na miejscu odnalezienia zwłok, a jak już byli, to nie mieli nic wartościowego do powiedzenia. Padło więc na niego. Zaklął cicho pod nosem i pomyślał, że jeśli ma się zająć tą sprawą, to będzie musiał się jednak nauczyć imion pozostałych funkcjonariuszy z Krotowic.

– Dobrze – powiedział. – Po pierwsze, znajdźcie mi najmłodszego stażem policjanta w komisariacie.

– To będzie Kamil.

– Jest tutaj?

– Tak.

– Świetnie.

Mortka sięgnął do kieszeni, wyciągnął klucze od mieszkania i rzucił je stojącemu najbliżej policjantowi.

– Daj mu to, powiedz, gdzie mieszkam, i niech migiem przywiezie mi suche spodnie. Jasne?

– Tak.

– Przydałyby się też kalosze albo wodery. Załatwcie mi parę. Nie chcę się znowu wymoczyć w tym syfie.

– Zrobi się.

– Teraz przejdźmy do poważniejszych rzeczy. Lupa, wybierz jednego lub dwóch bardziej kumatych chłopaków i daj im aparat fotograficzny. Jeden albo dwa, w zależności od tego, ile macie na stanie.

– Niewiele.

– Potrzebujemy jak najwięcej. W razie czego niech ktoś pojedzie do domu i przywiezie swój prywatny. Zdjęcia z komórki, jeśli nie ma innej możliwości, też mogą być.

– Dobrze.

– Tych dwóch chłopaków powinno się przejść po okolicy i sfotografować ślady opon. Jeśli potrafią, niech zrobią odlewy gipsowe. Koniec końców pewnie się okaże, że wszystkie bieżniki należą do naszych samochodów, ale kto wie, może nam się poszczęści. Potem niech poszukają innych rzeczy. Nitek, strzępów ubrań, odcisków butów. Wszystko, co znajdą, mają najpierw obfotografować, a później ostrożnie zebrać. – Przerwał na moment, żeby wziąć kolejny łyk herbaty. –Ja, ty i wy, panowie, a do tego wasz technik kryminalny robimy to samo, ale pod ziemią – kontynuował. – Sęk jednak w tym, że tam jest ciemno jak w dupie. Pewnie nie macie generatora Diesla na stanie, a nawet jeśli, to nie wyobrażam sobie, żebyśmy go znosili do kopalni. Dlatego trzeba skombinować jak najwięcej jak najmocniejszych latarek.

– Rosecki – Lupa zwrócił się do stojącego nieopodal brzuchatego policjanta, który nerwowo przestępował z nogi na nogę – zajmiesz się tym.

– Tak jest.

– Co dalej, Kuba?

– Plan jest taki. Wchodzimy do kopalni. Rozstawiamy światła. Im dalej od zwłok, tym lepiej. Potem dzielimy się terenem i fotografujemy wszystko, dosłownie wszystko, metr po metrze. Macie uważać na to, żeby zdjęcia wyszły ostre. I postarajcie się nie oślepiać nawzajem fleszami.

Zawiesił głos i obracał w dłoniach plastikowy kubek. Przypomniał sobie telefon od Oli. A więc są już w Warszawie, pomyślał i zrobiło mu się przykro, że nie zdążył się pożegnać z synami. Mógłby zadzwonić i pogadać. Ale nie, nie w takiej chwili. Jego dłoń zatrzymała się w połowie drogi do kieszeni, w której schował telefon.

– Weźmy się do pracy – powiedział do policjantów.

Jego głos zabrzmiał dziwnie głucho.


Pół godziny później brodził po kostki w wodzie. Tym razem miał na nogach wysokie kalosze wędkarskie i suche spodnie. Po blisko dziesięciu minutach udało im się tak zamontować latarki, żeby w miarę rozświetlały podziemną salę ze zwłokami. Ich promienie sprawiły, że pomieszczenie skurczyło się drastycznie. Przed chwilą tonęli w nieskończonej ciemności, teraz tkwili w klaustrofobicznej klitce. Wciąż jednak w pomieszczeniu było zbyt dużo cieni, cieni, które mogły skrywać ślady, tropy, dowody.

– Co to właściwie za miejsce? – zapytał Mortka.

– Stare sanatorium radonowe – wyjaśnił Rosecki. – Zwozili tutaj chorych po tym, jak zakończono kopanie uranu. Podobno inhalacja tutejszym powietrzem pomaga przy niektórych schorzeniach układu krążenia i takich tam. Ale w pewnym momencie sanatorium też zamknęli. Nawet nie wiem dlaczego.

Mówił szeptem, odwracając wzrok od miejsca, gdzie leżały ciała. Mortka podziękował mu ruchem głowy i podszedł do trupów. Długo przyglądał się plątaninie kończyn, bladej, nagiej skórze pokrytej tym samym brązowym grzybem, który jak gruby dywan osiadł na powierzchni wody.

– Jezu – szepnął Lupa, który podszedł do komisarza. – Ile ich tu właściwie jest?

– Nawet nie potrafię policzyć – odpowiedział Mortka. – Cztery? Pięć? Dowiemy się, jak je wyniesiemy na powierzchnię.

– Wszystkie to kobiety?

– Chyba tak.

Nachylił się nad zwłokami, które ułożono chaotycznie jedne na drugich. Wszystkie były zupełnie nagie. W świetle latarek komisarz dostrzegał teraz wyraźnie to, co umknęło mu w chwili, kiedy znalazł Martę – głębokie rany na udach, brzuchu, piersiach. Jakby ktoś rzeźbił w ludzkim mięsie.

