Читать книгу Wściekła skóra - Agnieszka Miklis - Страница 5

2.

Оглавление

W mroźny styczniowy wieczór 1999 roku, gdy van Doornowie szykowali się właśnie do wyprowadzki, do ich drzwi zapukał człowiek z gminy.

— Mamy dla was propozycję — powiedział.

— Jaką? — spytał Frank. Nie patrząc na gościa, drażnił rozwścieczonego rottweilera, usiłując mu wyrwać z gardła prześcieradło, którego jeden koniec, zawiązany w supeł, tkwił w pysku zwierzęcia niczym knebel. Drugi koniec Frank owinął sobie wokół nadgarstka i szarpał nim gwałtownie, denerwując psa.

— Wpuścisz mnie? — spytał Gilbert. Patrząc niepewnie to na warczącą kupę mięśni, której z pyska toczyła się już piana, to na jej właściciela, pomyślał, że Frank idealnie pasuje do roli, którą właśnie chciał mu zaproponować. Bez zbytniego entuzjazmu, żadnych „jasne”, „proszę”, „dziękuję”, Frank wpuścił Gilberta do środka. Z pokoju wyłoniła się Erika. „Co ona robi z tym jaskiniowcem?” — pomyślał Gilbert. Erika zawsze mu się podobała. Gdy wszedł do salonu zachęcony przez nią, aby usiadł i napił się z nimi kawy, aż się otrząsnął na widok rozwalonego w fotelu Edwina. „Co za tragedia” — pomyślał.

Gdy usiadł (na krześle, z którego nie musiał oglądać juniora van Doornów), był przygotowany na grad pytań ze strony Franka, ale nic takiego nie nastąpiło. Frank milczał, wpatrzony w ciemność za oknem. Gilbert westchnął więc i nabrał powietrza w płuca. Naprawdę nie było mu łatwo, uważał bowiem, że propozycja, z którą przyszedł, jest dosyć bezczelna, zważywszy, że van Doornowie właśnie spakowali walizki.

— Słuchaj Frank… — odchrząknął niepewnie.

Bał się trochę reakcji tego człowieka. Stary van Doorn potrafił być nieobliczalny, choć zazwyczaj milczał, trzymając urazę odłożoną gdzieś na bok, jak rachunek wymagający uregulowania w bliżej nieokreślonej przyszłości. To też było straszne, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę krążące po okolicy plotki na temat zabójstwa sprzed pięciu lat. Nie mając jednak żadnego pomysłu, jak najlepiej przeprowadzić tę rozmowę, Gilbert postanowił mówić wprost.

— Nie chcielibyście zostać?

Erice zaświeciły się oczy. Weszła właśnie do salonu, niosąc tacę z parującą kawą, gdy usłyszała to pytanie.

— Cofnęli decyzję o likwidacji?! — krzyknęła.

— Uspokój się! — Frank walnął pięścią w stół. — Podniecasz się, a nie wiesz, o co chodzi. Co? Wczoraj nie było Noord Riesen, a dzisiaj nagle jest? Co kombinujecie, Gilbert?

Gilbert instynktownie napiął mięśnie i spojrzał na Erikę, aby w jej oczach znaleźć odpowiedź na pytanie, na ile groźny może być w tej chwili jej mąż. Ona jednak postawiła szybko tacę na stole i wyszła.

Zapadło milczenie.

Gilbert zgiął i rozprostował pod stołem palce prawej dłoni, ale jeden rzut oka na siedzącego obok mężczyznę uświadomił mu, że nie ma szans w ewentualnym fizycznym starciu. Frank van Doorn różnił się od swojego rottweilera tylko tym, że na razie z ust nie ciekła mu jeszcze piana. Przed oczami „gminnego kamikadze” — jak nazwał sam siebie Gilbert, gdy usłyszał, jakie wyznaczono mu zadanie — stanęła zmasakrowana twarz mężczyzny, którego zwłoki znaleziono w rowie melioracyjnym, otaczającym Noord Riesen. Ktoś go zabił i przyfastrygował jego plecy do drucianej siatki okalającej ośrodek. Nikomu niczego nie udowodniono, ale po okolicy krążyły pogłoski…

W końcu zdecydował się odezwać.

— Frank, mówię jak jest, bez owijania w bawełnę. Dwa tygodnie temu dostaliśmy dziwnego mejla. Musieliśmy go najpierw sprawdzić. Nie chcieliśmy ci nic mówić, dopóki nie ustalimy, czy człowiek, który go wysłał, jest wiarygodny. I jest! To biznesmen, Evert Christiansen. Szuka ośrodka dla sprowadzanych ze Wschodu gastarbajterów.

