Читать книгу Kto to pani zrobił? - Agata Passent - Страница 6

Оглавление

Zombie w borowinie

Szłam po pracy na przystanek autobusu 138 i przypomniało mi się, że nieopodal tegoż przystanku stało w moim mieście kino Sawa. Już z nazwy wydedukowali Państwo zapewne, że rzecz działa się w Warszawie. Kino Wars też u nas było, ale po drugiej stronie rzeki. Legendarni kochankowie Wars i Sawa zostali tak rozdzieleni Wisłą. Obu kin już nie ma, bo po co warszawiakom kultura. Tu się i tak pracuje do późnego wieczoru z przerwami na sekslanch. Na miejscu dawnego kina Sawa postawili nam apartamentowce, czyli mówiąc wprost – blokowisko. Z galerią handlową, czyli drogimi sklepami. Galeria wypieków tam jest i galeria serów. Miasto sztuki. Nadjechało 138. Z okna widziałam, jak ochlapujemy kuriera na rowerze opatulonego w torby i gumowe spodnie. Przypomniało mi się, że w kinie Sawa widziałam film grozy Duch. Był to klasyczny, upiorny drugorzędny horror. Trupy wstawały z cmentarzysk, a dziewczynkę wessał duch, który grasował w telewizorze.

Lubię chadzać do kina na podłe horrory, lecz Polacy jakoś nigdy ich nie produkują. Dlaczego? Albo komedie romantyczne, albo dramat psychologiczny, albo historyczne rozliczenia. Polskiego Lśnienia czy Piły 6 nie uświadczysz. Może dlatego, że reżyserów i scenarzystów wyręczyliśmy my, dziennikarze. Od paru lat boję się włączyć radio, od ponad piętnastu nie mam telewizora. Straszą nas tak, że nie wiem, czy dożyję wieku emerytalnego. Zawał murowany, jakieś palpitacje, psychotropy antylękowe po każdym serwisie informacyjnym czy gazetowym artykule. Do tego 24 godziny na dobę straszy nas sieć. Zastanawiam się, skąd ludzie mają siły i chęć do oglądania komentarzy w Internecie. Dawniej horror oglądało się raz na rok w kinie. Półtorej godzinki śmiesznego straszenia, fajnych efektów, zombie moczących się w wannie niczym pacjentka w borowinie, i po wszystkim. Można było po horrorze skoczyć na zapiekankę z pieczarkami.

Dziennikarze wyspecjalizowali się w trzech „genrach” horrorów: horror cielesny, horror ostatnie starcie, horror finansowy. Cielesne straszą ohydnym zatruciem prowadzącym do zgnilizny naszych ciał. W każdym pawilonie, na bazarku, w spożywczaku, u cioci na imieninach, w stołówce przedszkolnej dziecka grasują mikroby, które doprowadzą twoje nerki i wątrobę do rozkładu. Jedząc mięso zatrute hormonami, marchew pełną toksyn, sałatę szkodliwszą od cyjanku, pieczywo spulchnione, trujesz się sama i swoich bliskich. Ile matek dziennie zabija powoli swe dzieci, podając im pierś kurczaka? Dziennikarz, autor horroru cielesnego, korzystając ze scenariusza podsuniętego mu przez bardziej kreatywnego eksperta, przeważnie pana doktora na usługach firmy produkującej „leki” naturalne, straszy nie tylko wyłączoną wątrobą, ale cerą rodem z bulwiastych obrazów Arcimbolda. Toksyny krążą w powietrzu niczym gaz bojowy pod Ypres. Pomyśl o kryjówce w apartamentowcu, zanim niefrasobliwie udasz się do galerii pieczywa.

Lepiej załóż maskę z lnu, bo kremy do ciała też są pełne konserwantów. Żrą cię od zewnątrz. Niektórzy ludzie tak trzęsą się ze strachu przed informacjami o potworach czyhających w jedzeniu, że piją tylko czerwoną herbatę. Pewien hinduski lekarz powiedział mi ostatnio, że najzdrowiej jest w ogóle nic nie jeść. „Ostatni raz jadłem dwa tygodnie temu”, zdradził. Drzewa żyją fotosyntezą, widzowie współczesnych medialnych horrorów cielesnych żyją anoreksją.

Jeśli nie rozłożysz się sama, jedząc na śniadanie bułkę z masłem, to wykończy cię znienacka jakaś pulsująca nieopodal siła. Uważaj, Bractwo Muzułmańskie zapewne obserwuje właśnie ruch w autobusie o numerze 138. Ten łysiejący portier w twoim biurowcu regularnie robi zakupy w pawilonie chemicznym. Teraz terroryści działają tylko z pozoru w pojedynkę. Są zwykle częścią międzynarodowej sieci. Lubisz czytać książki w kawiarni na modnej ulicy? Strzeż się. Bojówkarze lewaccy w kominiarach mogą cię spałować, nawet jeśli racząc się szarlotką, czytasz Władysława Broniewskiego. Wszak poeta ten dźgał bagnetem bolszewików. Jesteś prężną kobietą biznesu i budujesz willę na krawędzi parku krajobrazowego? Jeśli oglądasz „reportaże”, to wiesz przecież, że twoim bliskim grozi porwanie w tak cichej okolicy. Ostateczne starcie może nastąpić podczas horroru łóżkowego. W imię dżihadu grasują zombie, którzy świadomie wykańczają drogą płciową. Módl się, by był to tryper, a nie śmierć w konwulsjach. Jeśliś dziewicą lub impotentem, to zabije cię meteoryt albo stwór z Marsa, na którym życie hula w najlepsze.

