Читать книгу Inne Światy - Jacek Dukaj - Страница 6

Robert J. Szmidt
Szpony smoka

Оглавление

7 września 1934 roku

Gospoda przy przeprawie trzeszczała w szwach. Nie był to zaciszny ryokan – o takim luksusie w głębi prowincjonalnej prefektury można było co najwyżej pomarzyć – lecz zwykła, choć spora chata przy bocznym trakcie, jedyna na tym brzegu rzeki. Pewien obrotny miejscowy kupiec przejął ją wiele lat wcześniej i przerobił na coś z grubsza przypominającego prawdziwy zajazd. Brakowało tu pokoi dla podróżnych, a kuchnia oparta na lokalnych specjałach wołała o pomstę do nieba, ale to akurat nie spędzało snu z powiek długonosemu właścicielowi ani jego gościom.

Pobliski prom kursował całą dobę, od końca roztopów do późnej jesieni, zatem wędrowcy udający się tą drogą na północny brzeg musieli czekać najwyżej kwadrans, aż do jednego z trzech pomostów dobije smukła łódź albo szeroka barka towarowa. W tak krótkim czasie można było wypić góra czarkę herbaty lub kolejkę grzanej sake. A że ruch na tym szlaku był zazwyczaj niewielki, pięć stołów w środku i dwie ławy rozstawione pod wiatą od strony brzegu w zupełności wystarczały do obsłużenia podróżnych.

Brak miejsca dawał się ludziom we znaki tylko w niepogodę, jak tego dnia, gdy ołowiane niebo od samego świtu roniło tłuste łzy. Podczas ulewy ruch na rzece ustał. Flisacy obsługujący przeprawę schronili się w zaciszu przystani, czekając razem z pasażerami na przejaśnienie, które wciąż nie chciało nadejść, mimo że złożono już kilka ofiar i nieprzerwanie zanoszono gorące modły.

Z tego też powodu w świecącej zazwyczaj pustkami zaniedbanej izbie, która mogła pomieścić w porywach dwudziestu podróżnych, zebrało się niemal dwa razy tyle ludzi. Sytuację pogarszało to, że przy największym chabudai rozsiadło się zaledwie pięć osób: wyniosła trzydziestolatka o pociągłej twarzy i wielkich, ponurych migdałowych oczach, niewątpliwie arystokratka, być może krewna samego prefekta Uesugi; towarzyszący jej starszy mężczyzna o pobrużdżonym obliczu weterana – wrażenie srogości tego człowieka potęgowała blizna, biegnąca od prawej części czoła przez nasadę nosa aż po zarys szczęki po lewej stronie kanciastej żuchwy – oraz trzech buńczucznych przybocznych w barwach pana Minamoto, pierwszego kuzyna i najwierniejszego z wasali szoguna odległego Eikoku.

Pozostali goście tłoczyli się przy czterech mniejszych stołach, a ci, dla których i tam zabrakło miejsca, zalegli gdzie się dało: na matach pod ścianami, a nawet na jedynym wolnym kawałku podłogi tuż przy drzwiach.

Nikt się jednak nie skarżył, ponieważ uwięzieni w zajeździe podróżni nie mieli wielkiego wyboru. Reszta wioski rybackiej, do której należała gospoda, leżała na przeciwległym brzegu rzeki, a po tej stronie przeprawy w promieniu dwóch ri nie znalazłbyś żadnej zacnej miejscowości. Rozsądniej więc było znosić chwilowe niewygody, niż moknąć przez pół dnia w drodze do najbliższego mostu, położonego w odległej o ponad pięć godzin marszu stolicy prefektury. Nie mówiąc już o tym, że pobierano tam dwukrotnie wyższe myto.

Tłok wszakże, tak jak bezczynność, wzmaga w człowieku irytację, ta zaś szybko kiełkuje w porywczym sercu i poślednim umyśle, a gdy karmiona z pozoru błahymi zwadami urośnie ponad miarę i zepchnie pozostałe emocje na samo dno duszy, wystarczy jedna jedyna iskra, by nastąpił wybuch. Tłumiona godzinami złość zmienia się w agresję przy byle okazji, takiej choćby jak pojawienie się kolejnych szukających schronienia wędrowców.

Ktoś naparł właśnie na drzwi gospody od zewnątrz, lecz nie zdołał ich otworzyć na oścież. Masywne drewniane skrzydło, uchylne, zrobione na miejscową modłę, zatrzymało się w pół drogi na plecach jednego z roninów, którzy zabijali czas nie tylko popijaniem sake, ale i grą w shōgi. Mężczyzna stracił równowagę, a gdy rozpaczliwie próbował ją odzyskać, zahaczył ręką o planszę, roztrącając pionki.