– Co to, kurwa, jest? – szepnął sam do siebie.

Przez wiele lat pracy w policji nigdy nie widział niczego podobnego.

– Dobra, teraz twoja kolej – zwrócił się do stojącego nieopodal technika. Mężczyzna w odpowiedzi pokręcił przecząco głową.

– Nie chcę – powiedział.

– Co takiego?

– Nie chcę tam podchodzić.

– Co to znaczy?

– Że, kurwa, nie chcę.

– Przecież to twoja praca.

– Nie. Ja się na takie coś nie pisałem. Włamania do samochodów, do domów, czyste, schludne rodzinne zabójstwa tak. Ale nie takie rzeczy.

– To chyba jakiś żart! Bierz się, chuju, do roboty.

Technik raz jeszcze pokręcił przecząco głową i zrobił krok w tył.

– Kuba, odpuść mu – wtrącił się Lupa. – Przecież widzisz, jak to wygląda.

– To co?! Mamy tak to zostawić?! Rozjechać się do domów i udawać, że niczego tutaj nie znaleźliśmy?!

Nikt mu nie odpowiedział. Mortka przełknął ślinę i podszedł do technika. Położył dłoń na ramieniu mężczyzny w uspokajającym, jak miał nadzieję, geście.

– Trzeba to zrobić. Wiesz o tym.

– Tak – szepnął technik.

Chwilę później uśmiechnął się słabo. Minął Mortkę i położył na jednym z metalowych leżaków torbę ze sprzętem. Otworzył ją i zabrał się do pracy.

– Wątpię, żebym coś tu znalazł – powiedział, kiedy nachylił się nad ciałami. Na twarz naciągnął maskę chirurgiczną, przez co jego głos był odrobinę zniekształcony. – Na pierwszy rzut oka zwłoki leżały w wodzie tak długo jak to cholerstwo. – Wskazał na grzyba. – Nawet jeśli sprawca pozostawił jakiś ślad, to nie wiem, czy będzie się do czegokolwiek nadawał.

– Po prostu wszystko dokładnie sprawdź i opisz – poprosił Mortka. – Żeby potem nam nikt nie zarzucał, że daliśmy ciała.

– A więc chodzi o dupochron?

– Tak.

– Okej – ucieszył się technik. – To potrafię robić.

W podziemiach Mortka spędził jeszcze dwie godziny. Nadzorował pracę technika i innych policjantów. Później razem przeszukali dno komnaty. Szli szpalerem, co krok zanurzając dłonie w mętnej, zimnej wodzie i ostrożnie macając palcami nierówne, skaliste podłoże. Nie znaleźli nic prócz kilku pordzewiałych, rozsypujących się w dłoniach kawałków metalu.

Wreszcie, kiedy niemal padał z nóg, postanowił pojechać do domu. Na miejscu pozostawił Lupę, który obiecał, że wszystkiego przypilnuje. Prokurator z Jeleniej Góry miał się pojawić lada chwila. Mortka nawet nie miał siły się zastanawiać, dlaczego trwa to tak długo.

Jeden z miejscowych funkcjonariuszy odwiózł go do mieszkania.

– To na pewno sprawka czarnuchów – powiedział, kiedy się żegnali.

– Czarnuchów? – zapytał Mortka.

– Cyganów – doprecyzował policjant. – Tylko oni są na tyle pojebani, żeby robić takie rzeczy.

Mortka był zbyt zmęczony, żeby dyskutować na ten temat, i tylko machnął dłonią. Funkcjonariusz odjechał, a komisarz dowlókł się do siebie. Chwilę później, wciąż w ubraniu, leżał już w łóżku i głośno chrapał.


Obudziło go dzwonienie do drzwi. Otworzył oczy i podniósł się na łokciach. Sięgnął dłonią na blat szafki nocnej w poszukiwaniu zegarka. Dopiero kiedy go tam nie znalazł, zorientował się, że ciągle ma go na przegubie. Dochodziła ósma. Spał około trzech godzin.

Dzwonienie nie ustawało.

Zwlókł się z łóżka i podszedł do drzwi. Oparł się o nie i odkaszlnął głośno.

– Kto tam?! – zapytał.

– To ja – odpowiedział kobiecy głos.

Wyprostował się gwałtownie. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze zawieszonym w maleńkim przedpokoju kawalerki. Wyglądał paskudnie. Miał podkrążone oczy, szarą szczecinę na policzkach i wymięte ubranie na sobie. Był zbyt zmęczony, żeby się rozebrać przed położeniem do łóżka.

Niechętnie otworzył drzwi. Zobaczył Alicję. Trzymała tacę, na której leżał talerz z kanapkami i kilkoma równo ułożonymi plastrami ogórka, a obok dymiący kubek z kawą. Miała na sobie dżinsy i turkusową bluzkę. Nie zapięła dwóch górnych guzików, przez co widział wyraźną pionową linię pomiędzy jej piersiami i zwisający między nimi złoty wisiorek. Zastanawiał się, czy chodziło jej o taki efekt. Miał nadzieję, bo bardzo mu się podobał.

– Przyniosłam ci śniadanie – powiedziała.

– Dziękuję.

Niezgrabnie odebrał od niej tacę.

– Czy to prawda? – zapytała.

– Co takiego?

– Że znaleźliście zwłoki w starej kopalni niedaleko Strugi Zdrowia.

