Читать книгу Wściekła skóra - Agnieszka Miklis - Страница 3
PROLOG
ОглавлениеTaki wstyd. Lydia Dijk załamywała ręce. Taki wstyd. Choć można się było tego spodziewać, bo z Chrisem od dawna działo się coś złego — ale żeby aż tak! Nie, tego nigdy nie dopuściłaby do świadomości. Tego, co wyczyniał pod jej bokiem, bez jej wiedzy.
W dawnych, dobrych czasach był inżynierem, jeździł na kontrakty — do Ameryki, do Szwecji, wszędzie. Dobrze im się żyło. A potem coś się z nim porobiło. Zaczął mieć te swoje „napady”, spóźniał się do pracy, „odlatywał” (tak to określił jego szef, kiedy w rozpaczy zadzwoniła, żeby wywiedzieć się, co się dzieje), błądził myślami gdzieś daleko. Wszystkie te słowa były oczywiście eufemizmami na określenie postępującej choroby umysłowej.
O ile Lydia dosyć późno dostrzegła, co się święci, o tyle sąsiedzi nie mieli złudzeń. Wystarczyło popatrzeć na niego, kiedy sunął ulicami miasta, szedł do pracy albo wsiadał do auta — wrak człowieka. Ramiona pochylone, głowa opuszczona, nawet skóra twarzy zdawała się ciążyć do dołu w wyrazie abnegacji, choć nie był jeszcze starym człowiekiem. Wszystko na nim wisiało. Jednak Lydia zdawała się ślepa, być może zgodnie z powiedzeniem: „najciemniej pod latarnią”. Sąsiedzi, obserwujący Chrisa z dystansu, o tym, że coś jest nie tak, wiedzieli już od dawna.
Do czasu sławetnych bunkrów niczego jednak nie stwierdzono, a Lydia — chociaż Chris stracił pracę i również dla niej stało się w końcu oczywiste, jakiego typu są jego problemy — wcale się nie kwapiła z wysłaniem męża do lekarza. W jej rodzinie choroba psychiczna była jak piętno wypalone rozpalonym żelazem na czole, więc bała się jej jak ognia.
Stopa życiowa Dijków drastycznie się obniżyła, popadli w długi. Mimo to nikt nie poradził nieszczęśnikowi, żeby się leczył. Nie był niebezpieczny ani nawet agresywny, nie groził, że zrobi krzywdę sobie albo komuś innemu, nie podawał się za Napoleona. Ot, jeszcze jeden przegrany człowiek, nieudacznik.
W końcu gmina zlitowała się nad nim i dała mu tę posadę w Noord Riesen. Wszyscy znali Dijków i wiedzieli, że to porządni ludzie. Żal było patrzeć jak się staczają.
Oczywiście posada ciecia w żaden sposób nie odpowiadała kwalifikacjom, jakie miał Chris, ale w jego sytuacji grzechem byłoby narzekać. Poza tym, o dziwo, odnalazł się w tym. Uspokoił się nieco, zaczął lepiej wyglądać. Kładziono to na karb świeżego powietrza oraz prostego faktu, że Chris poczuł się znów użyteczny. Miał pracę, a co więcej — efektowny, zadbany dom, położony na terenie jednego z najładniejszych parków w Holandii. Można powiedzieć, że przypadek Chrisa Dijka był jeszcze jednym potwierdzeniem zbawiennego wpływu zieleni na ludzki umysł.
Do czasu.
— Widzieliście Chrisa?
— Nie, a co?
— Szukam go, a on jakby się pod ziemię zapadł.
Lydia coraz częściej zmuszona była przeprowadzać takie rozmowy. Mężczyźni opróżniający metalowe kubły na śmieci wymienili spojrzenia. Doskonale orientowali się w miejscowych plotkach, więc wiedzieli, co jest grane, ale wiadomo — przed żoną musieli udawać głupich. Żona dowiaduje się ostatnia albo nie dowiaduje się wcale, chociaż jeżeli Chris będzie dalej taki nieostrożny, to pozna prawdę bardzo szybko. Bo Chris zdawał się niczym nie przejmować i nawet nie stwarzał pozorów, chociaż — no może. Jeden ze śmieciarzy wpadł na niego kiedyś w Apeldoornie i zapytał, co tam porabia. Powiedział, że musi kupić cement. „Jasne, cement” — pomyślał śmieciarz. Wprawdzie natychmiast po tym oświadczeniu wszedł do sklepu z materiałami budowlanymi, ale Harry nie był w ciemię bity. Żona Dijka od miesięcy nie mogła się doprosić, żeby mąż naoliwił drzwi w przedpokoju, a tu nagle cement. Chris Dijk miał kochankę jak nic.
„Głupcy — myślał Chris. — Ignoranci. Jeszcze się przekonają, kto miał rację, ale wtedy będzie już za późno. Za późno na wszystko. Nadciąga nuklearna zagłada i przetrwają tylko ci, którzy mieli dość rozsądku, aby w odpowiednim czasie zabezpieczyć to, co dla nich najcenniejsze”. Tak się akurat składało, że dla Chrisa Dijka oprócz niego samego najcenniejszym skarbem na tym świecie była osoba Julietty, żony burmistrza.
To dla niej podejmował nadludzkie wysiłki i wznosił tę podziemną katedrę. Dla niej, kobiety, która pokochała garbusa. Nie robił tego z wdzięczności za seksualną litość, którą — jak mógłby pomyśleć ktoś patrzący na to wszystko z boku — mu okazała. Nie. Robił to, bo uważał, że przetrwać powinni najpiękniejsi i w świecie po eksplozji to właśnie ona będzie idealną reproduktorką.
To, że Julietta z nim sypiała, nie było w jego oczach niczym nadzwyczajnym — potrafił zaspokoić kobietę jak nikt. Uwodził językiem, tak samo zresztą jak jego brat Johannes, dobierał tak słowa, aby działały jak pigułka gwałtu. Dwaj bracia, garbus i stary pierdoła z antykwariatu, wyrywali panienki, o których mogli sobie pomarzyć miejscowi notable. „Uważaj — powiedział jednak Johannes do Chrisa, kiedy zorientował się, z kim brat ma romans tym razem. — Burmistrz to kawał mściwego skurwysyna”.