Nie udało się dziennikarzom nastraszyć Państwa truciznami, bronią chemiczną, mafią, militarnym moherem, irańskim ekstremizmem? To doprowadzą was do zawału, strasząc, że jako wypaleni pracą do siedemdziesiątki skończycie, żebrząc na ulicy, a wnuki wasze posiłek szkolny będą miały tylko trzy razy w tygodniu. Codziennie dziennikarze próbują sączyć ci do ucha o licznych bankructwach, kursie franka, spisku finansistów w szklanym wieżowcu, którzy wywindowali cenę karkówki o dwieście procent. Będzie jak u Reymonta. Tylko ziemię obiecaną zabierać nam będą hordy gwardzistów z Chin. Odkąd dziennikarze wzięli się do pisania horrorów, czytelnictwo spada. Część czytelników po prostu zmarła ze strachu po lekturze gazety. Inni łagodzą lęki używkami. Pozostali w otępieniu grzecznie siedzą na obleganych kozetkach terapeutycznych.

Ja wiem, że nastała moda na medycynę holistyczną i narzekanie na polską służbę zdrowia. Tolerancja nakazuje nam szanować metody chińskie i hinduskie, bo rzekomo polscy lekarze to albo kogoś w szpitalu zatrują, albo łapówki od koncernów wezmą za to, by zupełnie niepotrzebnie nas szczepić, albo zaszyją komuś kawałek szmaty podczas operacji, którą wykonują na bańce. Mam wokół siebie wielu kandydatów do zaszycia, ale to inny temat. Może alkomaty warto wprowadzić w służbie zdrowia – na wejściu do przychodni pacjenci i pracownicy dmuchają.

Pracownikom szpitalnym dostało się też podczas debaty o związkach partnerskich, pamiętają Państwo? Nie uznają konkubinatów i nie wpuszczają kochanek i kochanków w odwiedziny. Ciekawe, co z byłymi małżonkami? Czy po dwudziestu latach małżeństwa nie można odwiedzić konającej żony, nawet jeśli jest matką wspólnej dziatwy? Co do odwiedzin szpitalnych, to zawsze miałam szczęście. Podczas porodu wpadły do mnie dwie koleżanki. Nie licząc konkubenta, taty dziecka. Potem jeszcze wpadł syn mojej macoszki – brat kochany. Ja też odwiedzałam przyjaciółkę nieżonę (ona nie chce się ze mną ożenić niestety) tuż po jej porodzie; udało mi się nawet otworzyć butelkę szampana i wychylić symboliczną kropelkę ze szpitalnego szczerbatego kubka. Pielęgniarka zabraniała tylko jedzenia truskawek – bo bobasek może mieć alergię. Innym razem przez zasieki państwowego szpitala przedarli się moi liczni współpracownicy z TVN24, kolega z badmintona, znajoma góralka i całe grono bliskich moich. Wypisując mnie ze szpitala, pielęgniarka powiedziała: „No szkoda, że pani już wychodzi. Przy pani łóżku to zawsze taki plac Zbawiciela był”.

Wracając jednak do porady hinduskiego lekarza: że lepiej po prostu nic nie jeść, by mieć formę. Miał on świętą rację. Znalazłam w książce Mariusza Wilka Dom włóczęgi niezbity dowód na to. Wilk opisał odwiedziny u lamy Itigiełowa w Rosji. Otóż w 1927 roku ten zwierzchnik rosyjskich buddystów „zebrał lamów i zwrócił się do nich, by odmówili za niego modlitwę pożegnalną”. Lamowie się śmiali, „no bo jak, jeśli on żyje?”. Zanim skończyli, lama umarł, siedząc w lotosie. Ja też bym umarła, gdybym usiadła w lotosie. Lamowie w tej pozycji wsadzili go do sarkofagu, zasypali solą i zakopali pod ziemią. Po 75 latach go odkopali, a on nadal siedział w lotosie, ciało do dziś się nie rozpadło, sprawa ponoć słynna na cały świat. Od 2003 roku siedzi pod szklanym kloszem, który to klosz od czasu do czasu potnieje. Dla mnie morał jest prosty: należy jeść dużo niezdrowej żywności, którą niepotrzebnie straszą nas w mediach. Bo inaczej nawet po śmierci będziemy się pocić, spokoju nie zaznamy. Tylko solniczkę trzeba zlikwidować, bo wynika z tego, że sól jest bardzo zdrowa.

Kto to pani  zrobił?

Подняться наверх