Zmarszczył brwi.

– Tutaj plotki naprawdę rozchodzą się tak szybko? – zapytał.

– Zdziwiłbyś się – odpowiedziała z uśmiechem.

– Ale jest dopiero ósma rano!

– Esemesy – wyjaśniła. – Dzisiaj wiele osób w Krotowicach obudził dźwięk przychodzącej wiadomości.

Miała rację. Głupie esemesy, szybkość rozchodzenia się plotki urosła do kwadratu.

– Co wiesz?

– Niewiele więcej niż to, co ci powiedziałam. Podobno policja znalazła ciała. Więcej niż jedno. Podobno po nocy wydzwaniano do niemal wszystkich funkcjonariuszy z naszego miasteczka i kazano im się stawić na służbę. Nadzwyczajny wypadek. To wszystko.

– A ja nie mogę powiedzieć ci nic więcej.

– Dobro śledztwa? – domyśliła się.

– Tak jakby.

Uśmiechała się do niego, a on do niej.

– Smacznego – powiedziała wreszcie. – Miałam wrażenie, że będziesz dzisiaj potrzebował pomocy.

– Bo potrzebuję. Dziękuję.

– Odniesiesz potem tacę?

– Tak. Oczywiście.

Zrobiła dziubek z ust i pokiwała głową. Odwróciła się na pięcie i już wkrótce zniknęła za drzwiami własnego mieszkania. Mortka dojrzał jeszcze jej syna, dwunastoletniego Marcina. Kiwnął chłopcu głową, a ten odpowiedział mu w ten sam sposób, ze śmiertelnie poważną miną.

Komisarz położył tacę na stoliku w aneksie kuchennym i zjadł przyniesione mu śniadanie.

Alicję poznał, kiedy tylko się wprowadził do przydzielonej mu kawalerki. Byli w podobnym wieku. Oboje mieli dwójkę dzieci, ona dwunastoletniego syna Marcina i siedmioletnią Judytę. Oboje byli samotni. On się rozwiódł, jej mąż zginął w wypadku samochodowym cztery lata temu. Nigdy nie opowiadała mu o szczegółach tamtego wydarzenia, a on nie pytał. Pracowała jako pielęgniarka i laborantka w miejscowym szpitalu.

Nie spali ze sobą. Mortce wydawało się, że oboje mają na to ochotę, ale nigdy nie udało im się znaleźć okazji. Raz, kiedy Alicja zaprosiła go na kolację, a potem oglądali wspólnie film w telewizji, było naprawdę blisko. Ale nim do czegokolwiek doszło, do pokoju wmaszerował Marcin. Chłopak obudził się, bo chciało mu się jeść. A przynajmniej tak twierdził. Poprosił mamę, żeby zrobiła mu kanapkę. Mortka odniósł wrażenie, że chłopiec cały czas ich obserwował z ukrycia i postanowił zainterweniować, zanim do czegoś dojdzie. Tak czy siak, do łóżka nie poszli. Tamtego wieczora pożegnali się niezgrabnym, pełnym zakłopotania uściskiem i policjant wrócił do siebie.

Po śniadaniu Mortka wziął szybki prysznic, ogolił się i przebrał w czyste ubrania. Trochę przed dziewiątą pojechał na komisariat.


O odnalezieniu ciał Olga dowiedziała się w sklepie, kiedy kupowała bułki. Sprzedawczyni plotkowała na ten temat z koleżanką.

Dziewczyna nie dała po sobie poznać narastającej z każdą chwilą ekscytacji. Spokojnie zrobiła zakupy, podziękowała i wyszła na zewnątrz. Odszukała najbliższą ławkę. Chusteczką wytarła ptasie kupy i usiadła. Dopiero wtedy pozwoliła sobie… na uśmiech? Tak, uśmiechała się. Nie spodziewała się po sobie takiej reakcji, ale tak właśnie było. Szczerzyła zęby, jakby pod choinkę dostała najpiękniejszy prezent.

Zaraz jednak ukryła twarz w dłoniach i poczuła piekący wstyd. Cieszyła się. Naprawdę tak było. Jak mogła? Miała ochotę samą siebie spoliczkować, wbić pomalowane na różowo paznokcie głęboko w policzki, rozorać skórę twarzy, tak żeby pozostały z niej tylko strzępy.

Ale przecież, do diabła, to była dobra wiadomość! Kończyły się jej pieniądze i bała się, że za chwilę będzie musiała się pakować i wracać, właściwie nie wiadomo dokąd, bo wątpiła, żeby pokój w Warszawie jeszcze na nią czekał. Teraz przynajmniej miała jakiś punkt zaczepienia, coś, wokół czego mogła krążyć. Postanowiła się go chwycić i mocno trzymać, mimo topniejącej z każdym dniem zawartości portfela. W najgorszym wypadku, pomyślała, pójdzie pracować.

Ostatniej nocy położyła się wcześnie. Miała gorszy wieczór. Czuła się słaba i zmęczona, jakby jej ciało nagle odmówiło posłuszeństwa. Ale nie mogła zasnąć. Leżała w białej, pachnącej tanim płynem do płukania pościeli i wpatrywała się w popękany sufit. Z nudów zaczęła liczyć rysy, ale pogubiła się gdzieś pomiędzy czternaście a dwadzieścia. Wreszcie wstała z łóżka i z torby podróżnej wyciągnęła butelkę czerwonego półwytrawnego wina o nazwie Sophia. Chwilę siłowała się z korkiem, co ją zdenerwowało i jeszcze bardziej pobudziło. W końcu uporała się z zamknięciem i wzięła pierwszy łyk. A potem drugi i trzeci.