— Skąd?

— Z Polski.

— Chrzanisz! — Gilbert aż podskoczył, gdy Frank znowu walnął pięścią w stół. — Chcecie nas zrobić w jakieś pieprzone bambuko!

Erika znowu pojawiła się na progu pokoju, blada i wymizerowana. Przerzucając spojrzenie z męża na przystojnego młodzieńca o inteligentnej, szczerej twarzy (ile by dała, żeby to on był jej synem), przygryzała nerwowo wargę. Wiedziała, że ważą się ich losy. Nie obchodziło jej, kto zamieszka w tym ośrodku, mogliby to nawet być kosmici — byle pozwolono im zostać.

— W żadne bambuko, Frank. Rzecz jest legalna.

— Jakim, kurwa, cudem?

— Nie wiem, ale ponoć mają niemieckie obywatelstwo, to jakieś kwestie przygraniczne, nie znam szczegółów. Ale uwierz — to jest pewne.

— Pewna jest tylko śmierć.

— Wiem, co chcesz powiedzieć, ale to nie jest tak. Facet wpłacił astronomiczną zaliczkę i chce ich tu mieć już w lutym, zależy mu na czasie.

Zapadła znów cisza, tym razem nieco mniej niezręczna niż poprzednio. Gilbert wiedział, że Frank musi przetrawić jakoś tę wiadomość, poprzerzucać ją sobie w myślach jak żarzący się węgiel, dopóki nie ostygnie. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok krążył bezwiednie po ogołoconym z przedmiotów salonie i śladach, jakie po nich zostały na grubej warstwie kurzu. Z przykrością musiał stwierdzić, że piękną Erikę raczej trudno byłoby zaklasyfikować do grona wzorowych gospodyń — cały pokój wyglądał, jakby ktoś przyłożył do niego gigantyczny szablon z powycinanymi w środku kształtami spodów od doniczek, szafek, foteli, bibelotów — słowem, od tego wszystkiego, co van Doornowie zdążyli już spakować do furgonetki, ale wokół czego nie chciało im się posprzątać.

Tak naprawdę Gilberta nie obchodził wystrój tego ponurego miejsca. Wciąż omijając wzrokiem Edwina, szukał śladów sławetnego bunkra, który wybudował pod domem Chris Dijk — poprzednik Franka, wysłany na wcześniejszą emeryturę. Chris był w tutejszej okolicy mniej więcej tym, kim Robin Hood dla Sherwood — wyjętym spod prawa bohaterem zbiorowej wyobraźni. I chociaż już od niemal dwudziestu lat przebywał w domu bez klamek, pamięć o nim nie zaginęła, wprost przeciwnie — co chwila dodawano jakiś nowy, pikantny szczegół niepozwalający zapomnieć o tym, czego dokonał.

Gilbert znał tę historię na pamięć. Częściowo opowiedzieli mu ją rodzice i bracia, a częściowo tkwiła w jego własnych wspomnieniach. Miał wówczas osiem lat i jak przez mgłę pamiętał tę smutną kobietę — Lydię — która ze łzami w oczach wciąż szukała po okolicznych domach swojego męża i w desperacji zaczepiała nawet małych chłopców, pytając, czy nie widzieli Chrisa. Matka Gilberta współczuła jej, ale nie wszystkie kobiety były tak wyrozumiałe. Otóż stary zarządca, nic nikomu nie mówiąc, znikał na całe godziny i nie raczył nawet powiedzieć, co robi. Wszyscy znali Chrisa i jego dziwactwa, podejrzewano go nawet o początek schizofrenii, ale w tym wypadku przyczyn jego dziwnego zachowania upatrywano zupełnie gdzie indziej. Współpracujący z Chrisem mężczyźni poklepywali go rubasznie po ramieniu, puszczając sobie za jego plecami oko: kto by pomyślał, że ze starego zrobi się na stare lata taki jebaka! Jednym słowem — wszyscy byli przekonani, że Chris ma jakąś babę na boku. Bomba wybuchła na wiosnę 1980 roku, gdy niejaka panna Eleanore Blixen, wczasowiczka, jak co rano wyruszyła na jogging. Ósmego kwietnia stanęła na progu swego bungalowu, przeciągnęła się rozkosznie i zaczerpnęła głęboki, dotleniający haust świeżego powietrza. Przyjeżdżała tu od lat i właśnie ten moment lubiła najbardziej. Jej domek sąsiadował bezpośrednio z terenem administracyjnym. Zrobiła parę skłonów, odetchnęła głęboko (wdech — wydech, wdech — wydech) i ruszyła. Na swoje nieszczęście postanowiła jednak przełamać codzienną rutynę i urozmaicić sobie nieco trasę. Zamiast pobiec, jak zwykle, ścieżką prowadzącą spod jej drzwi prosto do alei wjazdowej, skręciła między drzewa, w stronę płotu zarządcy. Gdy była już blisko sąsiedniej posesji, skręciła w prawo, aby wzdłuż ogrodzenia wydostać się na główną drogę, ale okazało się to niemożliwe — raptem zapadła się pod ziemię.

