Читать книгу Wściekła skóra - Agnieszka Miklis - Страница 7

4.

Оглавление

W biurze Everta w Gliwicach dali jej stos papierów do podpisania. „Chyba będę w tej Holandii pracować dla rządu — pomyślała — albo dla NASA”. Nienawidziła wypełniać formularzy. Firma jednak zabezpieczała się na wszystkie możliwe strony: było pismo z wyrażeniem zgody na sprawdzenie danych o niekaralności, trzy kopie umowy, druczek z danymi personalnymi i na koniec ankieta — sto sześćdziesiąt pytań.

— Czy to konieczne? — zapytała Roswita.

— Co? — Dziewczyna, oderwana od ekranu komputera i własnych myśli, przez moment nie mogła się zorientować, o co chodzi — Aaa, test! — zaskoczyła szybko. — Pani Roswito, to, co trzyma pani w ręku, to najnowsze osiągnięcie naszej firmy, wspaniały środek wyróżniający nas na rynku. Test selekcyjny dla stanowisk, przy których główny nacisk położony jest na pracę ręczną! Jak wiadomo, jeden człowiek różni się od drugiego, a więc jest bardziej odpowiedni do określonej funkcji niż kto inny. My to rozumiemy i robimy z tego użytek…

— Tak, oczywiście… — Roswita wbiła się klinem w ten potok słów — …ale czy koniecznie muszę go wypełniać?

Młoda kobieta spojrzała na nią z niedowierzaniem. W głowie się jej nie mieściło, że można zadawać takie pytania. Jako sekretarka pracowała w firmie już dwa lata i miała do czynienia z niejednym kłopotliwym klientem, ale coś w głosie Roswity zbiło ją lekko z tropu. Jakiś rodzaj stanowczości i desperacji, którego jeszcze tutaj nie słyszała.

Szybko się jednak opanowała, bo pierwsze przykazanie firmowego dekalogu brzmiało: „Nie pokazuj im, że się wahasz”. Mówiono im o tym wielokrotnie na szkoleniach, że petentów należy traktować uprzejmie, lecz zdecydowanie. „Brak sentymentalizmu nie oznacza wcale braku serca, lecz profesjonalizm” — grzmiał Evert Christiansen na jednym z filmów instruktażowych. Kiedy już wyprowadziła myśli na znany sobie i bezpieczny tor, skierowała na siedzącą naprzeciwko niej, na oko trzydziestoletnią kobietę, karcące spojrzenie.

— Test składa się ze stu sześćdziesięciu pytań — powiedziała krótko i rozparła się wygodnie na obrotowym krzesełku; była to zgrabna blondynka w spódniczce mini i bluzce zapinanej z przodu na guziki, które miały kształt logo firmy. — Zakreślamy odpowiedzi w skali od jeden do pięć — jeden oznacza zdecydowanie tak, pięć zdecydowanie nie. Na pytania odpowiadamy automatycznie; chodzi o to, aby uzyskać jak najbardziej wiarygodny obraz przyszłego pracownika, a przecież wiadomo, że pierwsze skojarzenia są zazwyczaj najbliższe prawdy. Myślę, że wszystko wyjaśniłam, pani Roswito, ale gdyby były jakieś wątpliwości, proszę oczywiście pytać.

Tembr głosu blondynki sygnalizował jednak, że nie przewiduje ona już żadnych wątpliwości, a energiczny półobrót na krzesełku był tego dobitnym potwierdzeniem. Roswita zrozumiała, że na nic zda się tu porozumiewawcze mruganie okiem. Potrzebowała tej pracy, więc wzięła ankietę do ręki i przesiadła się za drewniane przepierzenie okrągłego sosnowego biurka.

Kiedy stamtąd wyszła, zalana wrześniowym światłem ulica nie dodała jej, jak to zazwyczaj bywało, otuchy. Przygnębienie nie znikło, a ładna pogoda boleśnie kontrastowała z ponurymi myślami i tylko je wzmocniła. „Co jest, do diabła, dlaczego nie opuszcza mnie ten cholerny niepokój?” — pomyślała. Poluzowała apaszkę. „To pewnie duszne biurowe powietrze tak na mnie podziałało” — zawyrokowała w duchu, aby natychmiast zdać sobie sprawę, że to nieprawda. W biurze była klimatyzacja.

Światła na skrzyżowaniu ulicy Zwycięstwa z Bohaterów Getta jak zwykle kazały pieszym czekać w nieskończoność. Patrząc tępo przed siebie, Roswita nie była w stanie myśleć racjonalnie — przez jej czaszkę przewijała się wciąż jedna i ta sama scena, utrwalona w obolałym mózgu. Cały czas doznawała w swojej głowie czegoś na kształt zamrożenia, a ciemnopomarańczowy wazon tkwił tam unieruchomiony na zawsze, tarasując miejsce jakiejkolwiek pozytywnej myśli. Głowa nie przyjmowała niczego nowego: żadnej nowej kombinacji, roszady, nic. „Tak się chyba umiera” — powiedziała mimowolnie na głos, aż stojący obok niej, śmierdzący trzydniowym potem facet, odwrócił się do niej i powiedział:

— Zielone, dziołcha. Nie filozofuj, ino przełaź.