Kiedy rozpoczynała swoje poszukiwania, prawie nie piła. Wystarczał jej sam gniew. Ale wkrótce jej wewnętrzny potwór tak się rozbestwił, że musiała poić go kieliszkiem wina, by odpoczął choć chwilę. Kieliszek wraz z kolejnymi odwiedzanymi miejscowościami zmieniał się w szklankę, potem w kubek, a teraz na podłodze nieopodal kaloryfera w równym rzędzie stały zielone butelki. Jedna na każdy dzień pobytu.

Tym razem jednak nawet sophia nie przynosiła ukojenia. Cierpki alkohol tylko drażnił jej gardło, więc pozbywała się tego uczucia, przeżuwając powoli stary chleb, ukradziony ze stołówki ośrodka.

Nagle poczuła przemożną ochotę, żeby zadzwonić do Anety. Niewiele myśląc, wyciągnęła z torebki telefon. Dopiero przeglądając zapisane numery, przypomniała sobie, że kilka tygodni temu wykasowała z pamięci aparatu numer przyjaciółki i pozostawiła tylko kontakt do pustego o tej porze biura fundacji. Pokłóciły się wtedy. A właściwie to Olga się kłóciła, bo Aneta, święta, pierdolona Aneta jak zawsze nie dała się wytrącić z równowagi.

„Powinnaś zapomnieć. Iść dalej” – mówiła swoim spokojnym, opanowanym głosem, który Olga słyszała już tyle razy, że chciało jej się rzygać.

Nie mogła zapomnieć. Nie potrafiła. Inne może tak, jeśli były jeszcze jakieś inne, ale nie ona. Tak było, tak jest i tak zostanie. Ale siedząc samotnie w hotelowym pokoju z butelką wina pomiędzy kolanami, zastanawiała się, czy przyjaciółka jednak nie miała racji. I czy po opuszczeniu matki po to, żeby spróbować ją uratować, nie popełnia właśnie drugiego największego błędu w życiu. Bała się, że zmarnowała dni, tygodnie, miesiące, goniąc bezsensownie za koszmarami przeszłości w złudnym przekonaniu, że to może cokolwiek zmienić.

A teraz, kiedy zaczęła już tracić nadzieję, wreszcie trafiła na trop. Tak, jeśli to prawda, jeśli rzeczywiście znaleziono ciała, to była dobra wiadomość.

Siedząc na ławce, pomyślała, że brakuje jej wina. Chętnie wzniosłaby toast za to, że w końcu coś się wydarzyło. Zastanawiała się nawet przez chwilę, czy nie wrócić do sklepu, ale zrezygnowała. Później kupi butelkę na wieczór.

Szarpnęła przechodzącego niedaleko mężczyznę za spodnie. Zatrzymał się zaskoczony.

– Tak? – ni to stęknął, ni to zapytał.

– Przepraszam, ale gdzie tutaj znajdę komisariat policji?

Wskazał jej kierunek. Podziękowała. Zebrała swoje rzeczy i poszła w stronę posterunku. Pomyślała, że tam też jest jakaś ławeczka, gdzie będzie mogła w spokoju zjeść śniadanie. A przy okazji będzie obserwować miejscowych policjantów i obmyślać plan działania.

Wreszcie znalazła ślad. Teraz już nie odpuści. Za żadną cenę.


Ledwie Mortka przekroczył próg komisariatu, dyżurny poinformował go, że ma natychmiast zgłosić się do komendanta Zajdy. Komisarz przeszedł pod gabinet szefa i zapukał do drzwi.

– Wejść!

Zajda siedział za biurkiem pod wolno kręcącym się sufitowym wentylatorem i gorączkowo przerzucał kolejne strony grubego notatnika. Wyszukiwał numery telefonów, które potem przepisywał na czystą kartkę, przy każdym dodając dwa, trzy słowa uwag. Na widok Mortki ściągnął okulary, złożył je i schował do kieszeni mundurowej koszuli. Potem pokazał komisarzowi dłonią krzesło naprzeciwko siebie. Policjant zajął wskazane miejsce.

Komendant wyciągnął z szuflady biurka popielniczkę. Położył ją na porysowanym blacie i sięgnął po papierosy. Wsadził sobie jednego do ust, zapalił, a później przesunął paczkę błękitnych LM-ów w stronę komisarza.

– Zapalisz?

– Nie. Dziękuję.

Zajda kiwnął głową ze zrozumieniem. Był średniej budowy. Miał czarne, przyprószone siwizną włosy, zadbane wąsy i lekko opaloną twarz. W młodości zapewne był wysportowany i nawet przystojny. Teraz jednak najbardziej pasowało do niego jedno słowo – sflaczały.

– Dobrą robotę wczoraj odwaliłeś, Mortka – powiedział, bawiąc się trzymanym między palcami papierosem.

– Dziękuję.

– Chociaż teraz czuję się tak, jakby gówno właśnie nam wpadło w wentylator. Wiesz, co mam na myśli?

– Tak.

– To dobrze. Sprawę poprowadzi komisarz Lupa. Jest już po spotkaniu z prokuratorem. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? W końcu to ty znalazłeś zwłoki.

– Absolutnie nie.