Mgnienie oka później zarówno gracz, jak i jego partner oraz dwaj towarzyszący im niechlujnie zarośnięci młodzicy sięgali już po broń. Stojący w progu starzec zastygł w bezruchu. Przygięty do ziemi, przemoknięty od stóp do głów, rozczochrany i potwornie brudny wyglądał jak najprawdziwszy bakemono i chyba tylko to skojarzenie uchroniło go od natychmiastowej śmierci. Roninom, podobnie jak pozostałym gościom, wydał się monstrum głównie za sprawą sporych rozmiarów paki, którą dźwigał na kościstych plecach pod płachtą łopoczącego na wietrze brezentu. To ona nadawała mu nadnaturalny nieludzki wygląd.

Minęły dwie, może trzy sekundy i potrącony ronin otrząsnął się z zaskoczenia. Zaklął pod nosem, zrozumiawszy, że ma przed sobą nie demona, lecz nieszkodliwego starca. Zgrzytnęła klinga wysuwana z pochwy.

– Szlachetny panie, oszczędź życie nędznego tayū! – zaskomlał pieśniarz, przypadając do ziemi.

Jego błagania nie zdołały powstrzymać podchmielonych roninów. Długo tłumiona frustracja, spotęgowana poczuciem wstydu, znalazła już bowiem ujście – płynęła z krwią od serca do dłoni dzierżącej rękojeść uchigatany.

– Mate.

Jedno słowo, rzucone półgłosem, niby od niechcenia, za to tonem tak autorytarnym, że zabrzmiało donośniej od uderzenia w dzwon. Sam jego dźwięk wystarczył, by napastnik zamarł, jakby jakaś niewidzialna siła chwyciła go za nadgarstek, uniemożliwiając mu dobycie broni. Mężczyzna z blizną, trącony w ramię wachlarzem szlachetnie urodzonej damy, poderwał się z miejsca.

Ronin zerknął w jego kierunku, niepewnie, jakby zdziwiony własną reakcją, ale nie dokończył ruchu, którego naturalną konsekwencją byłoby rozpłatanie głowy starca, bo tylko ona wystawała spod paki, przypominającej teraz żółwiową skorupę.

– Litości, litości – skamlał wędrowiec, bojąc się oderwać wzrok od zabłoconych mat wyściełających podłogę.

– Odstąpcie. – Kolejne polecenie wypowiedziane tym samym tonem, równie spokojnie.

– Jak pan sobie życzy, sędzio Kyōgoku. – Młodzik, jeden z towarzyszy grających roninów, pokłonił się z szacunkiem idącemu w stronę drzwi mężczyźnie.

Jego kompani niezwłocznie uczynili to samo. Szermierz, który tak krewko sięgnął po broń, pochylił głowę ostatni. Jako honorowy wojownik musiał dopełnić obyczaju i dać zakosztować obnażonemu ostrzu krwi, oczywiście własnej.

Sędzia nawet na niego nie spojrzał. Podszedł do wylęknionego starca, szturchnął go w ucho trzcinową laską, a gdy przerażony wędrowiec skulił się jeszcze bardziej, parsknął głośno.

– Wstawaj! – warknął.

Starzec łypnął spod ociekającego deszczówką kołtuna, po czym podniósł się ciężko, sapiąc pod brzemieniem dźwiganej paki.

– Dzięki ci, dostojny panie. Oby Amaterasu…

– Milcz. – Pan Kyōgoku nie zamierzał wysłuchiwać dziękczynnych mów kogoś tak niegodnego jak wędrowny pieśniarz. Zareagował na prośbę damy, której towarzyszył, lecz to jeszcze nie znaczyło, że będzie się bratał z byle prostakiem. – Twierdzisz, że jesteś tayū?

– Jestem, szlachetny panie. Zwą mnie Honshiro – odparł starzec takim tonem, jakby liczył na to, że zostanie rozpoznany. Spróbował się też pokłonić wybawcy z należytym szacunkiem, ale mało brakowało, by znów padł na kolana pod ciężarem paki, w której, co stało się już jasne dla wszystkich, taszczył instrumenty, a może i lalki.

– Gdzie reszta twojej trupy?

Stary pieśniarz chciał się odwrócić w drzwiach, lecz zaczepił paką o framugę.

– Moi aktorzy zostali…

– Ilu ich jest? – przerwał mu bezceremonialnie sędzia.

– Dwóch. Tylko dwóch.

– Dobrze. Pani Ueda życzy sobie wiedzieć, co możesz jej zaśpiewać.

