Читать книгу Inne Światy - Jacek Dukaj - Страница 7

Sylwia Chutnik
Zapalny stan udręki

Оглавление

Pojechałam na operację autobusem sto trzydzieści osiem. Miałam na sobie płaszczyk wiatrem podszyty i ledwo-ledwo perfumy. Nie lubię zapachu szpitala, chciałam mieć zapach domowy, więc trochę się popsikałam, chociaż niby nie wolno. Przyniesienie czegoś, co kojarzy się z bezpiecznym miejscem, to zaprzeczenie idei molocha. Jechałam przecież do wielkiej trwogi, a nie na imieniny. W piórniku brzęczały kolorowe długopisy, na wypadek nagłej chęci pisania pamiętnika. Przeszłam Kijowską i skręciłam w Brzeską. Jeszcze kilka dni temu oprowadzałam tędy turystów, pokazując im, niczym Bronisław Malinowski, dzikie obszary stolicy. Ludzie z twarzami ptaków. Wchodziliśmy w podwórka, wąchaliśmy cudze pranie. Zajrzałam nawet przez okno do mieszkania na parterze, ktoś jadł przy stole nakrytym ceratą. Spojrzał groźnie, jadł dalej.

Barbara Łopieńska pisała o tej ulicy ponad trzydzieści lat temu: „Ulica w środku Pragi. Mieszkańcy nieparzystej strony płacą nawet pierwszą strefę komornego, bo to właściwie centrum. Ulica niewielka, położona na tyłach bazaru Różyckiego, w pobliżu dwóch dworców: Warszawa Wschodnia i Wileńska”*. Brzeska, nic się nie zmieniło. Stare kamienice, kapliczki w środku podwórek i dzieciaki odbijające głośno piłkę o czerwone cegły. Wokół hula gentryfikacja, a ludzie stoją na balkonach i drą się do przewodników wycieczek: „Co wy tam wiecie? Ludzi spraszacie do nas jak do zoo, zaraz wam na łeb doniczkę zrzucę i się skończy”. Turyści patrzą z zainteresowaniem, robią zdjęcia, kadrują facetów opartych o swoje samochody zaparkowane niedbale. Jednym kołem na chodniku, drugim gdzieś przy latarni. Drewniane schody na klatce mają takie dziury, że niejedna noga wylądowała przez nie w gipsie. Może tak łaskawie wycieczki przejdą się i zobaczą, w jakich warunkach żyją ludzie w stolicy, a nie cieszą się, jakby przebywali w skansenie Warszawy. Zwiedzający zaczęli wchodzić do klatek i fotografować czyjeś pranie wiszące na sznurkach. Czyjeś graty przewalone na balkonie bez barierek. Okoliczne dzieciaki były coraz bardziej nakręcone. Oprócz wykrzykiwania w stronę zwiedzających brzydkich wyrazów zaczęły rzucać w tłum piłką. Ktoś ją złapał, odrzucił. Zaczęła się interakcja. Podeszła zataczająca się pani, która coraz głośniej mówiła, że nikt nic nie rozumie. „Co wy tam wiecie?”, pytanie powracało i to już nie była sceneria filmu Rezerwat, ale jakieś zajęcia z filozofii. Ciągłe „wy”, „my”. Jasny podział plemienny. Zasady są te same od lat: ludzi stąd nie ruszamy, cała reszta nie ma tu czego szukać. Co innego goście w okolicznej knajpie, no ale miejsce jest już oswojone, wpisane na listę dziedzictwa lokalnego pod hasłem „nie ruszać”. Kolejna zasada: nie ruszać się stąd. „Bo oni chrzczą się u Świętego Floriana, umierają w Przemienieniu Pańskim”. Lewy brzeg jest dla pedałów.

Korci, żeby oswoić „dzikich”, idealnych do pocztówki, to jasne. Warszawę dzieli Wisła niczym tory w każdym porządnym miasteczku. Po jednej stronie musi zawsze zostać namiastka: „Ach, jak to kiedyś bywało”. Chce się odnaleźć fragmenty tamtego świata. Z Wiechem, tętniącym życiem bazarem i podwórkiem z trzepakiem. Ale tamtejsi mieszkańcy to nie żywy skansen; nie mają zamiaru pozować nam do żadnych zdjęć.

Nieprzyjemne uczucie podpatrywania autochtonów i pewnego rodzaju wyższości pozostało przez cały dzień. Dobrze mi tak, zachciało się podglądać autochtonów niczym egzotyczne ludy. Teraz szłam z podkulonym ogonem, zupełnie inna niż kilka dni temu. Nie taka rozgadana, nie taka pewna siebie. Gryzłam skórkę przy paznokciu, skubałam spierzchnięte usta. Wodziłam wzrokiem po starych cegłach, po starych twarzach patrzących zza winkla. Bałam się. Zła ulica wcale nie ma szacunku, zła ulica szczerzy kły na takich, jak ja.

(...)

Inne Światy

Подняться наверх