To było naturalne rozwiązanie. Mortka przebywał tu tylko tymczasowo. Wkrótce miał wracać do Warszawy, a Lupa to najbardziej doświadczony z miejscowych policjantów.

– Bardzo nam zależy na twojej pomocy – kontynuował Zajda. – Jak pewnie zdążyłeś się już zorientować, nieczęsto zdarzają nam się takie znaleziska. Dlatego chciałbym, żebyś był konsultantem w zespole Lupy tak długo, jak to tylko możliwe.

– Oczywiście. Coś jeszcze?

Komendant zgniótł w popielniczce na wpół wypalonego papierosa i odchylił się na krześle. Przyglądał się Mortce jak chytry lis, który właśnie podkrada się do swojej ofiary, a gdzieś pod wąsem błąkał mu się tajemniczy uśmieszek.

– Wiesz, że znam twojego szefa? Andrzejewskiego.

– Nie wiedziałem – odpowiedział zgodnie z prawdą Mortka, ale nie był zaskoczony. To wiele tłumaczyło. Jego transfer do komisariatu w Krotowicach odbył się nadzwyczaj szybko i sprawnie.

– Byliśmy w jednej drużynie siatkówki w Szczytnie. Potem nasze drogi trochę się rozeszły, ale ciągle utrzymujemy ze sobą kontakt. Trafiłeś do nas, bo Andrzejewski zadzwonił do mnie i poprosił o pomoc. Powiedział, że jeden z jego ludzi trochę się pogubił. Stwierdził, że musisz pobyć gdzieś, gdzie nabierzesz dystansu. Zgodziłem się, bo czemu nie? Kiedy do nas przyjechałeś, zauważyłem, że bardzo przypominasz Andrzejewskiego. Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Nie za bardzo.

– Po prostu wy z Warszawy, zresztą ci z Wrocławia też, ale trochę mniej, zawsze macie taki skrzywdzony wyraz twarzy. Wyglądacie jak skwaszone chuje. Długo zastanawiałem się, z czego to się bierze. Wreszcie do mnie dotarło. Po prostu w Warszawie każdy gnojek, który ledwo co skończył jakieś SGH czy coś takiego, zarabia więcej od was. To musi dołować, co?

Mortka wzruszył ramionami, próbując ukryć, że Zajda trafił w sedno. Tymczasem komendant postukał palcem w biurko.

– Tutaj jest inaczej. Tutaj to ja dowodzę najatrakcyjniejszym zakładem pracy w regionie. Myślę, że Andrzejewski o tym wie i dlatego chciał, żebyś przyjechał do nas. Żebyś zobaczył, jak wygląda życie poza stolicą.

– Dlaczego mi pan o tym mówi?

– Bo chcę, żebyś zrozumiał, o co teraz będziemy walczyć. Widzi pan, komisarzu, ta sprawa to łakomy kąsek. Dawno nie mieliśmy tutaj nic równie interesującego. A z komendy wojewódzkiej płyną sygnały, że będą nam w regionie ciąć etaty. Krotowice podobno są pierwsze na liście. Niespecjalnie mnie to dziwi. W mieście spada liczba mieszkańców, młodzi wyjeżdżają, więc zmienia się struktura demograficzna. Słowem, przestępczość i tak będzie spadać, bo staruszkowie nie mają przecież siły rozrabiać. Ale jakkolwiek to jest słuszne, będę bronił tego komisariatu, swoich ludzi i ich pracy. I chociaż wiem, że policjanci z Jeleniej chętnie przejęliby od nas tę sprawę, to zrobię wszystko, żeby im to uniemożliwić. Bo to my musimy się wykazać, to my musimy udowodnić, że jesteśmy potrzebni, to my musimy uratować etaty! – Komendant zakończył swoją przemowę i spojrzał znacząco na Mortkę. – Ktokolwiek to zrobił, komisarzu, ktokolwiek zabił te biedne kobiety, znajdźcie tego skurwiela. Macie z Lupą dostęp do wszystkich naszych zasobów. Tylko go, kurwa, znajdźcie. Bo jeśli tego nie zrobicie, to kto wie, może za rok tego komisariatu już tutaj nie będzie.

Zajda ruchem głowy dał znak, że rozmowę należy uznać za zakończoną. Sięgnął po kolejnego papierosa. Dłoń, w której trzymał zapalniczkę, lekko drżała.

Mortka wyszedł z gabinetu i natychmiast natknął się na Lupę. Komisarz czekał na niego, opierając się o ścianę ze zwieszoną głową. Drzemał. Mortka położył mu dłoń na ramieniu i delikatnie potrząsnął. Policjant poderwał się gwałtownie.

– Czego chciał od ciebie „księciunio”? – zapytał, mrugając, jakby chciał udowodnić, że wcale nie spał.

„Księciunio” – tak nazywano komendanta. Mortka nie wiedział dlaczego.

– Potem ci opowiem. Najważniejsze jest to, że mam być twoim konsultantem.

– To dobrze.

– Podobno prowadzisz śledztwo?

– Aha.

– Jak spotkanie z prokuratorem?

– To podwładny dobrego kumpla Zajdy. Stary przekonał swojego przyjaciela, żeby nie zlecać niczego Jeleniej i zostawić wszystko u nas. I to jest chyba wiadomość dnia.

Zamilkli na moment. Lupa wyglądał na wyczerpanego. Mortka pospał te kilka godzin i zdążył zjeść dobre śniadanie. Jego kolega był na nogach całą noc. Być może urwał przez ten czas żałosne dwadzieścia minut drzemki w samochodzie.