– Jestem biegły zarówno w tokiwazu, jak i w kiyomoto.

Kobieta o migdałowych oczach zastukała wachlarzem w stół, zwracając na siebie uwagę sędziego. Ten, zachowując kamienną twarz, cofnął się do stołu i wysłuchał uważnie kilku krótkich zdań.

– Znasz Balladę o Szponach Smoka?

– Hai! – przytaknął pieśniarz z dumą.

Goście powitali to oświadczenie zgodnym pomrukiem. Im także, po kilku godzinach oczekiwania na poprawę pogody, przydałaby się odrobina rozrywki. A tokiwazu, zwłaszcza traktujące o najdonioślejszym wydarzeniu, które zapoczątkowało nową erę cesarstwa, wydawało się idealne ku pokrzepieniu serc.

– Kazuya, Junji, chodźcie tu szybko! – zawołał starzec w mrok. – Scenę trzeba rozstawić!

– Sędzio… – jęknął porywczy ronin, na moment wyciągając krwawiący kciuk z ust.

Nie musiał kończyć. Pan Kyōgoku zauważył już swój błąd. W gospodzie nie było miejsca na rozłożenie wszystkich rekwizytów. Kolejna narada z panią Ueda była krótsza niż poprzednia.

– Zaśpiewasz do akompaniamentu, ale bez lalek – zdecydował mężczyzna z blizną. – Zaraz zrobimy ci miejsce. – Jednym ruchem dłoni polecił przybocznym usiąść po obu stronach kobiety, której przysięgli chronić.

Przy największym stole mogło biesiadować osiem osób, nawet dziesięć, gdyby zaszła taka potrzeba, zatem ruch ten przykuł uwagę wszystkich obecnych, szczególnie tych, którzy przycupnęli wcześniej na podłodze. Zwłaszcza roninów. Sędzia nie miał jednak ochoty na towarzystwo brudnych, do tego zdrowo już wstawionych prostaków. Trzcinka, którą trzymał w dłoni, minęła ich i wskazała dwóch kupców, sądząc z wyglądu, braci, którzy siedzieli na tobołkach między najmniejszymi stołami. Trzecim wybrańcem okazał się mnich komusō w pękatym tengai na głowie, dotąd stojący w głębi sali przy brudnym oknie wychodzącym na rozległe łąki. Ostatnim, czwartym gościem zaproszonym do chabudai sędziego był wyniosły samuraj z klanu Hatakeyama, którego miejsce przy stoliku w kącie natychmiast zajęła brzemienna kobieta. Reszta czekających musiała obejść się smakiem.

W czasie gdy następowała roszada, stary pieśniarz osuszył chustą twarz i dłonie, rozwinął niewielką, mocno wytartą tatami i uklęknął na niej powoli, celebrując każdy ruch, jakby występował w najprawdziwszym teatrze. Pierwszy z uczniów, szczupły chłopak o bardzo delikatnych rysach, który właśnie kończył stroić shamisen, zasiadł po jego prawicy. Drugi, zostawiwszy pakę z dekoracjami pod wiatą, zajął miejsce za plecami mistrza, by usługiwać mu podczas występu.

Ballada o Szponach Smoka powstała zaledwie czterdzieści lat wcześniej, ale w naprawdę krótkim czasie udało jej się zdetronizować nawet prześwietną Heike monogatari. I słusznie, w całych dziejach świata nie było bowiem wznioślejszej pieśni sławiącej czyny Amaterasu.

Gdy rozbrzmiały pierwsze akordy, w gospodzie, niczym w prawdziwym teatrze, zapanowała cisza. Umilkły szmery rozmów, brzdęki odstawianych naczyń, szelesty poprawianych szat. Jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do uszu słuchaczy, prócz samej melodii rzecz jasna, był szum deszczu nieprzerwanie padającego na strzechę.

Honshiro przymknął oczy. Nie miał przed sobą kart z tekstem, co wzbudziło najpierw konsternację pani Ueda, a chwilę później podziw wszystkich podróżnych, okazało się bowiem, że stary tayū, jak przystało na prawdziwego mistrza tokiwazu, zna cały tekst na pamięć.

Pieśń poprzedził wysoki, płaczliwy jęk uderzonych strun, do którego tchnienie później dołączył modulowany z wyczuciem głos recytatora, o wiele czystszy i silniejszy, niż można by sądzić na podstawie nikczemnego wyglądu wędrownego artysty.

Zebrani, słuchając z ukontentowaniem kolejnych fraz, mogli się zanurzyć w historii, w której bogini po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zstąpiła na ziemię, by zmienić losy świata.

A było to tak…

(...)

Inne Światy

Подняться наверх