Tłum ruszył. Gdy tylko przeszła na drugą stronę ulicy, poszukała ławki. Musiała jakoś dowlec się z powrotem do domu („A więc to nie jest mój dom? Ja nie mam domu?” — To go sobie stwórz!” — szumiały jej w uszach echa kłótni z ojcem), a żeby tego dokonać, nie wpadając pod tramwaj, powinna się jakoś uspokoić. Na szczęście pod dworcem PKP było sporo miejsca do siedzenia. Sprawdziwszy najpierw, czy ławka jest czysta, ciężko usiadła. Rozejrzała się bezradnie dookoła. Ludzie kręcący się wokół niej byli szarzy i smutni: mężczyźni dzierżyli w dłoniach brązowe torby robocze, a grube kobiety, ledwo powłócząc nogami, ciągnęły za sobą zasmarkane dzieci. Czasami, od strony postoju taksówek, podjeżdżał pod dworzec jakiś samochód, z którego wysiadała dziewczyna lub chłopak z plecakiem — studenci jadący do Opola i dalej, do Wrocławia, odprowadzani na peron przez swoich dumnych rodziców. Kilka lat temu ona też była studentką. Najczęściej widziało się jednak grupki mężczyzn i kobiet z walizami na kółkach i monstrualnych rozmiarów torbami. „Wieczni gastarbajterzy” — powiedział kiedyś ojciec, gdy czekał tu razem z nią na pociąg mający dowieźć ją do świetlanej przyszłości…

„Swoją drogą, ciekawe, po co im te wiadomości: Jak często się myję? Czy brak higieny u innych osób wzbudza we mnie krwiożercze instynkty? Czy jestem typem samotnika, sowy czy skowronka? I czy łatwo wpadam w gniew? To ostatnie pytanie miało w teście kilka wariantów: Czy łatwo mnie zdenerwować? Czy daję się szybko wyprowadzić z równowagi? Czy wściekam się, gdy coś mi nie wychodzi?”.

Wszędzie pozakreślała pięć i wtedy przypomniała jej się scena z urodzin ojca — czy raczej tuż po nich — gdy w zlewie piętrzyła się sterta brudnych naczyń i resztek jedzenia po uroczystości, a cała rodzinka opuściła już ich mieszkanie, unosząc ze sobą temat do rozmów na następne pół roku. Jedynym czystym i wytartym do sucha naczyniem okazał się ciemnopomarańczowy wazon, który matka postawiła na kuchennej ladzie, aby przełożyć do niego urodzinowe bukiety. Kiedy go szorowała pochylona nad zlewem, nawet przez moment nie pomyślała, że już wkrótce ten wazon rozbije się o jej głowę, szczęśliwie o milimetr omijając oko. Roswita starała się wyprzeć tę scenę ze świadomości. Robiła to, aby nie zwariować. Teraz jednak, przed gliwickim dworcem, pozwoliła, aby przerażenie i obłęd towarzyszące tamtemu zdarzeniu jeszcze raz rozszarpały jej duszę na strzępy, jak stado rozszalałych wron.

W końcu była tu dzisiaj właśnie dlatego. Po tym, co się stało, jej dalszy pobyt w domu rodziców okazał się niemożliwy. Nikt tego nie mówił wprost (nikt w ogóle nic nie mówił), ale sprawa była jasna. Dzień po tym, jak rozważała samobójstwo, postanowiła wyjechać do Holandii. Nie rozmawiając z nikim, wyszła z domu i kupiła gazetę. Poszła z nią do lodziarni. Zamówiła kawę i wodząc palcem po kolumnie „PRACA”, natrafiła na następujące ogłoszenie:

FIRMA EVERT

ZATRUDNI OD ZARAZ DO PRACY W HOLANDII

WSZYSTKIE

POSIADAJĄCE PODWÓJNE OBYWATELSTWO

I NIEBOJĄCE SIĘ WYZWAŃ OSOBY.

EVERT — TWÓJ GODNY ZAUFANIA POŚREDNIK.

Nie namyślając się wiele (od chwili, kiedy o mało nie zabiła matki, działała jak automat), zakreśliła je czerwonym długopisem. Zapłaciła za kawę i poszła do parku. Tam wyciągnęła z kieszeni komórkę i zadzwoniła pod wskazany numer.

Telefon odebrała wyszczekana siksa, być może ta sama, z którą Roswita przed chwilą podpisała półroczny kontrakt na pracę w fabryce Obst Masters, i kazała jej przyjechać do Gliwic na rozmowę kwalifikacyjną. Powiedziała, że jeżeli tylko Roswita przejdzie ją pomyślnie, wyjedzie do Holandii w najbliższy piątek — pierwszego października.

Tydzień oczekiwania na wyjazd był koszmarem. Powietrze zalegające w ich dwupokojowym mieszkaniu w Osadzie Jana zdawało się mieć konsystencję błota — oddychanie nim było równie przyjemne, jak tańczenie walca wiedeńskiego w bagnie.

— Co zamierzasz? — spytała raz matka, nie patrząc Roswicie w oczy, a ona poczuła się wówczas tak, jak gdyby dentysta najechał jej wiertłem na żywy nerw.

— Wyjeżdżam — powiedziała.

— Dokąd?

— Do Holandii.

Oczy Marii Rein, przerażone, bolesne, na moment spojrzały w oczy córki. Zasnute były mgłą, a pomiędzy nimi tkwiła szrama. Matce założono pięć szwów, z których wystawały kosmate nitki, do złudzenia przypominając robaka. Miało się go ochotę po prostu strzepnąć z czoła.

Roswita czuła się tak, jakby ktoś przeprowadzał bez znieczulenia operację na jej otwartym sercu. „Myślę o tym po raz ostatni” — obiecała sobie i zamknęła oczy. A więc jeszcze raz: ciemnopomarańczowy wazon, krew i krzyk ojca — czuła się jak mityczny Prometeusz, z wciąż od nowa rozszarpywanym umysłem.

I matka. Siedząca na „swoim” miejscu, wbita pomiędzy stół i kuchenkę gazową. Z twarzą ukrytą w dłoniach, oświetlona światłem znad okapu — wyglądała jak postać żywcem wyjęta z kart Biblii.

Wściekła skóra

Подняться наверх