– Co z Martą? – zapytał Mortka. – Są już jakieś wieści?

– Tak. Są. Właściwie to wiemy już wszystko. Jest wychłodzona, wyczerpana, ale nic jej nie grozi. Nie ma żadnych obrażeń zewnętrznych. I, co najważniejsze, nie ma żadnych śladów gwałtu.

Komisarz aż stęknął zaskoczony.

– To znaczy, że…

– Z obdukcji lekarskiej wynika, że nie tknął jej nawet małym palcem – sprecyzował Lupa.

– To co tam się stało?

– Wysłałem do Gawrysiów jednego z naszych ludzi z dobrymi wiadomościami. Kiedy je przekazywał, pękł ich syn, starszy brat Marty. Nasz chłopak trochę go przycisnął i okazuje się, że ten cały syf to jego sprawka.

– Opowiadaj.

– Z wyjaśnień chłopaka wynika, że poszedł się bawić w okolice starej sztolni z dwoma kolegami. Odkryli ją niedawno. Nikt się tam nie zapuszcza, więc mieli spokój. Mogli strzelać petardami i walić konia nad wykradzionymi rodzicom pornosami. Przeszkadzała im tylko mała Marta. Podobno ciągle się za nimi włóczyła. Tamtego dnia odnalazła ich dopiero wczesnym popołudniem. Przy kopalni, oczywiście. Chcieli jej zwiać, ale zagroziła, że poskarży się rodzicom, że palą.

– A palili?

– Jeden z nich wykradł staremu dwie fajki. Nic wielkiego, ale trochę się przestraszyli. Wpadli więc na głupi pomysł. Stwierdzili, że będzie mogła należeć do ich bandy, jeśli przejdzie próbę.

– Wprowadzili ją do podziemi – domyślił się Mortka.

Lupa przytaknął.

– Wejścia nie zabezpieczono wystarczająco dobrze. Pomiędzy deskami było dość miejsca, żeby te małe gnojki mogły się prześliznąć. Wcześniej trochę badali wnętrze kopalni, ale tamtego dnia weszli naprawdę głęboko. W rejony, w które do tej pory się nie zapuszczali. A potem zabrali dziewczynie latarkę i po prostu uciekli. Zostawili ją samą, w zupełnych ciemnościach. Podobno byli przekonani, że wkrótce sama wyjdzie i da im wreszcie spokój. Ale ona najwyraźniej straciła orientację. Zamiast iść w kierunku wyjścia, poszła w przeciwną stronę. W głąb.

– I zupełnym przypadkiem trafiła na ciała.

– Tak właśnie. A gówniarze ze strachu nikomu nic nie powiedzieli. Nawet wtedy, kiedy Marta nie wróciła na noc do domu – zakończył Lupa.

Mortka pokręcił z niedowierzaniem głową. Ile lat miał syn Gawrysiów? Jeśli dobrze pamiętał, to trzynaście. Trzynaście lat i o mało co nie zabił własnej siostry.

– W takim razie ten Bratkowski… – zaczął ostrożnie.

– Wszystko wskazuje na to, że tylko podwiózł ją dwa kilometry w górę i grzecznie wysadził. Nie mamy najmniejszego dowodu na to, żeby zrobił jej jakąkolwiek krzywdę – powiedział ponuro Lupa.

– Ale pozostaje jeszcze sprawa Adeli?

– Tak.

Mortka podrapał się po czole, rozważając coś. W tej sytuacji nie mieli czasu, żeby ganiać po lesie i szukać ciała cygańskiej dziewczynki, bazując na opowieściach pedofila-mitomana. Ale przecież Bratkowski przyznał się do dwóch gwałtów i dwóch morderstw. Jedna sprawa już została rozwiązana, ale nie mogli zlekceważyć drugiej.

– Czy Bratkowski wie, że znaleźliśmy Martę? – zapytał komisarz.

Lupa pokręcił przecząco głową.

– I niech tak zostanie – stwierdził Mortka. – Chodźmy do niego i załatwmy tę sprawę jak najszybciej. Wcześniej jednak chciałbym zobaczyć film ze wczorajszego przesłuchania. I daj mi, proszę, numer do Kaśki. Chciałbym z nią porozmawiać.


Podniosła z koszyczka garść potpourri i spomiędzy jej palców uniósł się słodki ziołowy zapach, zupełnie różny od oparów starego tłuszczu i taniego alkoholu, które niepodzielnie panowały w jej rodzinnym domu, oraz ostrego chlorowego odoru domestosu, zawsze kojarzącego się jej z okresem, który spędziła na „służbie” u Szausnerów.

Ilekroć przypominała sobie tamten czas, wydawało jej się, że całe pięć lat spędziła na kolanach, myjąc podłogi oraz okna. (Co ciekawe, Szausnerowa nigdy nie pozwoliła jej zmywać talerzy. Twierdziła, że Cyganka ma toporne dłonie i na pewno zniszczy zastawę). To oczywiście nie mogła być prawda. Wiedziała przecież, że dużo wtedy czytała, a jej gospodyni, czy też „pani”, jak kazała się nazywać, uczyła ją w wolnych chwilach matematyki i języka angielskiego. Od czasu do czasu pozwalała jej również wychodzić na miasto z kilkoma złotymi w kieszeni. Kaśka włóczyła się wtedy po Wrocławiu, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Przechodnie obrzucali ją niechętnymi spojrzeniami, równocześnie zaskoczeni, że nie żebrze i nie ma bandy dzieciaków uczepionych spódnicy. Wreszcie lądowała w empiku, gdzie siedząc w kucki na podłodze, przeglądała książki, zawsze pod czujnym okiem kogoś z obsługi, kto tylko czekał, aż spróbuje coś ukraść, żeby wreszcie móc wezwać ochronę.