Ten przykry incydent miał, niestety, bezpośredni związek z osobą Chrisa Dijka i jego niepokojącymi zniknięciami. Jak się okazało, administrator nie wyprawiał się wcale do kochanki, lecz do Apeldoornu, gdzie zaopatrywał się w środki niezbędne do budowy schronu przeciwlotniczego, który pod osłoną nocy budował mozolnie od lat.

Gdy ludzie z ubezpieczalni, mający ustalić wysokość odszkodowania dla połamanej w kilku miejscach panny Blixen, ujrzeli labirynt skomplikowanych podziemnych korytarzy, nie mogli wprost uwierzyć, że są one dziełem jednego człowieka…

Chris Dijk stał się legendą, której sława dotarła aż do Amsterdamu — podobno jakiś tamtejszy reżyser chciał na jej podstawie wystawić sztukę teatralną, ale dalsze losy tego przedsięwzięcia nie były Gilbertowi znane. Wiadomo, szalone miasto Amsterdam — tam wszystko jest możliwe. Weźmy chociażby Theo van Gogha2 i to, co wyprawiał — facet się doigra. I nie chodziło tu wcale o te żałosne prowokacje z kozami, ale o coś więcej. Gilbert uważał, że nad Holandią zbierają się czarne chmury, a dojście do władzy takich populistów, jak Pim Fortuyn3 czy Geert Wilders4, niczego tu nie zmieni. Zadowoleni z siebie holenderscy chłopcy bawili się w rządzenie, a islam rósł w siłę. Oni mieli do stracenia majątki, nazwiska, pozycje, kochanki i kochanków, a tamci — nic. Jeżeli Pim zostanie premierem, oznaczać to będzie, że Holendrzy stracili instynkt samozachowawczy i resztki dobrego smaku. Tymczasem trzeba się było jednak zająć swoimi sprawami, a kwestie bohemy zostawić bohemie.

Gilbert uśmiechnął się do Eriki. Tak jak się spodziewał, nie dostrzegł w salonie śladów po poprzednim właścicielu, nie uniknął jednak konfrontacji z Edwinem. Chłopak, zwabiony zapachem kawy i ciasta, podszedł do stołu, przy którym siedzieli mężczyźni, i zajął krzesło naprzeciwko Gilberta. Trudno opisać wrażenie, jakie wywierała rozdęta twarz syna van Doornów. Erika dostrzegła odrazę w oczach Gilberta i serce jej się ścisnęło z żalu. „Quasimodo” — pomyślał Gilbert, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy w obliczu takiego nieszczęścia. Skojarzenie z dzwonnikiem z Notre Dame trochę go uspokoiło i — starając się myśleć, że zamiast Edwina ma przed sobą poczciwą postać z kreskówki — przełykał jakoś kolejne kęsy jabłecznika.

— Dobre — powiedział Quasimodo, pokazując na ciasto. Jego głos był zupełnie normalny, ludzki i nie sprawiał wrażenia napiętnowanego bólem. Z pewnością znacznie bardziej cierpiała jego matka. Gilbert widział, że kurczy się w sobie, patrząc na syna. Dla nich Noord Riesen było faktycznie wybawieniem, idealną kryjówką. Frank mógłby to wziąć pod uwagę i powiedzieć łaskawie: „Tak”.

Frank jakby to usłyszał.

— Zgadzam się — powiedział.

— To rozsądna decyzja — odrzekł szybko Gilbert i chciał jeszcze dodać parę komunałów, w stylu: „Lepszej nie mogłeś podjąć” czy „Będziesz zadowolony”, ale zrezygnował. Przy tym człowieku bezpieczniej było milczeć. Dostrzegł wyraz ulgi na twarzy Eriki i odczuł zadowolenie, że wbrew swym najgorszym obawom okazał się posłańcem, który przyniósł jednak dobrą wiadomość. Nie miał teraz wątpliwości, że takie rozwiązanie jest korzystne dla wszystkich.

— Naprawdę się cieszę — powtórzył i wstał od stołu, aby jak najszybciej z pola swego widzenia zgubić to monstrum.

Wściekła skóra

Подняться наверх