Początkowo wydawało się jej, że Szausnerowa jest wcielonym aniołem. Bo jak można inaczej myśleć o kobiecie, która nie zadając zbędnych pytań, decyduje się przyjąć pod swój dach przerażoną, zmarzniętą trzynastoletnią cygańską dziewczynkę? Uczucie wdzięczności zmieniało się stopniowo w nienawiść, kiedy jej „pani” zrzucała na nią kolejne domowe obowiązki („Musisz zarobić na swoje utrzymanie” – mawiała), znalazła w Kaśce wdzięczny obiekt do wyładowywania swoich frustracji („To ma być według ciebie posprzątane, ty śmierdząca cygańska brudasko?!”), oskarżała ją o wyimaginowane przewinienia („Gdzie jest mój naszyjnik?! Pewnie ty go ukradłaś. Zawsze wiedziałam, że jesteś małą złodziejką!”), a wreszcie straszyła tym, że albo wyrzuci ją z powrotem na ulicę („Jak ty tam sobie poradzisz? Pewnie się będziesz puszczać albo kraść, co?”), albo zawiadomi jej rodziców, gdzie się ukrywa („Zobaczysz. Zaraz tu przyjadą i od razu oddadzą cię temu twojemu Romeowi, od którego uciekłaś. Ale nie po to, żeby się z tobą ożenił. O nie, to już przepadło. On cię tylko wykorzysta i zostawi, śmierdzielu!”). Anioł z domestosem zmienił się w diabła.

Mąż Szausnerowej był natomiast całkowicie podporządkowany żonie i ograniczył się do obrzucania Cyganki lubieżnymi spojrzeniami. Jednak do niczego nigdy nie doszło. Za bardzo bał się małżonki, żeby zbliżyć się do służącej. A był taki czas, kiedy Kaśka chciała przyjąć go między swoimi udami tylko po to, żeby zrobić na złość „pani”.

Dzwonek telefonu wyrwał ją z rozmyślań o przeszłości. Odłożyła płatki potpourri do miseczki i sięgnęła po aparat.

– Tak?

– Komisarz Jakub Mortka. Nie wiem, czy mnie pani pamięta, spotkaliśmy się wczoraj.

Serce zaczęło jej bić szybciej.

– Tak. Kuba, pamiętam. Czy chodzi o Adelę?

– Poniekąd. Ale proszę się nie martwić. Nie znaleźliśmy jej… – usłyszała w jego głosie wahanie. Nie chciał powiedzieć tego jednego słowa: „ciała”. Nie znaleźli jej „ciała”.

– O co w takim razie chodzi?

– Chciałbym pani zadać jedno pytanie.

– Jakie?

Wypowiedział je, a ona zmarszczyła brwi.

– Nie rozumiem, po co ci to.

– Nie mogę pani teraz tego wytłumaczyć. Ale to może być ważne. Pomoże mi pani?

– Tak, oczywiście.

Odpowiedziała mu najlepiej, jak potrafiła. Podziękował i się rozłączył. Katarzyna Kowal jeszcze przez długą chwilę stała pośrodku mieszkania z telefonem w dłoni i nerwowo zagryzała wargę. Coś się dzieje, pomyślała, a w okolicach krzyża poczuła ukłucia rosnącego z każdą sekundą niepokoju.

Coś się dzieje.


Mortka otworzył drzwi od celi, gdzie na starej pryczy z kocem pod głową leżał Grzegorz Bratkowski. Z powodu niespodziewanych wypadków nikt nie pomyślał, żeby przewieźć go do aresztu w Jeleniej Górze, więc mężczyzna spędził noc na komisariacie. Na widok policjanta usiadł i podrapał się po brodzie.

– Znaleźliście je? – zapytał.

– Nie. Jeszcze nie. Ale szukamy.

Komisarz wniósł do celi krzesło i ustawił je naprzeciwko Bratkowskiego. Wziął od Lupy dwa kubki kawy. Jeden podał zatrzymanemu, drugi zostawił sobie.

– Dostanę też śniadanie? Jestem głodny.

– Za chwilę. Najpierw odpowie nam pan na kilka pytań.

– Może nie chcę?

– To może nie dostanie pan śniadania.

– Przecież nie możecie tego robić! To torturowanie zatrzymanego, dręczenie!

Mortka zaśmiał się ostro i szyderczo.

– Rozumiem, że dzięki protekcji tatusia pana dotychczasowe kontakty z policją odbywały się na bardzo, nazwijmy to, przyjacielskiej stopie. Ale teraz sytuacja jest inna. Przyznał się pan do zgwałcenia i zabicia dwóch małych dziewczynek. Tatuś panu już nie pomoże. Nikt panu nie pomoże. Proszę się przyzwyczaić do tej myśli.

Komisarz wziął łyk kawy i odłożył kubek na podłogę. Usiadł naprzeciwko Bratkowskiego i nachylił się ku niemu.

– W takiej sytuacji policjanci pozwalają sobie na różne rzeczy, których teoretycznie nie powinni robić. Odmowa śniadania to teraz pana najmniejszy problem. Bardziej bym się martwił tym, do jakiej celi pan trafi, kiedy pana stąd zabierzemy. Kim będą współaresztanci i… – zawiesił głos – ile będą o panu wiedzieć. Bo wie pan, jedno słowo i pańskie życie zmieni się w piekło.

Uderzył Bratkowskiego wyprostowanym palcem w sam środek piersi, a ten się skulił, jakby właśnie dostał cios pięścią prosto w nos.

– Dlatego odpowie nam pan na kilka pytań. A kiedy pan już to zrobi, to w nagrodę dostanie pan małe papu. Jasne?

– Tak.

– Adela Siwak. Pańska pierwsza ofiara. Cyganka. Pamięta pan?

– Tak. Oczywiście, że pamiętam.

– Proszę mi opowiedzieć, co pan z nią zrobił.

– Zgwałciłem ją. Potem zabiłem i zakopałem ciało.

– To już wiem. Proszę mi opowiedzieć ze szczegółami.

– Po co?

– Bo może lubię słuchać. Nie twój zasrany interes. Opowiadaj.

– No więc… Spotkałem ją, jak wędrowała samotnie po mieście. Najpierw ją długo obserwowałem, by upewnić się, że…

– Nudy – przerwał mu Mortka. – Opowiedz mi lepiej o bliźnie.

– Bliźnie?

– Tej po operacji wycięcia wyrostka robaczkowego. O tu…

Wskazał na prawą stronę własnego brzucha. Bratkowski uśmiechnął się lekko, a oczy zasnuła mu mgła rozmarzenia.

– Tak. Pamiętam. Jej blizna. Była jak biały kwiat na jej ciemnej skórze. Cudowne, blade uwypuklenie.

– Dotykał go pan?

– Oczywiście, że tak! To było tak, jakby miała biżuterię wszytą w to cudowne, drobne, ciemne ciałko. Ja lubię takie abstrakcyjne wzorki, więc kiedy zobaczyłem tę bliznę, od razu mi stanął.

– Rozumiem.

Mortka sięgnął po kubek z kawą. Wypił kolejny łyk i spojrzał na stojącego bez ruchu w drzwiach Lupę.

– Słyszałeś to wszystko?

– Tak.

– To dobrze.

Komisarz odwrócił się do Bratkowskiego i westchnął ciężko. Nie podobało mu się to, co teraz zamierzał powiedzieć. Najchętniej wstałby, zamknął drzwi od celi i zapomniał, że ktokolwiek tam jest.

– Wczoraj znaleźliśmy Martę – oznajmił, a siedzący naprzeciwko mężczyzna drgnął. – Nic jej nie jest. Żyje i nie została zgwałcona ani przez pana, ani przez nikogo innego.

Bratkowski zgiął kark, jakby właśnie na ramiona spadło mu kowadło.

– Co? – wyjąkał.

– Znaleźliśmy ją – powtórzył policjant. – Nikt jej nie skrzywdził. Jest pan wolny.

– Ale Adela – szepnął Bratkowski.

– Właśnie. Adela… – Mortka zrobił krótką przerwę. – Przejrzałem zapis filmowy naszej wczorajszej rozmowy. Nie powiedział pan na temat tej Cyganki niczego, czego wcześniej nie dowiedział się pan od nas. Niech pan przyzna, nic pan o niej nie słyszał, dopóki nie wspomniał o niej mój kolega, prawda?

– Ale ja… ale blizna!

– Sprawdziłem. Ta blizna, o której pan z takim entuzjazmem nam opowiadał… Adela nigdy nie miała operacji wycięcia wyrostka robaczkowego.

Mortka wstał i odsunął krzesło pod ścianę. Cofnął się dwa kroki, żeby zrobić Bratkowskiemu przejście.

– Nie dostanie pan od nas śniadania. Nie popełnił pan zbrodni, do których się przyznał, więc jest pan wolny. Sam pan sobie kupi bułkę i jogurcik. Proszę jednak nie opuszczać okolicy. Być może będziemy musieli z panem porozmawiać, a może ktoś będzie próbował panu postawić zarzuty za utrudnianie pracy policji. Mnie osobiście nie chce się w to bawić, ale kto wie, czy ktoś bardziej pracowity nie będzie miał na ten temat innego zdania.

Bratkowski nie ruszył się z miejsca. Podniósł tylko głowę i spojrzał na Mortkę. Był całkowicie blady. Drżała mu dolna warga, jakby miał się zaraz rozpłakać.

– Pan nie rozumie – powiedział bardzo powoli. – Mam bardzo poważny problem.

– Widzę. Jeśli będzie pan chciał, możemy się spotkać w przyszłości. Dam panu namiary do kilku psychologów, którzy prowadzą terapię dla osób z pańskimi… skłonnościami.

– Nie. To nie wystarczy! To nie wystarczy! Ja w końcu zrobię komuś krzywdę! Słyszy mnie pan?! Słyszy?! Trzeba mnie powstrzymać, zamknąć gdzieś! Z tą dziewczynką było przecież tak blisko. Miałem ją, mogłem zrobić z nią wszystko. Wysiadła! Tak, kurwa, w końcu wysiadła, ale była ze mną tak długo! Nie rozumie pan tego?! Teraz się udało, ale w końcu komuś zrobię krzywdę!

– I wtedy spotkamy się ponownie – odpowiedział Mortka. – A teraz pokażę panu drogę do wyjścia.

Farma lalek

Подняться наверх